Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pałac we Włostowie kiedyś tętnił życiem. Dziś zostały tylko kamienne lwy

Andrzej NOWAK [email protected]
Pałac we Włostowie odwiedzali najwybitniejsi ludzie. W regionie nie było lepiej urządzonej rezydencji. Ostatni dziedzic Juliusz Karski wspomina dawne czasy i ostatnią wigilię.

Obiad na 140 osób

Obiad na 140 osób

Pałac tętnił życiem. Odwiedzali go najwybitniejsi ludzie epoki. Nic dziwnego, w regionie nie było lepiej urządzonej rezydencji. W 1918 roku na zaproszenie Michała, dziadka Juliusza, jedną noc spędził tu nuncjusz papieski Achilles Ratti, późniejszy papież Pius XI. Miał tu swój pokój biskup Marian Ryx, ordynariusz diecezji sandomierskiej, wielki przyjaciel Michała Karskiego, tajnego szambelana trzech papieży: Piusa X, Benedykta XV i Piusa XI.
W piętnastą rocznicę bitwy pod Konarami, 8 września 1929 roku, odsłonięty został pomnik poległych legionistów. Przewodniczącym komitetu budowy był ojciec Juliusza, Szymon.
Na tę uroczystość przybył prezydent Ignacy Mościcki i trzy czwarte polskiego rządu, ministrowie: Sławomir Czerwiński, Ignacy Boerner, Aleksander Meysztowicz, Karol Niezabytowski, Felicjan Sławoj-Składkowski, premier Aleksander Prystor, Walery Sławek, wiceprezes związku legionistów z Krakowa, wówczas prezydent Krakowa, twórca kawalerii legionowej, dowódca 1. Pułku Ułanów, popularnych "beliniaków", pułkownik Władysław Belina-Prażmowski, pułkownicy - Olbrycht, Fryda, senator Tarkowski. Był też biskup sandomierski Marian Ryx. Wydano obiad na 140 osób.
Przebywał tu znany pisarz Jarosław Iwaszkiewicz. Szymon Karski poznał go, gdy wraz z żoną zwiedzał fiordy norweskie. Pisarz pracował w tamtym rejonie na placówce dyplomatycznej.

Kaplica stała nietknięta. Trochę z boku, tuż przy parku. Proboszcz Jerzy Siara zagroził, że rzuci klątwę na tego, kto podniesie rękę na święte miejsce. I groźba działała, aż do tej pory. Z dnia na dzień z kaplicy zniknął miedziany dach i wieńczący kopułę krzyż z żółtym szkiełkiem, które w słońcu błyszczało jak złoto. Wszystko pewnie poszło za butelkę taniego wina.

Przy wjeździe do dawnej rezydencji stoją niewzruszenie dwa kamienne lwy. Niewiele mają do pilnowania. Nawet po herbie rodziny Karskich, podkowie barkiem do góry, w środku z krzyżem, jeszcze niedawno widocznym na fragmencie dachu nie został ślad. Z otworów okiennych jak z oczodołów wystają kawałki stolarki, wypadają cegły. Zza ogrodzenia straszą pozostałości wysokich ścian, kikuty kolumn, schodów, balkonów i stosy walającego się wszędzie gruzu.

CO RODZICE ZNISZCZYLI, DZIECI CHCĄ NAPRAWIĆ

Stowarzyszenie Nasz Włostów, z siedzibą naprzeciw kamiennych lwów, zbiera stare fotografie pałacu. Powiększa je, opisuje, stara się archiwizować. Pisze projekty do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Otrzymuje niewielkie kwoty, ostatnio 25 tysięcy złotych. Nie ma więc co myśleć o odbudowie. Na razie trzeba teren odgruzować i zabezpieczyć to, co pozostało. A wśród gruzowiska widać jeszcze fragmenty wieżyczki, ganek. Wszystko, co było z metalu już dawno zniknęło.

W niezłym stanie jest oficyna i może właśnie ją uda się odbudować w pierwszej kolejności. Wszystko rozbija się jednak o brak własnego wkładu finansowego. Gmina też nie pomoże, bo w budżecie nie ma na to pieniędzy.

Stowarzyszenie na razie zadbało o otoczenie. Trzeba było wyrwać chwasty, samosiejki wyrastające z murów. Teraz ma pomysł, by zrobić klomb przed dawnym podjazdem, coś zasadzić. Czyżby dzieci chciały naprawić to, co zniszczyli ich przodkowie? Zarządzać kupą gruzów pozostawioną przez dziadów i ojców?
Barbara Brzeska, prezes stowarzyszenia, nie zgadza się z takimi zarzutami. To nie mieszkańcy Włostowa zniszczyli pałac. To przyjezdni, bandosi są winni. Dostali pokoje w pałacu i o nic nie dbali.

NIESPEŁNIONE MARZENIE WÓJTA

Marzenie wójta Lipnika, Józefa Buliry już się nie spełni. Nie zabezpieczy pałacu, o czym marzył, gdy w 1998 roku obejmował tę funkcję, bo specjalnie nie ma już czego zabezpieczać. Wprawdzie jednego roku udało mu się wprowadzić zapis w budżecie - 200 tysięcy złotych na pierwszy etap prac.

Nie było jednak zrozumienia w samorządzie. Przy najbliższej okazji radni przeznaczyli zaplanowane pieniądze na inny cel. On jest tylko organem wykonawczym. Robi to, co ustali rada. 200 tysięcy też niewiele by pomogło, to jak ziarenko w worku maku. Teraz zdaje sobie z tego sprawę. To było podejście naiwniaka.

TROFEUM KSIĘCIA GOLICYNA. OPOWIEŚĆ JULIUSZA KARSKIEGO, ROCZNIK 1931

To był duży pałac, piętrowy, chyba z trzydziestoma pokojami. Każdy posiadał swój, dorośli, dzieci, służba, a nawet stali goście, krewni, przyjaciele.

Juliusz mieszkał ze starszym o cztery lata Michałem. Rodzice wstawili im białe mebelki. Wtedy hitem był parowóz z rozkładanymi szynami. Najpierw bawili się nakręcaną lokomotywą z wagonami, potem na parę, gorącą wodę, którą się podgrzewało. Juliusz nie bardzo pamięta, jak działała. Przeważnie zajmował się nią starszy brat.

Z wejścia głównego od strony dziedzińca prowadziły drzwi do hallu z pięknymi marmurami i stylizowanymi kolumnami toskańskimi na postumentach. Na pierwsze piętro wiodły reprezentacyjne marmurowe schody z żeliwną balustradą.

W dolnym hallu, na lewo za drzwiami w zielonym salonie przyjmowano gości przyjeżdżających, na przykład, na podwieczorek.

Na ścianach wisiały portrety rodzinne. Przed kominkiem leżała skóra białego wilka syberyjskiego. Dzieci siadały mu na głowie, z czego rodzice i opiekunowie nie byli zbyt zadowoleni. Skóra ta była jednym z trofeów myśliwskich prapradziadka Juliusza, księcia Sergiusza Golicyna. Podarował ją jego babce Julii z Górskich Michałowej Karskiej.

Co się stało ze skórą wilka? Nie wiadomo. Podobnie z innym przedmiotami i wyposażeniem. Z bogatego i cennego wystroju pałacu w obecnym mieszkaniu Juliusza na warszawskim Żoliborzu stoi jedynie komódka.

CZŁOWIEK OD HUBALA

Zaraz jesienią 1939 roku prawą i środkową część pałacu zajęły wojska Wermachtu. Pod ich nosem znajdowała się baza Związku Walki Zbrojnej, potem Armii Krajowej.

Był rok 1940. Podjechała przed pałac bryczka. Wysiadł z niej mężczyzna w płaszczu. Służący Michał Wójcik wziął od niego list i zaniósł dziedzicowi.

Szymon Karski kazał natychmiast prosić gościa do siebie. Był to człowiek od Hubala. Pod płaszczem miał mundur, na nogach buty z cholewami. Rozmowa między mężczyznami toczyła się w najlepsze, kiedy wbiegł służący: - Jaśnie panie, generał Braun idzie!

- Trzeba było mu powiedzieć, że jestem zajęty - odrzekł Szymon Karski.
- Mówiłem, ale ma bardzo ważną sprawę. I musi ją od razu załatwić Już jest na schodach.
Gość zdążył włożyć płaszcz. Zapinał guziki, gdy pojawił się Braun. Generał, jak gdyby nigdy nic poprosił Karskiego o dodatkowe zaopatrzenie dla wojska. Pożegnał mężczyzn i ruszył w kierunku drzwi. W pewnej chwili odwrócił się. - Ja niczego nie widziałem - powiedział.

- Gdyby wtedy generał doniósł na ojca, na pewno by nas dzisiaj nie było - puentuje historię Juliusz Karski.

W drugim roku wojny Niemcy zaczęli podejrzewać, że coś dzieje się w pałacu. Za dużo przebywało młodzieży, ludzi przesiedlonych z Poznańskiego. W kwietniu Niemiec z Opatowa uprzedził dziedzica o aresztowaniu. Szymon Karski uciekł. Następnego dnia zjawiło się gestapo.

Dziedzic z Włostowa został zatrzymany dopiero we Lwowie. Po pół roku udało się go wyciągnąć z rąk okupanta. Rodzina została wyrzucona z pałacu i musiała zamieszkać w pobliskim Kurowie.

FRONT

Gdy front się zbliżał, Karscy z Kurowa, gdzie mieszkali po wyrzuceniu z pałacu, pojechali do Warszawy. Pięć czy sześć dni później wybuchło powstanie. Włostów został wysiedlony. W styczniu przeszła tędy Armia Czerwona.

Ostatnia wigilia w pałacu we Włostowie - wspomnienie Juliusza Karskiego

Ostatnia wigilia w pałacu we Włostowie - wspomnienie Juliusza Karskiego

- Grudzień 1941 rok. Przed Bożym Narodzeniem nie ma tej atmosfery, która panowała przed wojną, przedświątecznych wizyt, telefonów ojca do przyjaciół z najbliższego sąsiedztwa z zaproszeniem, by wpadli na małe polowanie w dzień Wigilii. Nie będzie dużej choinki, którą dawniej stangret Koszelak przywoził końmi z naszego lasu spod Iwanisk. Salę jadalną zajmują Niemcy, a w bilardowym pokoju, gdzie odbędzie się wieczerza wigilijna, nie ma miejsca na tak wysokie drzewko.
Zbliżają się święta, jest spory mróz i dużo śniegu. W wigilię nie mamy codziennych przedpołudniowych lekcji, więc z bratem Michałem przypinamy narty i biegniemy na nich na koniec parku, gdzie pod płotem w miejscu widocznych okopów z 1915 roku, tworzą się wysokie zaspy śnieżne. Biegając na nich musimy uważać na żołnierzy niemieckich, bo poprzedniego dnia zatrzymali nas i chcieli zabrać narty. Obowiązuje bowiem zarządzenie, że wszystkie narty o długości ponad 180 centymetrów są rekwirowane dla wojska na froncie wschodnim. A narty mojego starszego brata miały 182. Stelmach obiecał je skrócić po świętach do 180. Koło południa wracamy do domu.
Na dużym stole mama z panną Anną Panasiewicz, gospodynią, przygotowuje paczki z prezentami dla służby. Ale paczki wydają się mniejsze niż dawniej, a zakupy były robione tym razem w Opatowie, a nie w Warszawie. Pomagamy ubierać choinkę zabawkami i łańcuchami zrobionymi przez nas w ubiegłych latach, ponieważ w tym roku nie było do tego nastroju. Zbliża się godzina piąta wieczorem. Rodzice układają pod choinką zabawki i prezenty dla dzieci i dorosłych. Każdy coś dostanie.
Najpierw śpiewamy kolędy, potem oglądamy prezenty i bawimy się nimi. Siadamy przy stole, modlimy się, dzielimy opłatkiem. Życzymy sobie, by następne święta odbyły się już w wolnej Polsce. Do stołu podano zupę grzybową, następnie karpia z wody i karpia smażonego. Na deser był kompot z gruszek i makowce.
Była to ostatnia wigilia w domu, który rodzina posiadała od 146 lat. Wyrzuceni przez Niemców musieliśmy go opuścić cztery miesiące później. Jak się okazało, na zawsze.

PIERWSZY RAZ PO TRZYNASTU LATACH

Juliusz Karski pierwszy raz po wojnie przyjechał do Włostowa w 1957 roku. Zatrzymał się tu ze swoim szefem z Ministerstwa Budownictwa, z którym jechał na badania geologiczne w rejon Sandomierza.
Chciał pokazać mu, jak wygląda pałac. Weszli na górę. Ludzie mieszkali w pokojach, przed niektórymi stał pies na łańcuchu. Były jeszcze schody główne, schody kuchenne. Juliusz Karski chodził ze swoim szefem po korytarzu. Do pokojów nie zaglądał. Na dole, od strony parku, biały salon już był kompletnie zniszczony. Nie pamięta, czy ktoś mieszkał od strony frontowej. Część okien pozabijano deskami.
Miał wtedy 26 lat i ogromnie przeżył to, co zastał. W pamięci pozostał mu przecież inny obraz pałacu. Opuszczał go w 1942 roku jako 11-letni chłopak. Doskonale wszystko zapamiętał. Nawet, w którą stronę każde drzwi się otwierały. I jakie były kolory pokoi.

Różne myśli go nachodziły. Zmiana ustroju nastąpiła. Rodzina została wyrzucona ze swych posiadłości. Pozbawiona wszystkiego. Dobra kultury budowane we Włostowie od 150 lat zniszczone zostały bezpowrotnie. Pałac, którego budowę rozpoczął w latach pięćdziesiątych XIX wieku wybitny architekt Henryk Marconi, legł w gruzach. Przepadły wspaniałe obrazy Van Dycka, Lampiego, Bacciarellego. Nie ma śladu po ośrodku gospodarczym i kulturalnym.

CO ZA USTRÓJ!

Co to za ustrój, jeśli dekrety Stalina i Bieruta nadal są respektowane. To tak jakby II Rzeczpospolita respektowała ukazy cara. Nie tak dawno Juliusz Karski mówił o tym w telewizji. Jest prezesem warszawskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego. Jeździ na spotkania, wypowiada się.

Po 1989 roku często przyjeżdżał do Włostowa, jednak ostatni raz był trzy lata temu. Starał się z rodzeństwem o ruiny pałacu tylko ze względów sentymentalnych. Kwestia odbudowy była wykluczona, bo należałoby mieć setki milionów złotych. To olbrzymie przedsięwzięcie. Nie udało się, nic nie wyszło.

NAMIASTKA SALONU

Duży salon Juliusza Karskiego w apartamentowcu na warszawskim Żoliborzu. To jakby namiastka salonu z Włostowa. Ta sama przestrzeń znana z dawnych fotografii. Na jednej ścianie olbrzymia biblioteka.

We Włostowie też był duży księgozbiór. Mama Juliusza otrzymywała nowości z Wydawnictwa Gebethner i Wolf. Ozdobą były stare diariusze sejmowe z okresu Sejmu Czteroletniego. Wielka historia polskiego parlamentaryzmu.

Podczas powstania warszawskiego diariusze były wynoszone do budowania barykad. Juliusz Karski zdejmuje z półki dawne wydawnictwa. Pokazuje egzemplarze z przestrzelonymi kartkami.

KOMÓDKA

Jedyna rzecz, która ocalała z dawnego pałacu. Komódka, na której stoi lampka. Prawdopodobnie została przywieziona z Ukrainy, z majątku dziadków Juliusza Karskiego. Posiadali tam spore dobra, ale dokładnie nie wiadomo jakie.

Komoda jest po praprababce ze strony matki, po Platerach, Tyszkiewiczach. Przeszła rewolucję rosyjską. Z Konstantynowa zawędrowała do Warszawy, przez pewien czas była we Włostowie, a potem na Wiejskiej. Przewożona z jednego domu do drugiego. I dlatego ocalała.

W czasie wojny szabrownicy wyrwali dwie głębokie szuflady. Szukali złota, skarbów. Juliusz Karski musiał dorabiać zamki na kluczyk. Styl rococo, bardzo ozdobny, okucia metalowe przy czterech wygiętych, zaokrąglonych nogach. Kolor miodowy, podobnie jak pierwotny, buk lub dąb. - Dobrze zakonserwowałem - powtarza Juliusz Karski.

Jest jeszcze niewielki stolik z Włostowa. Wykonał go miejscowy stelmach. Juliusz Karski przypuszcza, że stolik stawiało się gościom przy kanapie, by bliżej było sięgnąć po szklankę lub filiżankę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Pałac we Włostowie kiedyś tętnił życiem. Dziś zostały tylko kamienne lwy - Echo Dnia Świętokrzyskie

Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie