Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prezydencka para miała pogrzeb godny królów

Danuta Kuleszyńska 68 324 88 43 [email protected]
fot. Danuta Kuleszyńska
Widok trumien na armatniej lawecie, okrytych flagą, wyciskał łzy. Ktoś zaczął bić brawo, ktoś zanucił Mazurka Dąbrowskiego. Do tych gestów dołączyli inni. Na ulicę posypały się kwiaty.

Do Krakowa pojechałam z obowiązku. Służbowego. Nie było we mnie krzty impulsu, który nakazywałby osobiście pożegnać Lecha i Marię Kaczyńskich. A przecież pierwszą damę poznałam osobiście zaledwie cztery miesiące przed tragedią. I choćby dlatego taki impuls powinien się we mnie obudzić. Ale się nie obudził. Może dlatego, że nie był to mój prezydent. A może dlatego, że z tym swoim patriotyzmem żyję trochę na bakier.

Nie było we mnie tyle determinacji, ile mieli 17-letni Tomek Śliwiński i Karol Jarząbek z Zielonej Góry. Ci młodzi chłopcy już w dniu katastrofy podjęli decyzję, że pojadą na pogrzeb prezydenckiej pary, bez względu na to, gdzie odbędzie cię ceremonia.

- Bo to nasz obowiązek jako Polaków i jako patriotów - tłumaczyli, gdy pytałam, dlaczego wybrali się do Krakowa. Razem z nimi pojechało 50 kolegów ze szkolnej ławy. Zarwali dwie noce, ale nie narzekali na zmęczenie. Byli dumni, że w tak ważnej chwili nie siedzieli w domach przed telewizorami. Mnie tej dumy zabrakło. Bo gdyby nie obowiązek służbowy, nie byłoby mnie w Krakowie. Siedziałabym w domu przed telewizorem. Bo tak wygodniej.

Pociąg prawie pusty

Wyposażona w laptop z internetem, żeby na bieżąco słać informacje, na dworcu w Zielonej Górze zjawiłam się 35 minut przed odjazdem pociągu. Była sobota rano i byłam pewna, że na peronie zastanę tłumy. Że ludzie będą forsowali przedziały. I że może zabraknie dla mnie miejsca.
Przecierałam oczy ze zdumienia: nie było żadnych tłumów, a pociąg składał się z zaledwie trzech obskurnych wagonów. Na pogrzeb prezydenckiej pary zielonogórska kolej nie wysyłała dodatkowych pociągów. Ten, który ruszył o 6.35, był prawie pusty.

Do samego Krakowa jechałam w przedziale z młodą skrzypaczką. Wracała do domu po odwiedzinach u babci. - Byłoby głupio, gdybym w tak ważnym dniu nie była w Krakowie - przyznała. - Na Rynek to się pewnie nie dostanę, ale ważne, że w ogóle będę.
Mijałyśmy Wrocław, Opole, Katowice... Z okien prywatnych domów i mieszkań nie powiewały biało-czerwone flagi z kirem. Chyba że gdzieś w centrum miast. I wtedy sobie pomyślałem, że kiepsko z tym naszym patriotyzmem.

Tłum wokół Wawelu

W samym Krakowie żałobny nastrój czuło się już w sobotę. W bocznych ulicach prowadzących do Kościoła Mariackiego pracowały służby, rozstawiały się ekipy telewizyjne. Na samym Rynku tłumy. Sektor z krzesełkami dla VIP-ów już czekał. Kościół był otwarty, ludzie cisnęli się, by dostać się do środka. Obok wejścia zapalali znicze. Tu w gablocie wisiało zdjęcie prezydenta i pierwszej damy.
W centrum prasowym, które zorganizowano w odległej hali Wisły, z godziny na godzinę przybywało dziennikarzy. Zjechali z całego świata: w sumie ponad 3 tysiące osób. Nazajutrz spotykałam telewizyjne ekipy i fotoreporterów, jak nerwowo przemierzali uliczki Starego Miasta. Większość nie dostała akredytacji do najważniejszych punktów ceremonii pogrzebowej.

Wieczorem tłum kłębił się także wokół Wawelu. Był w tych ludziach jakiś smutek, zadumanie. Milczenie. Każdy chciał zrobić zdjęcie na tle katedry. I zdjęcie wieńców, które już czekały przy krypcie Srebrnych Dzwonów.

O 20.00 zamykano Wawel. Chwilę wcześniej udało mi się dotrzeć do księdza Zdzisława Sochackiego, proboszcza katedry. Doglądał ostatnich przygotowań. Bardzo smutny. I bardzo przejęty. Lecha i Marię Kaczyńskich gościł u siebie dwa razy. I tak ciepło o nich opowiadał. I był dumny, że teraz spoczną w "jego" katedrze.
- Bo to miejsce wielkich patriotów, a prezydent Kaczyński był patriotą - powiedział. Poprosiłam, by pokazał mi kryptę. Odmówił. - Już nie można - szepnął. - Ale od jutra wieczór Wawel będzie otwarty.
Profesor Stefan Dous

Niedziela była słoneczna. I ciepła. Do Krakowa od rana zjeżdżały wypełnione autokary. Ludzie z flagami szli w stronę Rynku. Dorośli i dzieci. Starzy i młodzi. W grupach i samotnie... Przy ul. Sławkowskiej spotkałam grupę harcerzy. Siedzieli pod sklepem, otuleni kocem. Przyjechali z Warszawy już w sobotę, spali w autokarze. Teraz czekali na zadania. Mieli pomagać i udzielać informacji. - No i chcemy oddać hołd, bo to historia i warto tu być - mówili.

W niedzielę w Krakowie czuć było podniosłą chwilę. Każdy chciał być jak najbliżej Rynku. Żeby wspólnie przeżywać. Zamyśleni, zasmuceni, milczący. Tego dnia ludzie byli dla siebie wyjątkowo życzliwi.
Na ul. Grodzkiej, zwanej Drogą Królewską, poznałam Stefana Dousa. To zacny i zasłużony dla Krakowa obywatel. Profesor, wykładowca architektury na tutejszej politechnice, współpracownik kardynała Dziwisza, autor wielu rzeźb i pomników. Skromny człowiek. Patriota. Byłam szczerze zdumiona, gdy zaprosił mnie do swojego mieszkania przy Grodzkiej. Przecież widział mnie pierwszy raz w życiu! Wspólnie z jego rodziną - żoną, synami, córką i wnukami - oglądałam w telewizji mszę żałobną. Ale to nie było zwykłe oglądanie. To było prawdziwe uczestnictwo w nabożeństwie. Gdy w katedrze ludzie podnosili się z ław, rodzina profesora też wstawała z krzeseł. Gdy się modlili - w domu przy Grodzkiej także... To był poruszający moment.

Gardło się ścisnęło...

A potem kondukt żałobny. Wyszłam na ulicę, żeby być bliżej. Gdy Drogą Królewską przejeżdżały armatnie lawety z trumnami, gardło się ścisnęło, w oczach wielu osób pojawiły się łzy... To już koniec. Nie ma prezydenta. Ani jego ciepłej, życzliwej żony. Pozostała pustka, wyrwa. Ktoś zaczął bić brawo, ktoś zaintonował Mazurka Dąbrowskiego. Inni dołączyli.

Pomyślałam, jak straszny ból rozdziera Martę, jedyną córkę Lecha i Marii Kaczyńskich. Przecież w jednej sekundzie straciła rodziców. Pomyślałam, jak bardzo cierpi Jarosław Kaczyński. Stracił jedynego brata. Ma ciężko chorą matkę, która jeszcze nie wie... Ale przecież któregoś dnia dowie się, że jej ukochany syn - prezydent stracił życie pod Smoleńskiem. I tę straszną wiadomość będzie musiał przekazać właśnie Jarosław. Nie jest to "mój" polityk, ale bardzo mu współczuję.
Śmierć Lecha Kaczyńskiego poruszyła wszystkich, bez względu na opcje i poglądy. I może czegoś nas nauczyła. Czego? Choćby tego, że zaczniemy ludzi doceniać za życia, a nie po ich śmierci. Tak właśnie chciałby Tomek Śliwiński.

Dobrze, że pojechałam do Krakowa. Ważne, że tam byłam. Że z tysiącami innych odprowadzałam prezydenta na Wawel. Choć przecież to nie był "mój" prezydent.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska