Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mieczysław Ożóg, legenda Stali Stalowa Wola: Zobaczyliśmy skład i pomyśleliśmy "gdzie my tu pasujemy?" [WYWIAD]

Damian Wiśniewski
Damian Wiśniewski
Legendarny były piłkarz Stali Stalowa Wola, Mieczysław Ożóg, to wciąż aktywny, choć niemal 56-letni zawodnik. Opowiedział nam między innymi o tym, dlaczego nie chce chodzić na mecze zielono-czarnych, jak długo zamierza jeszcze grać w piłkę nożną, z którym trenerem Stali pracowało mu się najgorzej, latach gry w ekstraklasie i o byciu piłkarzem-niewolnikiem.

Za około godzinę zaczyna pan drugą zmianę w fabryce. Ciężka to praca?
Tak, ciężka, fizyczna praca. Jestem tam od wszystkiego. Jest nas trzech na pięciu stanowiskach i czasami trzeba przerzucić po kilka ton dziennie.

Czyli siłownia panu niepotrzebna?
Nie (uśmiech). Przerzucenie kilku ton, podczas trudniejszego dnia wystarcza do zbudowania siły.

Jak pan znajduje czas na mecz w tygodniu i prowadzenie treningów gdy był pan grającym trenerem?
Teraz już nie jestem trenerem. Czas jest wtedy, gdy ma się pierwszą, lub trzecią zmianę. Wtedy jednak trudno jest potrenować, po pierwszej zmianie jest łatwiej. Pod koniec rundy miałem trzecią zmianę i gdy treningi odbywały się o godzinie 19 na orliku, to nie przychodziłem, ponieważ nie było szans, żeby to pogodzić. O 21. miałem być w pracy, więc nie dałbym rady zrobić obu rzeczy.

W lutym skończy pan 56 lat, jak długo będzie pan grał w piłkę?
Do końca czerwca na pewno, później zobaczymy co powiedzą w klubie.

Trudno jest panu teraz pogodzić grę w piłkę z życiem zawodowym i prywatnym?
Trudno powiedzieć. Lubię to robić, od czasu do czasu trzeba się poruszać. Całe życie grałem w piłkę i kiedy teraz tego nie robię, to jestem trochę "otępiały". Kiedy ma się za sobą ciężki dzień w pracy, to trening robię lżejszy, ale i tak wychodzę pobiegać i pośmiać się z chłopakami. Zawsze jest inaczej, niż gdybym miał zajmować się tylko pracą. Coś takiego nie byłoby dla mnie.

Żona w domu pewnie przyzwyczajona jest do tego, że pana ciągle nie ma.
Troszkę ma tego dość, że co niedzielę mnie nie ma. Na tygodniu jestem albo na treningu, albo w pracy, a cała niedziela zazwyczaj "idzie w plewy".

Godzenie pracy z treningami to chyba norma w amatorskich zespołach. Jak to wygląda w Bukowej Jastkowice? Frekwencja na treningach jest wysoka?
Jak dobrze pójdzie, to są dwa treningi w tygodniu. Każdy pracuje i ustala sobie tydzień pod siebie. Jeden przyjdzie w czwartek, albo w piątek i we wtorek. Raz w tygodniu robimy trening wyrównawczy dla tych, którzy nie mogli być w poprzednich dniach. W naszym zespole nie ma za dużo ludzi, czasami jeździ się w jedenastu na mecz. Ja też musiałem parę razy szukać zastępstwa w pracy, by móc zagrać na boisku. Z tym jest problem. Już nie mam 20 lat, a nasza drużyna jest taka, że jak staniemy we czterech w obronie, to razem mamy blisko 200 lat.

Młodzi piłkarze Bukowej często pytają pana o lata gry w ekstraklasie? Daje im pan jakieś wskazówki?
Trener wszystkim dyryguje, a ja nie chcę wychodzić przed szereg. Mogę coś podpowiedzieć na boisku, ale to tyle. W sprawy treningowe raczej nie wchodzę. Każdy wie, gdzie grałem.

Jak spotyka pan zdolnego chłopaka podpowiada mu pan, jak poprowadzić dalszą grę w piłkę?
Był u nas fajny chłopak, Kuba Lebioda, ale odszedł niedawno do LZS Zdziary. Musi nabrać jeszcze ogłady. Ma dopiero 18 lat i charakter do grania. Jest szybki, dynamiczny, a jak ktoś w A klasie jest szybki, to nie ma takiego obrońcy, którego by nie minął.

Piłka nożna i mentalność młodych ludzi bardzo zmieniły się od czasów, gdy pan sam był młodszy. Jak pan się odnajduje w szatni z młodszymi kolegami?
Dzisiaj młodzież jest zupełnie inna, pochłonięta internetem. Dla mnie telefon może być do tego, by zadzwonić, lub odebrać od kogoś połączenie. Nie jestem tak medialny, jak młodsi piłkarze. Chłopaki ledwo przyjdą, wyciągają komórki i sprawdzają internet. Są przyzwyczajeni, że wszystko maja na tacy. Dawniej nie było telefonów, komputerów i moim zdaniem było bardzo dobrze. Po powrocie ze szkoły rzucało się plecak i chodziło grać w piłkę. Teraz młodzi przychodzą do domu, włączają komputer i siedzą w internecie. Ja pierwszy telefon komórkowy kupiłem sobie będąc piłkarzem Górnika Łęczna w 99 roku.

Teraz młody piłkarz ma takie wymagania, że dwa razy kopnie piłkę i już chce podpisywać kontrakt. Za mojej kadencji czegoś takiego nie było. Teraz chłopaki mają wszystko - orliki, boiska ze sztuczną nawierzchnią, balony. Wszystko jest ustawione pod nich. Co jednak z tego, skoro w na przykład Stalowej Woli wszystko jest tak ustawione, że jak ktoś się troszkę wybije, to zaraz wypychają z klubu, a biorą ludzi z zewnątrz. Teraz w klubie znam jednego człowieka, Tomka Wietechę. Za moich czasów większość ludzi była stąd, albo z okolic, spoza było może dwóch-trzech. Teraz jest armia zaciężna i nic więcej.

Niedawno wziął pan udział w charytatywnym turnieju piłkarskim dla Krzysztofa Przypkowskiego w Tarnobrzegu. Fajnie było spotkać starych kolegów z boiska?
Bardzo fajnie, ale brakowało troszkę zawodników z mojego etapu gry w Siarce. Ci, którzy mieszkają w Tarnobrzegu przyszli, ale było ich dość mało. Może za słabo to było nagłośnione? Synek chciał zrobić wszystko, żeby pomóc ojcu, ale może nie każdy mógł przyjechać. Zabrakło zawodników z mojego pokolenia.

A jak się panu grało z młodszymi piłkarzami? Radził pan sobie z nimi
Trudno powiedzieć. Boisko piłkarskie jest większe, gra się po jedenastu, a na hali po kilku. Do tego jest o tyle trudniej, że jest bardziej duszno. Gra jest szybsza. Na pełnowymiarowym boisku trzeba się więcej przesuwać i szukać miejsca. Niektórzy młodzi teraz myślą, że wezmą piłkę, ograją dziesięciu rywali i strzelą gola. A nie na tym to polega.

Kilka tygodni temu rozmawiałem z Jackiem Zielińskim i zapytałem go o reakcję środowiska w Tarnobrzegu po przejściu do Stali. A jak to było u pana po transferze w odwrotną stronę?
Bardzo dobrze wspominam swój okres gry w Tarnobrzegu. Byłem tam krótko, bo niecały rok, ale podobało mi się. W moim przypadku kluby początkowo nie mogły się dogadać co do kwoty transferu, ale jakoś doszli do porozumienia.

Takie transfery nie były wtedy niczym szczególnym. Ja przeszedłem do Siarki, Jacek do Stali, podobnie jak Antek Fijarczyk. Wiadomo, że zawsze były animozje między kibicami. Mówili "po co tam idziesz, tutaj jest ci lepiej". Wtedy szło się tam, gdzie cię chcieli. Nie było prawa Bosmana, graliśmy wtedy praktycznie bez kontraktów i byliśmy niewolnikami klubów. Ja odszedłem ze Stalowej Woli w wieku 33 lat, a i tak podpisałem oświadczenie, że otrzymam swoją kartę, jak utrzymamy się w drugiej lidze. Dopiero wtedy coś ugrałem. Gdy natomiast wróciłem z Tarnobrzega do Stalowej Woli, to nie miałem żadnych problemów z kibicami i ze środowiskiem wokół klubu.

Wcześniej, kiedy wróciłem z wojska, to od razu chcieli mnie z powrotem w Stali. A przed tym zanim do niego trafiłem, to powiedzieli mi, że jak nie podpiszę kontraktu z klubem, to na dwa lata tam pójdę. Więc wolałem to zrobić.

Ale grał pan wtedy w piłkę przy okazji, prawda?
Tak, w trzeciej lidze, w Lubliniance Lublin. Wstawało się o szóstej rano, o siódmej było śniadanie, a o ósmej zbiórka dla wszystkich. Przez godzinę gadaliśmy z majorem, później był trening, obiad, wolne do drugiego treningu, wieczorem apel i trzeba było być na jednostce. Tyle, że musieliśmy chodzić w kamaszach. Fajne czasy.

Lubelszczyznę pan dobrze wspomina? Wrócił pan potem do tego regionu i grał w Górniku Łęczna.
Jak dostałem kartę od Stali, to poszedłem do Górnika. Wtedy Łęczna była na topie, kopalnia wszystko sponsorowała. Mają tam bardzo dobrze rozwiniętą gospodarkę wokół klubu. Myślę, że wtedy pieniędzy im nie brakowało. W Górniku czułem się dobrze. Pamiętam jeden wyjazd na obóz, gdy okazało się, że ktoś ukradł pieniądze na hotel. Musieliśmy kilka godzin stać z bagażami pod budynkiem, aż ktoś zdołał to załatwić. Warunki też były przedziwne, sale treningowe chyba jeszcze przedwojenne. Ale bardzo dobrze wspominam ten okres.

Na boisku uchodził pan za bardzo charakterną postać. A jaki jest pan w życiu prywatnym?
Różnie bywa. Raz jest lepiej, raz jest gorzej, jak w każdym małżeństwie.

Często zdarzało się panu wchodzić w konflikt z trenerami?
Raczej rzadko. Było parę scysji z nimi, bo wiadomo, że każdy oczekiwał czegoś innego, a piłkarze czasami mieli inne zdanie na ten temat. Zawsze jednak było tak, że staraliśmy się łagodzić pewne sytuacje dla dobra drużyny.

Z którym trenerem pracowało się panu najtrudniej?
Z Adamem Musiałem miałem jedną scysję podczas zgrupowania w Strachocinie. Wyjechałem stamtąd i później przeszedłem właśnie do Siarki. Mimo tego trenera Musiała wspominam bardzo dobrze. Najgorzej było z innym "lajkonikiem", Albinem Mikulskim. Wszystko robił, żeby nam się dobrze nie współpracowało i za jego kadencji w końcu wyleciałem z drużyny. Postawiłem mu się.

Wtedy chodziło o słynne rozbieganie po meczu?
Tak, ale uważam, że już wcześniej szukał pretekstu. Wtedy pojechaliśmy na mecz do Łowicza, przegraliśmy 0:5 i odmówiłem wyjścia na rozbieganie. Trzech piłkarzy było do odstrzału, bo niby sprzedaliśmy mecz. Wyrzucił nas, a niedługo potem sam musiał odejść.

A jak pan żył z kibicami po tych zarzutach o sprzedanym meczu?
To jest następna działka. Teraz jest spokojnie, ale wtedy było gorzej. Byliśmy kiedyś na stadionie i zostaliśmy zwyzywani. Dla mnie to było śmieszne, ale ktoś nimi musiał sterować.

Jakie były dla pana najprzyjemniejsze chwile w Stali?
Gdy graliśmy w pierwszej lidze. Jechaliśmy na przykład na mecz z Górnikiem Zabrze, a tam w składzie byli Tomasz Wałdoch, Henryk Bałuszyński i inni. Spojrzeliśmy na skład i pomyśleliśmy "gdzie my tu pasujemy?". To samo z Legią - graliśmy z klubem z Ligi Mistrzów, a ograliśmy ich dwa razy. Przyjechała "wieś" Stalowa Wola do Warszawy i "wieś" wygrała. Nie mogli tego ścierpieć, że z nami przegrali.

A teraz zdarza się panu chodzić na mecze Stali?
Nie. Ostatnio byłem jak grali w drugiej lidze z Bytovią Bytów.

Na otwarciu nowego stadionu?
Tak. I to też odbyło się przez wielką łaskę, ponieważ Wojtek Nieradka, dawny kierownik drużyny, załatwił nam wejściówki. Stwierdziłem, że ok, pójdę i zobaczę. Jak przyjrzałem się temu, co grają, to stwierdziłem, że szkoda chodzić na takie mecze, w których po 85 minutach oddaje się jeden celny strzał na bramkę.

Śledzi pan to, co dzieje się wokół klubu?
Nie interesuje się tym. Mieszkam w Jastkowicach, a tutaj tylko dojeżdżam obwodnicą do pracy w "Alutecu" i nie obchodzi mnie to, co dzieje się w Stali.

Nie jest panu żal tego, że nic pana nie łączy teraz z klubem?
Nie. Powiem tak - znam paru chłopaków, którzy popracowali trochę w Stali i za chwilę byli odsuwani, bo byli za dobrzy dla ludzi zarządzających klubem. Coś jest nie tak w organizacji. Co chwilę zmienia się dyrektorów, prezesów, trenerów. Może mają za dużo pieniędzy? Kadra budowana przez Marka Citkę ma 30 osób. Gdzie tak jest indziej w trzeciej lidze? Dawniej było 24 z juniorami. Tutaj nie znam nikogo. Byłem na charytatywnym meczu i na grupowym zdjęciu poza Tomkiem Wietechą nie poznałem żadnego piłkarza. Stawiam, że jak Stal zakotwiczyła w trzeciej lidze, tak długo z niej nie wyjdzie.

A kiedy trenował drużynę pana znajomy z drużyny, Jaromir Wieprzęć, to zdarzało się panu dawać mu jakieś rady?
Graliśmy razem, ale ja się nie wtrącam w czyjąś pracę. Nie chodzę na mecze, nie interesuje mnie kto trenuje drużynę. To nie jest moja działka, ja mam swoją działkę w Jastkowicach, tam gdzie mieszkam (uśmiech). Mam święty spokój. Jakbym coś komuś podpowiadał, to mógłby mieć pretensje, że się mieszam. Po co mi to? Mam czyste papcie i tyle.

Widzi pan takiego zawodnika, który podobnie jak pan mógłby grać na różnych poziomach przez wiele lat w Stali? Poza Tomaszem Wietechą.
Nie widzę nikogo. Ostatnio pozbyli się Mistrza (Michała Mistrzyka - przyp. red.), nie wiem dlaczego. Za dużo jest ludzi z zewnątrz. Jaromira Wieprzęcia zwolnili, bo najpierw była euforia jak wygrał cztery mecze, a potem dostał w czapę z "Marianami". Tutaj tak jest. Po paru porażkach jest robienie afery "dlaczego nie wygrywacie".

Nie chce pan chodzić na Stal, ale czy z klubu ktoś wysyła do pana zaproszenia na mecze?
Nie, nikt się do mnie nie odzywa. Jeśli chciałbym pójść na mecz, to musiałbym sam sobie kupić bilet i przyjść. Nie ma takiej opcji, żeby ktoś zadzwonił z klubu z zaproszeniem. Na jubileuszach przed kilkoma laty nie byłem, ponieważ pracowałem.

Gdyby pan bardzo chciał, to nie można by wziąć urlopu?
Ciężko z tym u mnie w pracy, dużo pracujemy, też w weekendu, a jest nas niewielu. Trudno jest coś zaplanować. Najgorzej jest latem, gdy sąsiedzi się bawią, urządzają grille, a tu trzeba jechać do pracy.

Czy teraz patrząc na to, jakie warunki mają piłkarze ze Stalowej Woli żałuje pan że nie urodził się 30 lat wcześniej?
Oj, chciałbym bardzo mieć takie warunki, ale to tylko marzenia. Za moich czasów było boisko żużlowe i często po treningu nogi były tak porysowane, że nie szło tego domyć. Teraz mają pełnowymiarowe boiska ze sztuczną nawierzchnią, balony, jednak co z tego, skoro nie ma zawodników z regionu? My musieliśmy się przyzwyczajać do gry przy sztucznym oświetleniu, teraz to jest norma.

Gdyby zadzwonił ktoś z klubu do pana i powiedział "Mietek, wpadnij potrenować młodych chłopaków" to zgodziłby się pan?
Nie. Z tego co słyszałem, to w klubie trenerzy mają pensje po 500-600 złotych, a i tak im nie płacą po kilka miesięcy. To jest śmieszne. Trenują młodzież, zbierają składki, które idą do klubu, a im klub nie płaci. To jest gra na wariackich papierach. Dlatego nie ma takiej opcji.

Rozmawiał Damian Wiśniewski

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie