- Pierwszy dreszczyk emocji poczułem już w Tarnobrzegu, 29 lipca, kiedy wyruszałem przez Warszawę przez Niemcy i Danię aż do portu Skagem - opowiada Wacław Haloszka. - Nie wiedziałem wtedy, że czeka mnie tyle niewyobrażalnych przeżyć, które wspominać będę pewnie do końca życia.
Rejs spisany dzień po dniu
Właśnie wtedy zaświtała mu w głowie myśl, by dzień po dniu prowadzić dziennik pokładowy, w którym pierwsze zapiski pojawiły się właśnie w dniu wyjazdu. Potem, starannie dokumentował wszystko to, co działo się wokół. Pisał o ludzkiej walce z żywiołem i własnymi słabościami, o pięknych krajobrazach, które dane mu było zobaczyć nie tylko z pokładu Rzeszowiaka, o ludzkiej życzliwości i własnych tęsknotach. Karta po kartce, wachta po wachcie. Kiedy na morzu wiało i fala zalewała notatnik i kiedy z burty na burtę łódź bujała się podczas flauty.
- Najpierw zachwycił mnie port Skagem - wspomina w swoim dzienniku Wacław Haloszka, trzeci oficer Rzeszowiaka. - To było niesamowite przeżycie, gdy oczom naszym ukazał się piękny port z trzema basenami pełnymi jachtów z całego świata. Wokół miasteczko pełne urokliwych małych domków. I w końcu nasz jacht przycumowany do niemieckiego rejsowca, tuż przy wyjściu z portu. - Przez kolejne dwa tygodnie ten jacht był naszym "domem".
Trudne początki
Kilka pierwszych godzin na Rzeszowiaku dało wszystkim nieźle w kość. Jak mawiają żeglarze, Neptun upomniał się o swoje. Już pierwszego dnia trzeba było mu oddawać hołd razem ze zjedzonym wcześniej śniadaniem. - Cóż, początki zawsze bywają trudne - śmieje się Wacław Haloszka.
Pierwszym portem, do którego 1 sierpnia dopłynęła załoga Rzeszowiaka był Kristiansand w Norwegii, gdzie zebrały się wszystkie żaglowce przed regatami z metą z angielskim Hartlepool.
- Jaka to była radość, gdy zobaczyliśmy przed sobą sine pasmo lądu - pisze w swoim dzienniku III oficer. - Im bliżej lądu, tym fala spokojniejsza, wiatr cichnie. W szeregu płyną największe żaglowce świata, miedzy nimi my, na Rzeszowiaku.
Niestety, już na początku regat żeglarzy z Rzeszowiaka spotkała niemiła niespodzianka. Ponieważ łódź się spóźniła na start, nie mogła zostać sklasyfikowana podczas wyścigu. Ale mimo wszystko popłynęli, tyle że nie w swojej klasie.
Regaty trwały cztery dni i cztery noce, podczas których Morze Północne na zmianę to szalało, to delikatnie kołysało załogę kapitana Pawlaka.
Najgorszy był 3 sierpnia. Trzecia doba regat. - Szykuje się niezła żegluga. Wieje 6-7 st. B. Zaczynam psią wachtę (od północy do 4 rano). Wiatr się wzmaga. Po dwóch godzinach jest już 7-8 st. B. Prawie sztorm - wspomina w swoim dzienniku Wacław Haloszka.
Pożegnanie z Anglią
Dzień później nikt już jednak nie pamięta o sztormie, bo żeglarze docierają do mety. Kończy się wprawdzie ta najważniejsza część morskiej przygody, ale za to zaczynają się gorące dni na lądzie, pełne atrakcji, imprez, żeglarskich przyjęć i w końcu defilad, które kończą "Operację Żagiel."
- Po paru dniach w Anglii wzięliśmy kurs na Francję do portu Calais. Żegnaj Anglio, przed nami trzy dobre rejsy non stop. Aby pomyślne wiatry nam wiały. Jesteśmy zmęczeni, ale szczęśliwi żal jednak, że to już koniec tej najwspanialszej przygody mojego życia - kończy swoje pokładowe zapiski Wacław Haloszka. I na koniec dziękuje za ten rejs kapitanowi Jarkowi Pawlakowi, za jego pomoc i opiekę. I panu Stefanowi Skowronowi, dzięki któremu mógł zrealizować swoje marzenia.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?