Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przyszyli mi odciętą rękę

Ewa GORCZYCA
Zbigniew Antas od pierwszej doby po replantacji ćwiczy z rehabilitantką Anną Brocławik. Chodzi o to, by ręka nie tylko "żyła”, ale i odzyskała sprawność.
Zbigniew Antas od pierwszej doby po replantacji ćwiczy z rehabilitantką Anną Brocławik. Chodzi o to, by ręka nie tylko "żyła”, ale i odzyskała sprawność. Tomasz Jefimow
To była druga w historii taka operacja i pierwsza od pięciu lat, ale lekarze z Jasła spisali się na medal.

Zbigniew Antas wydarzenia tamtego poranka pamięta jak przez mgłę. Ciął piłą drewno na opał. Nagle poczuł, że coś go ostro zapiekło w rękę. Spojrzał i zobaczył, jak kawałek jego przedramienia spada na ziemię.

W tym samym czasie Andrzej Iwaniec, zastępca kierownika oddziału ortopedii, traumatologii, mikrochirurgii i chirurgii ręki Szpitala Specjalistycznego w Jaśle, prowadził pierwszy z sześciu rozpisanych na ten dzień zabiegów ortopedycznych.
Kiedy lekarze dowiadują się, że pogotowie wiezie do szpitala pacjenta do pilnej replantacji, odwołują pozostałe zaplanowane zabiegi. Na oddziale jest tylko jedna sala operacyjna.

Błyskawicznie zbiera się zespół: czterech ortopedów (Andrzej Iwaniec, Wiesław Małek, Piotr Bęben, Wiesław Krajewski) i dwóch anestezjologów (Sławomir Dunaj i Maciej Szybieniecki). Przez następnych siedem godzin będą przyszywać 59-latkowi z Bączala Dolnego odciętą kończynę.
- Lewa ręka była przecięta, na wysokości przedramienia, lekko skośnie, w połowie miedzy nadgarstkiem a łokciem - wspomina Andrzej Iwaniec.

JAKIM CUDEM?

- Ciągle nie mogę pojąć, dlaczego to się stało - mówi Zbigniew Antas. - Używałem piły kątowej, z osłonami, wydawała mi się całkowicie bezpieczna.
Nie wie, jakim cudem przedramię trafiło pod ostrze. - Widziałem, jak kawałek lewej ręki leci na ziemię, tryska krew - opowiada. - Instynktownie ścisnąłem ramię drugą ręką. Maszyna stanęła, ale ja nie mogłem się ruszyć, bo trzymała mnie za ubranie. Dopiero, gdy udało mi się wyszarpnąć, pobiegłem do domu - opowiada.

Na szczęście nie był sam. Żona od razu zorientowała się, co się stało. Przykryła ranę, zabandażowała, wezwała pogotowie. - Wiem, że karetka przyjechała tak szybko, jak możliwe, ale mnie te chwile czekania dłużyły się jak wieczność - wspomina 59-latek. - Żona cały czas starała się ze mną rozmawiać, żebym nie stracił przytomności.
O kawałku ciała, który został obok piły, nie myślał. - Bardziej bałem się czy przeżyję, czy się nie wykrwawię na śmierć - przyznaje.
Pamięta jak ratownicy się nim zajęli, dali mu tlen, zastrzyk. - Potem, gdy już byłem w karetce, poszli na podwórko szukać ręki.

W szpitalu usłyszał: jest szansa, że uda się przyszyć odciętą kończynę. Podpisał zgodę na replantację. - Wiedziałem, że w Jaśle robili już kiedyś taką operację. Zaufałem lekarzom.

KOŚCI, TĘTNICE, NERWY...

Na sali operacyjnej ortopedzi dzielą się na dwa zespoły. Dwaj zajmują się kawałkiem ręki, dwaj kikutem, który został przy ciele.
- Przed przystąpieniem do szycia muszą je oczyścić, zidentyfikować pojedyncze pasujące do siebie mięśnie, ścięgna, naczynia, nerwy, żyły. - Żeby je odszukać, trzeba dobrze znać topografię i anatomię - podkreśla doktor Iwaniec.
Gdy poszczególne elementy zostają wypreparowane, zaczyna się mozolne ich łączenie.

Najpierw - śrubami i płytkami - kości. To one stanowią konstrukcję, która "trzyma" zszywaną kończynę. Ortopedzi skrócili je wcześniej o 2,3 centymetry.
- Przy tego typu urazie, dochodzi do skurczenia przeciętych mięśni. Gdybyśmy zespolili kości bez skracania, zabrakłoby długości mięśni i ścięgien - tłumaczy Iwaniec.
Potem tętnice: chodzi o to, by jak najszybciej zapewnić dopływ krwi. Zasada jest taka, że w pierwszej kolejności zszywa się tę najgrubszą, łokciową.
- Kiedy już ręka dostanie "pożywienie", można pracować dalej - mówi Iwaniec. I tłumaczy, że od razu trzeba też pamiętać o zszyciu mięśni bezpośrednio przylegających do tętnicy, żeby jej później nie uszkodzić.

KREW KRĄŻY, JEST DOBRZE

Zespolenie tętnicy łokciowej to pierwszy ważny moment podczas operacji. - Puszcza się na moment zacisk i sprawdza, czy naczynia są drożne. To newralgiczna chwila. Wszyscy patrzą na martwą, białą jak śnieg dłoń. Jeśli krew zaczyna stopniowo wypełniać puste naczynia, wraca i wypływa, to znak, że jest dobrze.
- W tym przypadku tak było - opowiadają lekarze. - A po zespoleniu drugiej tętnicy, już można było powiedzieć: "ręka żyje". Wciąż jednak naczynia trzeba było zaciskać, żeby pacjent nie stracił za dużo krwi. Bo żyły zszywa się prawie na końcu.

Wcześniej są nerwy. Z nimi nie można zwlekać. Od dobrego ich zespolenia zależy potem ich regeneracja i to, w jakim stopniu pacjent odzyska czucie w ręce. - Nam udało się sprawnie połączyć trzy bardzo ważne nerwy - wyjaśnia Iwaniec.
Po nerwach szyje się poszczególne grupy mięśni i ścięgien. Potem trzeba odszukać i połączyć główne żyły: wtedy krew z tętnic znajduje wreszcie odpływ (bez tego ręka sinieje, a skutkiem jest amputacja). Na końcu - skórę.

Pulsoksymetr założony na wskazujący palec sprawdza saturację krwi. Jest nieźle: 70-80 proc. Po siedmiu godzinach lekarze mogą wreszcie opuścić blok operacyjny.
- Emocje jeszcze nas trzymały, dyskutowaliśmy o zabiegu. Dopiero po dłuższej chwili poczuliśmy, że... bardzo jesteśmy głodni. I zamówiliśmy solidny obiad - uśmiecha się Iwaniec.

NITKA CIEŃSZA NIŻ WŁOS

Późnym wieczorem jeszcze raz przyjechał do szpitala. - Chciałem zobaczyć, jak wygląda ręka, jaki jest obrzęk. W pierwszych godzinach po zabiegu, mimo pomyślnego przebiegu, jeszcze wszystko może się zdarzyć. Najpoważniejsze zagrożenie to powstanie zakrzepów - mówi.
Szycie naczyń wymaga wielkiej ostrożności. Mają bardzo delikatne ścianki. Ważne, żeby nie uszkodzić śródbłonka, bo to grozi powstaniem zatorów. Używa się nitki cieńszej niż włos. Te najdrobniejsze szyje się pod wielokrotnym powiększeniem, bo nić łatwo stracić z pola widzenia.

- My robiliśmy to bez mikroskopu, ale często się zmienialiśmy, bo to naprawdę żmudna praca. Bolą oczy, drętwieją palce, pochylony kark - opowiada Iwaniec.
Wieczorem w dniu operacji ręka wygląda jeszcze nieszczególnie, ale nazajutrz przybiera różowy kolor. Prosty test (sprawdzenie tętna włośniczkowego na opuszku palca) potwierdza, że udało się przywrócić krążenie. - Ale z udanej operacji można się zacząć cieszyć dopiero po kilku dniach - zaznaczają lekarze.

- W przypadku pana Antasa już możemy sobie pozwolić na optymizm. Po tygodniu ręka jest wciąż ciepła, ma dobry kolor, obrzęk nie jest duży - mówi Iwaniec.

MOGLIBYŚMY PRZYSZYWAĆ WIĘCEJ

W zszywaniu i naprawianiu uszkodzonych palców czy dłoni ortopedzi jasielskiego szpitala mają dużą wprawę. Takich urazów jest sporo. Replantacje odciętych całkowicie kończyn to rzadkość. Podobną operację, jak ta, przeprowadzona u Zbigniewa Antasa, robili tylko raz. Pięć lat temu.
Codzienność oddziału to planowe wymiany stawów i operacje pacjentów po urazach i wypadkach. Co piąty zabieg jest związany z chirurgią i mikrochirurgią ręki.

Lekarze naprawiają zdeformowane i sztywne dłonie, przemieszczają palce, korygują wady po urazach i wcześniejszych zabiegach, przeszczepiają ścięgna, uzupełniają nerwy.
- Po poważnym urazie bardzo trudno jest przywrócić pełne czucie w ręce - mówi Bogdan Naszkiewicz, szef oddziału. - Uszkodzone nerwy regenerują się bardzo powoli, milimetr na dobę. Ale i tak nie są w stanie funkcjonować na sto procent.

Zbigniew Antas ma duże szanse, że jego kończyna będzie funkcjonować tak jak wcześniej - dzięki temu, że błyskawicznie trafił w ręce specjalistów. Miał szczęście, bo był pacjentem "z rejonu".
Naszkiewicz przyznaje, że nieraz musiał odmawiać przyjęcia rannego z odciętym palcem bądź przeciętą dłonią z Małopolskiego czy Lubelskiego i odsyłać ratowników do ośrodków w Trzebnicy koło Wrocławia albo Szczecinia.
- Bolejemy nad tym, bo moglibyśmy przeprowadzać więcej replantacji, ale nie mamy na to warunków - tłumaczy.
Oddział dysponuje tylko jedną salą operacyjną, każdego dnia jest zajęta. Planowe zabiegi są rozpisane na 3 lata do przodu. Operacja przyszycia ręki trwa wiele godzin, angażuje duży zespół. To oznacza, że kilku pacjentów tego dnia wypadłoby z kolejki.

- Od lat marzy mi się wykonywanie replantacji na większą skalę - mówi Naszkiewicz. - Do tego potrzebna jest dodatkowa sala operacyjna i zespół z odpowiednimi umiejętnościami, w stałej gotowości. Na razie nie udało się stworzyć takich możliwości.
Zbigniew Antas opowiada o swoim przebudzeniu na szpitalnym łóżku. - Byłem bardzo słaby po wielogodzinnej narkozie, ale pamiętam, że moja prawa ręka od razu powędrowała w stronę lewej. Sprawdzić, czy jest. Namacał pod bandażami. Była!
Teraz też nie może się powstrzymać. Co chwilę dotyka wystających spod bandaży palców, delikatnie nimi porusza. - Można sprawdzić, cały czas ciepłe - mówi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie