Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

To miał być zwykły wyjazd do pracy, a zamienił się w koszmar

Marcin RADZIMOWSKI [email protected]
- Zbudził mnie huk. Szarpnęłam koleżankę, wołając, żebyśmy wychodziły z samochodu, bo zaraz może się zapalić. To był właściwie odruch, byłam w szoku - wspomina Ewa Sar.
- Zbudził mnie huk. Szarpnęłam koleżankę, wołając, żebyśmy wychodziły z samochodu, bo zaraz może się zapalić. To był właściwie odruch, byłam w szoku - wspomina Ewa Sar. fot. Marcin Radzimowski
Połamane kości, łzy, ból. - Trudno mi o tym będzie kiedykolwiek zapomnieć - mówi Ewa Sar z Wydrzy w powiecie tarnobrzeskim. Bus, którym podróżowała do Włoch, na autostradzie w Austrii uczestniczył w wypadku.

Pani Ewa jest w domu. Leży na łóżku z usztywnioną gipsem nogą. Pogruchotane w kilku miejscach kości pospinane metalowymi elementami i śrubami.

- Niekiedy bardzo boli, ale mam nadzieję, że to wszystko minie, że kości się pozrastają. Ale najgorsze w tym wszystkim był nie sam wypadek, lecz zachowanie właściciela firmy przewozowej - mówi Ewa Sar.
Kobieta i jej mąż Janusz nie kryją żalu. Zarzucają przewoźnikowi obojętność na losy pasażerów. On odpiera zarzuty twierdząc, że zrobił co mógł. Komu wierzyć?

UŁAMKI SEKUND

Tydzień temu w piątek o godzinie 5.30 pod dom państwa Sarów w Wydrzy koło Grębowa podjechał bus. Ewa wsiadła do mercedesa sprintera firmy "Junior" z Tarnobrzega. Była jedną z dziewięciorga pasażerów, którzy wyruszyli w trasę do Włoch.

- To był mój trzeci wyjazd. Jechałam do Caltrano, na podmianę koleżanki do opieki przy starszej osobie - wyjaśnia kobieta. - Busem jechała też między innymi znajoma z Gorzyc.
Podróż mijała bez większych atrakcji, ale nie była to przecież wycieczka. Ludzie jechali do pracy. W drogę powrotną z Włoch do Tarnobrzega kierowcy mieli zabrać innych pasażerów, którzy wcześniej zarezerwowali bilety na przejazd.

Piątek, dochodzi godzina 22. Autostrada A2 w Austrii, fragment trasy Wiedeń - Graz, niedaleko Baden. Większość pasażerów już drzemie na fotelach.

- Zbudził mnie huk. Szarpnęłam koleżankę, wołając, żebyśmy wychodziły z samochodu, bo zaraz może się zapalić. To był właściwie odruch, byłam w szoku - wspomina Ewa Sar.

Kobieta wspomina, że zaraz po wyjściu z rozbitego busa, straciła czucie w prawej nodze. Upadła na asfalt. - Na czworaka czołgałam się na pobocze. Tam popatrzyłam na nogę, cała była opuchnięta i nienaturalnie zgięta. Potem pamiętam, jak nadjechało pogotowie. Jedna osoba mnie przytulała, inna zastrzyk jakiś dawała. W karetce straciłam przytomność, ocknęłam się dopiero w szpitalu - dodaje pani Ewa. - Miałam wrażenie, że to działo się w ułamkach sekund.

Ewa Sar, kierowca busa oraz pasażerka z Gorzyc, trafili do szpitala w Wiedniu. Do szpitala w Baden przewieziono dwie inne ranne osoby.

BEZ INFORMACJI

O tym, jak doszło do wypadku, wiemy z relacji właściciela firmy przewozowej "Junior" w Tarnobrzegu. Kiedy doszło do zdarzenia, on sam kierował innym busem, jechał kilka kilometrów wcześniej.

- Z relacji kierowcy wiem, że bus jechał z prędkością około stu kilometrów na godzinę, prawym zewnętrznym pasem. Z prawej strony na pasie awaryjnym jechał bardzo wolno ciągnik siodłowy z naczepą - relacjonuje Arkadiusz Soja, właściciel firmy przewozowej "Junior". - Nagle ta ciężarówka zjechała na lewy pas i zajechała drogę busowi.

Kierowca mercedesa sprintera nacisnął na pedał hamulca, ale nie zdołał skutecznie wyhamować. Z dużą siłą bus uderzył w tył naczepy.

Po wypadku Arkadiusz Soja skontaktował się z kierowcą w Polsce. Zorganizował busa, który miał przyjechać do Austrii i zabrać do Włoch pasażerów, którzy nie ucierpieli w wypadku. Ranni trafili do szpitali.

- Leżałam w szpitalu, operowano mnie, bo noga była pogruchotana w kolanie i nad kostką, złamania z odpryskami kości. Operacja trwała około dwóch godzin - wspomina pani Ewa. - Nie miałam telefonu przy sobie, ale byłam przekonana, że ktoś z firmy się skontaktuje z mężem, że powie o wypadku.
Nie zadzwonił nikt. I o to pani Ewa oraz jej mąż Janusz mają ogromny żal do przewoźnika.

- Dopiero w sobotę około godziny 18 zadzwoniła do mnie z Włoch kobieta i powiedziała, że żona miała wypadek. Tylko tyle wiedziała, że był wypadek i żona w szpitalu - mówi Janusz Sar. - Ja wtedy jechałem do Katowic, odwoziłem córkę i zięcia na samolot, bo do pracy w Hiszpanii lecieli. Prawie zamarłem z przerażenia. Z firmy nikt nie zadzwonił i nie powiedział o wypadku. Nikt.

PO POMOC DO GAZETY

Janusz Sar nie wiedział, co właściwie się stało z żoną. Nie wiedział w jakim jest stanie, nie wiedział nic.
- Dzwoniłem na numery telefonów firmy podane na wizytówce. Telefony milczały. Pojechałem do domu właściciela firmy w Tarnobrzegu, żeby czegokolwiek się dowiedzieć - mówi Sar. - Jego żona rozmawiając przez domofon stwierdziła, że nic nie wie o wypadku. A przecież doba już minęła prawie. Prosiłem, żeby się skontaktował jej mąż ze mną, żeby mi powiedzieli cokolwiek o żonie.

Janusz Sar czekał na telefon z informacją. W Internecie szukał informacji o wypadku, ale bezskutecznie. Nie było nawet wzmianki. W niedzielę przed południem postanowił skontaktować się z naszą redakcją i - jak twierdzi - dopiero to poskutkowało.

- Zadzwonił właściciel firmy i pytał, o co mi chodzi, że dziennikarzy na niego nasyłam - mówi mieszkaniec Wydrzy. - Mówił, że rozmawiał z kierowcą leżącym w szpitalu i od niego wie, że pasażerowie jakieś złamania mają, ale co dokładnie to nie wie. Tak się zainteresował losami ludzi? Jechało tylko dziewięć osób busem, tak ciężko było skontaktować się z rodzinami, powiedzieć o wypadku, przekazać informacje o rannych?

SAM NIE WIEDZIAŁ?

Arkadiusz Soja odpiera zarzuty twierdząc, że nie ma sobie nic do zarzucenia. - Zaraz po wypadku organizowałem transport dla ludzi, którzy nie zostali ranni. Na miejscu zdarzenia rozmawiałem z policją, starałem się tłumaczyć co i jak, bo przecież oni polskiego nie znają - mówi właściciel "Juniora". - Kontaktowałem się z konsulatem, ale usłyszałem, że sam sobie muszę radzić, bo nie ma ofiar śmiertelnych. Naprawdę sam nie wiedziałem, jaki jest stan zdrowia rannych, bo tam było takie zamieszanie.

Tarnobrzeżanin dodaje, że notes z numerami telefonów do rodzin pasażerów był gdzieś w rozbitym busie, on nie miał tych numerów. - Ja też nie znam każdego pasażera, przecież co tydzień z innymi osobami jeździmy. Wiedziałem, że jest czworo rannych, ale nie wiedziałem, kto dokładnie - dodaje Arkadiusz Soja. - Miałem dzwonić i podawać informacje, których nie potwierdziłem?

Właściciel "Juniora" dodaje też, że wiedział, iż z mężem pani Ewy skontaktuje się kobieta z Włoch. Dlatego sam już nie dzwonił. - Proszę mi wierzyć, że naprawdę robiłem, co mogłem. Już nawet w sobotę wysłałem do Austrii samochód osobowy po pasażerów, którzy chcieliby wrócić - mówi Soja. - I tak się stało, chcieli wrócić do domów, więc wrócili. Ja nie próbuję niczego ukrywać. Prawdę mówiąc dla pasażerów byłoby lepiej, gdyby policja uznała winę mojego kierowcy, bo każdy pasażer ubezpieczony jest na półtora miliona euro. Pobyt w szpitalu, przejazd, leczenie, wszystko to pokrywa ubezpieczyciel.

DZIEWIĘĆ GODZIN

Samochodem osobowym z Wiednia do Tarnobrzega wracali w pięcioro - kierowca oraz czworo rannych, pośród nich pani Ewa Sar. Chciała wracać. - Opieka tam fantastyczna, naprawdę. Ale sama miałam zostać pośród obcych? Języka nie znam - argumentuje kobieta.

Janusz Sar załamuje ręce. - Dlaczego oni ją wzięli do tego samochodu? Przecież nawet lekarka w Austrii mówiła, że takim samochodem w ścisku człowiek po takiej operacji z takimi urazami nie powinien jechać - mówi. - Żona była kilka godzin po operacji, po narkozie. Czy świadomie podjęła decyzję o podróży? Gdyby ktoś się ze mną skontaktował, gdyby powiedział, że żona chce jechać, to bym jej to wybił z głowy. Nagle o godzinie pierwszej w nocy dostałem telefon od żony, że jest w szpitalu w Tarnobrzegu, żebym ją odebrał.

Pani Ewa siedziała na tylnim siedzeniu, w środku. Zagipsowaną nogę trzymała między przednimi fotelami, podłożyła kołdrę, żeby było wyżej. Noga powinna być na wyciągu.

- Dziewięć godzin tak jechałam, tylko co jakiś czas przesuwałam nogę na oparcie fotela, żeby pozycję zmienić, kiedy zaczynało boleć - mówi Ewa Sar.

Właściciel "Juniora" twierdzi, że pani Ewa sama chciała wracać, więc nikt nie mógł jej tego zabronić. - Powinna zostać kilka dni w szpitalu w Austrii, gdyby była taka potrzeba, załatwiłbym karetkę na przejazd. To wszystko pokrywa ubezpieczyciel - mówi Arkadiusz Soja. - Ale ona chciała wracać już, więc nie rozumiem, dlaczego ktoś ma do mnie o to żal?

Janusz Sar dodaje, że nie ma pretensji do kierowcy busa, który uległ wypadkowi. Nie zarzuca niczego kierowcy samochodu, który zabrał jego żonę ze szpitala.

- Nie interesuje mnie, kto spowodował wypadek, niech policja to ustali. Nie interesują mnie też pieniądze. Mam żal tylko do właściciela firmy. Bo wystarczyło tylko zadzwonić - kończy mężczyzna.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie