Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Cezary Gawor, przedsiębiorca z Radomia wybrał się na morską żeglugę. Napisał relację z wyprawy na Baleary (ZDJĘCIA, REPORTAŻ)

Piotr Stańczak
Piotr Stańczak
Radomianin Cezary Gawor spełnił swoje wielkie, żeglarskie marzenie - wziął udział w morskiej wyprawie.
Radomianin Cezary Gawor spełnił swoje wielkie, żeglarskie marzenie - wziął udział w morskiej wyprawie. Zdjęcia: Damian Szpilski, Sławomir Korba, archiwum prywatne
Cezary Gawor, przedsiębiorca z Radomia od lat pasjonuje się żeglarstwem. Kilka tygodni temu wziął udział w wyprawie morskiej na Baleary - hiszpańskie wyspy znajdujące się w zachodniej części Morza Śródziemnego.

Cezary Gawor ma 46 lat, jest rodowitym radomianinem. To kierownik zakładu F2J Reman, kyóry swą siedzibę ma w strefie przemysłowej na radomskich Wośnikach. Firma działa w branży motoryzacyjnej, zajmuje się regeneracją skrzyń biegów. Wielką pasją Gawora jest żeglarstwo, posiada patent żeglarza jachtowego. Po raz pierwszy w życiu miał natomiast okazję zaliczyć morską wyprawę. Pamiątką po niej jest reportaż pod tytułem "Baleary", w którym skrupulatnie zawarł wspomnienia poszczególnych dni rejsu po Morzu Śródziemnym. Kapitanem na statku był Sławomir Korba, również radomianin oraz doświadczony żeglarz.

Cezary Gawor od dwóch lat pisze również opowiadania, próbuje sił w różnych literackich gatunkach. To jego pasja, której oddaje się w wolnych chwilach. Wyprawa morska była jego marzeniem, które udało się spełnić. Planuje wybrać się w przyszłości na kolejną, w tym roku na razie wiadomo, że będzie z żoną i dziećmi żeglował na Mazurach. A "Balery"? Przeczytajcie sami! Korektą poniższego tekstu zajęła się Jessica Suchta.

Prolog

„Taniej nie będzie, ostatnie dwa miejsca” – trafia do mnie krótka, ale treściwa reklama rejsu po Balearach.
Oprócz pustki wczesną wiosną na wyspach, pogody, która może sprawić niespodziankę, testów, kodów QR, COVID-a tam i kwarantanny po powrocie, to wszystko składa się wręcz idealnie. Wady dla jednych, stanowią dla innych zalety – ja przynajmniej widzę wyprawę na różowo. Na realizację marzenia zrodzonego jeszcze w podstawówce, podczas lektury Samotnego rejsu Opty Leonida Teligi, czekałem trzydzieści lat.

Jachtem po morzu!

Z Damianem, który podesłał info, pływaliśmy po Mazurach, a on z kolei dobrze zna Sławka, też radomianina, organizatora wojaży po najciekawszych zakątkach świata. Skippera nosi od bezczynności na lądzie i zbiera ekipę na morze.

– Płynę. – Ogarniamy przelewy, warunki podróży. Lot w promocji, kosztuje kilka razy mniej niż zwykle. Jest koniec stycznia, do startu cztery tygodnie. W tym czasie Lufthansa miesza w biletach powrotnych, ale nikt spośród połączonych przez Sławka na messengerowej grupie osób, które spędzą tydzień na pokładzie prującym fale Morza Śródziemnego, nie traktuje takich problemów zbyt serio. Będą inne.

Dzień zero, Kraków – Palma de Mallorca

Do Krakowa, skąd wylot, jedziemy nocnym autobusem, na którego piętrze trwa butelkowa impreza, określająca cel podróży:
„[…] coraz bliżej Zakopane, piją wszyscy tuż nad ranem […]”

Łapiemy godzinę snu, kolejna w czasie lotu do przesiadkowego Frankfurtu i krótki aneks do zarwanej nocy w przeskoku na Majorkę. Tym samym lotem przyleciał także Sławek, para ze Śląska, Iza i Adam, wyglądający dla nas – panów w średnim wieku – jak maturzyści na majówce, oraz Mariola z Warszawy, która w odpowiedzi na ciepłe powitanie kilkunastu stopni na Balearach sięga po okulary przeciwsłoneczne do pustego etui. Kwituje to z uśmiechem, pasującym do jej optymistycznego usposobienia:

– Zawsze musi być coś, co zostanie w domu. – Wyciąga kolorową paczkę – Kto chce żelka?
Zadowoleni z szybkiej kontroli służb sanitarnych, odzianych jakbyśmy wylądowali na Star Treku, już witamy światło na końcu korytarza, gdy pada: – Zatrzymali Adama!

Wracamy, żeglarz nie zostawia swoich za burtą, nawet na lądzie. Na szczęście okazuje się, że kosmiczne kombinezony wyrywkowo sprawdzają gości w międzygalaktycznych systemach, ale my – teleportowani z zaprzyjaźnionego obszaru – nie nosimy w sobie obcych.

Wypożyczamy auto i zapakowani po dach bagażem, i tak ograniczonym przez linie lotnicze do ośmiu kilo na osobę, ruszamy do mariny. Jedziemy dwupasmówką wzdłuż nielimitowanego morza, czujemy wakacje. Nikt jego grzbietu nie ora, pusto po rozsłoneczniony horyzont, wszystko co pływa – stoi w porcie, trochę ludzi biega lub turla się po promenadzie.

Maturzyści, którzy egzamin dojrzałości zdali jeszcze przed studiami informatycznymi, wyciągają laptopy, pudełka ze skondensowanym Internetem i zabierają się do odrabiania pracy domowej, w nowoczesnym wydaniu „home office’owej”. Sytuacja do pozazdroszczenia przez ludzi uwiązanych do swoich obowiązków, jednak nie dla mnie. Ja mam tylko swoje osiem kilo marzeń.

Pusty port stanowiłby świetną bazę dla usług stacjonarnych – gabinet ginekologa na katamaranie po jednej, dentysty po drugiej, kosmetyczka kojarzy się z lśniącym lakierem ścigaczy motorowych, a prawnik z luksusem ociekającym bielą i chromem z pokładów zautomatyzowanych wielomasztowców. Oprócz kutrów rybackich życia zupełnie nie widać, marinero, gospodarz portu, wita nas jako jedynych turystów.

Na naszym pięćdziesięciostopowym jachcie przedszkolanka urządziłaby placówkę dla dziesięciorga podopiecznych, tyle jest miejsc na kojach. Do zajęć wystarczyłby stół w mesie, przy którym spożywane są posiłki o każdej porze dnia i nocy, w przerwach pomiędzy żeglugą odbywają się turnieje gier i toczą się winne dyskusje nieszkodliwe dla sąsiadów, bo ich nie ma. Bez polityki i religii, zasada sprawdzona przez kapitana – mniej animozji bez tarć światopoglądowych. Można używać słów „prawy” i „lewy” w odniesieniu do halsu, burty czy koła sterowego – są dwa.

Robimy objazd pobliskich miejscowości, otoczonych skałami zatoczek o szafirowej wodzie, przetykanej granatowymi plamami traw morskich. Wspomagając się angielskim i  palcem wskazującym zamawiamy po katalońsku ciastka i espresso, które spożywamy na skwerze. Zaprowiantowawszy się na cały rejs, padamy z nóg. Dopiero degustacja skarbów znalezionych w markecie, dodaje energii na tyle, aby skończyć lokowanie się w kajutach.

Dzień 2 La Vuelta a Mallorca!

Wypożyczonym autem sześcioro turystów kontynuuje zwiedzanie.

Valldemosa. Niegościnna dla Chopina i jego pianina, które musiał przeciskać przez dziurę w murze. Do George Sand, paradującej z cygarem w męskich garniturach, miejscowi odnosili się z otwartą wrogością. Przyjechali razem na rajską wyspę dla jej walorów zdrowotnych, jak astmatyczny król Sancho I, który pobudował się na górze w zamku, a tu nawet facet z warzywniaka odmówił współpracy, bo, oprócz klimatu, kochankowie chcieli pozażywać innych emocji, nie w smak miejscowym konserwatystom. Po latach ścierają kurz z pamiątek w  chwilowo nieczynnym muzeum.

Na wyspie dostępne są wszelkie atrakcje: cytrusy na ulicach (jednak te ozdobne smakują jak kiszona kapusta), bajeczne zatoczki ukryte wśród gór, gdzie prowadzą serpentyny zjadające własny ogon, ruiny przypominające o najazdach Wandalów i zbudowane rękami Maurów fortyfikacje – jak w mieście Alcudia. Zabudowa gęsta, schludna, beżowy kamień ścian ozdobiony kolorami okiennic oraz donic z kwiatami na parapetach i w progach bram.

Turyści i wszechobecni kolarze zaglądają nieśmiało także do Santuari de Lluc, aby podziwiać ogród botaniczny i spojrzeć w twarz zagadce artystycznej zamienionej w rzeźby na dziedzińcu. Nie jest to dzieło obcych, podobno figury wystukali w kamieniu miejscowi mnisi.

Kawa zagryzana polskimi słodyczami, pozostałymi po podróży, jest przednia, choć wszędzie panuje epidemiczna „wynocha” z lokalu. Zwiedzanie autem wyspy wzdłuż i wszerz w jeden dzień nie wystarczy, ale resztę zobaczymy z pokładu.

Na jachcie czekają zadowoleni z sobotniej podróży: Asia i dwie pary ­ Nergalów oraz Ciutków. Zapoznanie, kto jest skąd, co robi w życiu i garść przygód. Wychodzi na to, że jesteśmy rozproszeni na mapie Polski niczym gwiazdy w Wielkim Wozie, tu zebrani na piętnastu metrach długości.

Skupienie tylu osób na powierzchni niewielkiego mieszkania jest próbą charakterów, respektowania cudzych granic i uelastyczniania własnych. Ktoś mi wypił piwo, usiadł na niesprzątniętej pościeli albo miga się trzeci dzień od skrobania marchewki. Spory małżeńskie, zresztą jak wszystkie inne, mają dużą słuchalność, cienkie ścianki kajut zapewniają odrobinę prywatności, która jednak pryska od podniesionego tonu.

Z powodu zamkniętych knajpek, większość naszych dań będziemy zmuszeni przygotowywać z półproduktów sami, korzystając z miejscowego bogactwa. Na wyspach hodowane są owoce i warzywa. Papryki i pomidory mają w marcu smak dojrzałego lata, a ze zgromadzonych zapasów najszybciej znika chorizo w kilku odmianach i hiszpańska szynka, krojona w prześwitujące plastry, jakby ze skąpstwa, bo kilogram kosztuje tyle, co kwintal smalcu.

Mariola eksperymentuje, dodając do podgrzewanego w garnku lekkiego, białego wina, cytrusów, soków, po czym serwuje wywar o właściwościach towarzyskich. Chodzą słuchy, że to przez jej tajemne dodatki (gdzieś znikła paczka żelków).
– Kociołek Panoramixa – pada i przyjmuje się nazwa.

Napój druidów należy spożywać z umiarem, co prawda dostarcza mocy, ale – jak mówi kapitan – aby uniknąć choroby morskiej nie należy przesadzać z jego ilością, a do tego wysypiać się.

Dzień 3 Palma de Mallorca – Cala d’Or

Wypływamy. Kapitan robi szkolenie: bezpieczeństwo, technika, funkcje. Załoga zostaje podzielona na wachty: kambuzową i żeglarską. Pierwsza zabiera się niechętnie do zmywania garów, druga szykuje jacht, który nie wymaga wielu przygotowań, gdyż właściciel oddaje łódź przygotowaną do rejsu. Pozostaje sprawdzenie działania przyrządów nawigacyjnych, komunikacji i zabezpieczenie ruchomości, od pontonu mocowanego na pokładzie aż po butelki i czajniki pod nim. Polska bandera trafia na maszt, hiszpańska już łopocze na rufie, schnące na relingach ręczniki idą pod pokład.

Port w Palmie jest największy na wyspach, zostawiamy w nim drzemiące łódki, czekające na tłumy właścicieli z Niemiec i Wielkiej Brytanii. Za rufą rzeźbimy bruzdy kilwatera, wracające przez zatokę Badia de Palma w stronę półmilionowego, sennego w niedzielę miasta. To jest miejsce dorocznych regat o Puchar Księżnej Sofii, żony króla hiszpańskiego po abdykacji, w młodości uprawiającej żeglarstwo.

Przy lekkim scirocco, który ogrzewa Morze Śródziemne saharyjskim powietrzem, a podobno sypie też piaskiem, słońce ogrzewa dzień do kilkunastu stopni, więc po chwili od wyjścia z portu zrzucamy czapki i rajtuzy. Silnik stop, zaczynamy taniec z wiatrem i wodą. Dmucha stabilnie, wypełnione płótna ciągną ostrym halsem na południe, dziś słońce „wysoko, wysoko świeci pilotom w oczy”, a do steru ustawia się kolejka społeczna. Kapitan, który albo pitrasi sam, albo nadzoruje kambuz równie czule i czujnie jak pokład, odrywa się od owoców morza szykowanych na obiad i, po zlustrowaniu warunków, rzuca komendę Idze, która raz przejętego steru nie chce oddać bez walki:

– Zrób zwrot za… –­ Rozglądamy się po przestworzu, przeciętym gdzieś na granicy wzroku południowym cyplem, który powinniśmy opłynąć, aby odgadnąć, jaka według szypra dzieli nas od niego odległość. – Za godzinę zrób zwrot, jak się krewetki ugotują.

Znika i … wraca.
­ – Albo za dwie godziny, jak zjemy.
Z dumą przedszkolaka z kabiny dziobowej, staję na chwilę za kołem, ale myślę sobie: popatrzę, jak inni okiełznują sto pięćdziesiąt metrów żagla, przyzwyczaję się do bujania… a  sam pożegluję jutro, w pełnym wymiarze wiatru.

Pierwszy śródziemnomorski dzień, pierwszy posiłek na morskim jachcie, kawa, muzyka i słońce w lutym. Czego chcieć więcej?
Wbijamy się w wąską zatokę na nocleg, po lewej las piniowy, na wprost półkole piaszczystego croisanta, po prawej wysoki nawis klifu, który mogły zapewnić rano cień, ale kapitan sprawdziwszy chwilę wcześniej pogodę, mówi, że w nocy idzie sztorm, który może nas przeczołgać razem z kotwicami na skały.

­ Mamy miejsce w porcie Cala d’Or. – Jakoś nie jesteśmy zdziwieni potwierdzeniem usłyszanym w radio, trochę tylko rozczarowani, że nie obejrzymy stąd świtu.

Dzień 4 Cala d’Or (Majorka) – Ciutadella. (Minorka)

Żegna nas ośmiornica, dzieło Anatolija Neznamova, której oblicze nie zdradza, co nas czeka tuż po wyjściu z portu. Czekaj, nie chcesz gadać, pójdziesz do gara – myśli kieruję do żelaznego głowonoga z kamiennym łbem, bo zdolnego rzeźbiarza szkoda. Odbijamy od ślicznie zabudowanego na biało nieczynnymi lokalami nabrzeża, wzdłuż którego prowadzi stylowo wybrukowana droga nad samo morze.

Pod zbałamuconym niebem, kapitan ubiera załogę w kamizelki, przypinamy się uprzężą do jachtu, który po wypłynięciu ze spokojnego portu w zatokę otoczoną skałami, szaleje, jak byk na rodeo. Cholera! Trzeba mi było posterować wczoraj!

Fala drwi z mocy stukonnego silnika i sterowności jachtu, ale kapitan spokojnie ogarnia wzrokiem mdłości wśród części załogi i dyryguje pozostałymi, wciąż zdatnymi do użytku. Na żaglach łapiemy prędkość, wychodzimy z wszechogarniającej nas kipieli w morze, wróciła stabilizacja - beauforty wciąż naciskają, ale już tylko z jednej strony. Posuwamy się ostrym bajdewindem i ośmioma węzłami wzdłuż południowego brzegu zachmurzonej Majorki. Nikt nie przyznaje, że zabierając nas wczoraj z płaskiej niby-stół zatoki do portu, kapitan podjął dobrą decyzję, bo przecież wiadomo, że on ma zawsze rację.

Żywioł wyciska z nas siły, a śniadanie z żołądków. Termosy serwują gorącą herbatę, po której nabieramy nieco optymizmu, pomimo lecącego katastrofizmu „nie daję łajbie żadnych szans” z przenośnego głośnika, który niejedno już słyszał i widział, a przetrwał. Żeglarze, pokonawszy niemoc, ponownie ustawiają się w kolejce do steru.

Tu jest najlepsze miejsce na pokładzie i po te wrażenia każdy się tu telepał; balansujesz ciałem do rytmu jachtu, który to rytm sam podajesz, lub przynajmniej takie podejmujesz próby. Ostro na falę, odpadanie od wiatru, zjazd w dół i znów ostrzenie. Wzrok ściga się z myślami, przeskakuje po horyzoncie, gdzie raptem jeden żagiel z podobnymi do nas wariatami na pokładzie.
– Patrzcie, żelazko! – Którejś z dziewczyn skojarzył się tak prom pasażerski, kursujący pomiędzy wyspami. Balearia rozcina morze pięciokrotnie szybciej od nas, sunie gładko, niczym statek kosmiczny, jak po desce do prasowania.

Sun Odyssey dowozi nas przed zmrokiem na Minorkę, a ta wita poluzowaniem restrykcji w Hiszpanii. Wyposzczeni pustymi garami, których zapełnić nikt dziś nie miał ochoty ani możliwości na rozbujanym morzu, chwiejnym krokiem idziemy na zasłużoną kolację do knajpki pod parasolami. Ciutadella, miasteczko bardziej ożywione niż stolica wysp, ale kolejny port, gdzie jesteśmy jedyną ekipą na pokładzie, na co jeden z wilków morskich powiada:
– Tak trzeba żyć!

Dzień 5 Minorka

Zwiedzamy. Rajd rozpoczynamy od wypożyczalni aut, gdzie czeka na nas pełna paleta marek i kolorów, pod warunkiem, że będą to czarne fiaty panda. Bierzemy trzy. Rącze tylko na zjazdach, za to zwinne na wąskich drogach i miniaturowych rondach wyspy. Powstaje naprędce sklecony hymn wyprawy, na melodię „Miłość, miłość w Zakopanem”: „Polska mafia w czarnej pandzie, pojedziemy dziś po bandzie…”

Marszruta ustalona, zaczynamy objazd minorkowych cudów natury, wysokich klifów, wciąż nienudzących się nam zatoczek, pustych, nieprzygotowanych na przybycie grupy, nieumalowanych latem, za to naturalnych, jak kobieta w zamyśleniu. Wyludnione wakacyjne miejscowości, opuszczone stada białych domków, wiszących tak blisko morza, że szalejący dziś żywioł pryska po tarasach. Obiad w knajpce, gdzie serwują syte, lecz mało ambitne danie dnia, za to kalmary w cieście, od broniącego talerza Adama, podjadają wszyscy.

Boczne drogi są tak wąskie, jak w górskich regionach Majorki, do tego trzeba uważać, by przy mijaniu aut z naprzeciwka nie zarysować czarnych lusterek o „bandę” wszędobylskich murków, zamiast rowów towarzyszących nam wzdłuż dróg. Dywagujemy, czy powstały przez znoszenie kamieni z pól, czy stworzone zostały specjalnie, aby zabezpieczyć krowy przed wtargnięciem. Patrzą spode łba zdziwione, jak trzy małe czarne byki biorą zakręty.

Murek odgradza także megality pochodzące sprzed niemal czterech tysięcy lat. Aby zobaczyć taula, dwa bloki skalne ułożone w kształt litery T oraz Talayot – okrągłą budowlę z płaskim dachem (już dawno go nie ma) wspartym na potężnym filarze, trzeba się do nich dostać nielegalnie, bo (jak prawie wszystko) skansen był zamknięty. Popychamy do środka skrzypiącą furteczkę i mijamy z podniesionym czołem kasę biletową, z której z nudów ewakuowały się nawet pająki. Pobekują dookoła owce, z których wyspy mają pożytek w postaci oryginalnych serów.

– Kosmici. – Nergal jest tak dogłębnie przekonany o pozaziemskim pochodzeniu konstrukcji z kilkutonowych kloców, że dałby się pokroić na kamiennym ołtarzu, ale odmawiamy mu pomocy przy wdrapaniu się na blat na wysokość kilku metrów.

Determinacji starcza mu na przyklejenie się do zimnego głazu, co pozostali uczestnicy włamania do skansenu uczcili minutą ciszy.
Zwiedzanie położonej na wschodnim krańcu wyspy stolicy Mao, o wielkości miasta powiatowego, posądzanej o autorstwo receptury majonezu, zaczynamy wraz z nastaniem zmroku. Odwiedzamy małe galeryjki, strzelistą katedrę, wszystko to wzniesione rękami człowieka, począwszy od XIII wieku. Najdłuższe na świecie, należące do miasta naturalne wybrzeże o długości około pięciu kilometrów, zostawiamy na inną okazję, a przed policją, domagającą się zaciągniętych pod oczy maseczek, uciekamy do baru pod parasole, gdzie ten przepis nie obowiązuje. Nie ma majonezu, bierzemy piwo.

W drodze powrotnej, w jednej z czarnych pand, wybucha akademicka dyskusja o podłożu religijno-kosmologicznym, nie ma ona jednak dalszych następstw prawnych, bo kapitanowi nikt nie donosi. Szczęściem, Natasza Nergalowa, prowadzi pojazd uważnie, nie biorąc udziału ani w dyskusji, ani we wcześniejszych degustacjach wyhodowanych na wyspie lub sprowadzonych, a jakże – drogą morską, wywarów i trunków, i dzięki niej nie lądujemy w czarnej dziurze.

Trafiamy na pokład bezpiecznie, w nastrojach dalekich do minor(k)owych. Odbywa się polemika, rozpoczęta tezą o wyższości pływania morskiego nad mazurskim. Oprócz skippera, tylko Iza i Asia mają patenty sterników morskich, reszta kształci się w kierunku nabycia uprawnień, pozwalających prowadzić jacht powyżej dwóch mil morskich od brzegu, także nocą, bo te warunki ograniczają niższy w hierarchii wodniaków stopień żeglarza jachtowego, czyli szeregowca na tym pokładzie. Dla Marioli i autora tekstu to pierwszy raz na morzu, ale rejsy po Krainie Wielkich Jezior, jako stopień kariery ku admiralicji, wszystkie obecne na pokładzie zapchlone ciury lądowe, mają zaliczony. Mazury, jak pszczółkę Maję, wszyscy znają i kochają, więc postawiona teza, szczególnie po świeżych przygodach z nieświeżym oddechem, traci zwolenników. Atrybutom polskiej przyrody, mnogości jezior, zwrotów i mijanek na obtarcie burty, słowem „cały-czas-coś-się-dzieje”, „oceaniści” przeciwstawiają przestworza i ekstremalne wiatry i „zrób-zwrot-za-dwa-dni”, więc kiedy morze zaczyna tonąć, wkracza kapitan, uznaje sprawę za polityczną, zamyka dyskusję i drzwi kajuty.

– Pobudka o szóstej – wyziera i znika.

Nie zwlekamy więc z abordażem na kojach i, zgodne już, poświstywanie i pochrapywanie obydwu stron sporu ulatuje w stronę miasta.

Dzień 6 Minorka – Port de Alcuna

Rano większość mogłaby zbudzić się na pełnym morzu w sprzyjających na urlopie warunkach, które występują najwcześniej około godziny dziewiątej. Do wypłynięcia jachtem z portu potrzeba dwie, trzy osoby i stąd wachty, które rozpisał kapitan, aby nie brakowało obsady. No to ma siedmiu gotowych żeglarzy, zresztą jak co dzień. Przez chwilę zagapionych na wschód słońca, na rubieżach Morza Śródziemnego.

– Daj mi chociaż te odbijacze pochować. – Zbieram od Damiana gumowe balony i podwiązuję je na dziobie w schowku, zwanym forpikiem. Za mało roboty na tylu ludzi.

Kolega, jak na zawodowego brokera ubezpieczeniowego przystało, sam czuwa nad bezpieczeństwem jachtu i ludzi, na których wystawił polisę. Cumy ogarnie i na silniku pomanewruje, żagle na maszt i z powrotem sprowadzi, a gdyby dostał choroby morskiej, to jest cała chmara zastępców. Kapitan, będąc bardziej wyluzowanym, wstałby z koi w przyszłym tygodniu. Na spokojnej wodzie towarzyszy nam początkowo mewa, ale po tym, jak Ciutki rozkręcają imprezę, odlatuje zniesmaczona polskimi przebojami z lat osiemdziesiątych.

Płaski grzbiet morza uśpionego, wygrywa dla mnie kołysankę. W mój półsen wbija się język informatyczny wciąż pracujących pod pokładem home office’owców, ale dla mnie równie dobrze mogliby mówić używając tylko zer i jedynek – nie rozumiem, więc drzemię. A podróż trwa, na świecie wciąż czeka przygoda i nie szkodzi, że nie włazi agresywnie w oczy; to jest czas środka, chill out. Niespiesznie wyłania się skalistym brzegiem, spokojną zmianą kursu.

Opływamy Majorkę, teraz od strony wschodniej, ku północy. Zawijamy do Alcudii; miasto zwiedzaliśmy pierwszego dnia. Port w przebudowie, z nowymi chodnikami i kanalizacją, a po kąpielisku w piaszczystej zatoce grasują buldożery. Idziemy po ugniecionym gąsienicami, twardym, ale oczyszczonym z pozostałości po morskiej trawie, piasku.

Męska część załogi zażywa kąpieli, dopingowana przegranym zakładem, ale w końcu szorty do pływania są jednym z podstawowych elementów żeglarskiej „checklisty”, nie mogą wrócić pachnące proszkiem do prania. Dla spacerujących brzegiem Hiszpanów jesteśmy chyba bohaterami, morsujemy w temperaturze kilkunastu stopni wody i powietrza. Słony zapach spłukujemy w otwartym tylko dla nas prysznicu (gościnny marinero), nie dość jednak szybkim, aby zdążyć przed osiemnastą, godziną zamknięcia kawiarni.

Nie szkodzi, mesa na Latitude wciąż serwuje. Ośmiornica gotowana w winie, specjał przygotowany przez Aśkę niezgodnie z kapitańską instrukcją, za to tak przepysznie, że znika błyskawicznie. Łeb zostaje. W odpowiedzi na uwagi szypra Asia nuci Meluzynę, która miała przeprawę z Pustorakiem. Teraz uczta towarzyska – turniej muzyczny, quasi-żeglarska gra w korek i na deser specjały z kociołka Mariolki. Wywar nazwany – z racji mocy i koloru – „sokiem z gumijagód”.

Dzień 7 Port de Alcuna – Port de Soler

Nic nie daje coraz późniejsze przesiadywanie w nocy, nawet krótki sen pod żaglami stanowi istny cud regeneracji. Słońce ziewa i pomału wstaje, więc załoga, siorbnąwszy łyk kawy, oddaje cumy w cichości poranka, przed przybyciem ekip remontowych.
Kończymy znajomość ze wschodnim wybrzeżem, został tylko przesmyk pomiędzy cyplem a wyspą Sa Dragonera, gdzie podobno lubił cumować Barbarossa. Na pewno zatrzymywał się na wysuniętej na południe Cabrerze, bo tu, oprócz wzniesień tak wysokich, że mogłyby zasłonić od strony Majorki wysokie maszty, trudno doszukać się innych walorów pirackiego schronienia. Trochę zielonych miejsc na trzech kilometrach skał, parę dzikich kóz i latarnia. I endemiczny gatunek jaszczurki Murówka Lilforda, biegający po skałach niezamieszkanych wysp Balearów, z imieniem sławiącym angielskiego lorda.

Mijamy północny wierzchołek Majorki i chyba najwyższe klify na wybrzeżu. Ich wysokość przekracza dwieście metrów, a stojące na górze domy muszą posiadać bajeczny widok i odporne na morskie wiatry firanki. Może z żelaza, stali. Niezliczona ilość szczelin w skałach nadaje się na schronienie Hrabiego Monte Christo i przechowalnię pirackich skarbów. Chwała jednak tym, którzy bez szwanku przybiliby w tym miejscu, poznaczonym podwodnymi skałami, a potem jeszcze zdobyli z morza groty; z tej strony nawet piraci nie atakowali mieszkańców. Przy pionowych ścianach wchodzimy w cień południowego słońca, a log notuje głębokość sześćdziesięciu metrów, co jest średnią w przelocie między wyspami.

Na obiad kotwiczymy w zatoce otoczonej górami Serra de Tramuntana, pasmem ciągnącym się na długości dziewięćdziesięciu kilometrów wybrzeża od strony północno-zachodniej. To miejsce zwiedzaliśmy ze strony lądowej, teraz oglądamy wiszące nad wodą i nami skały z pontonu, który doczekał się swojej chwili na wodzie i wozi polskich turystów na kamienistą plażę, o szerokości kilkunastu metrów, wydartych górom. Dwie odważne żeglarki zostają wywindowane na podczepionym do fału krzesełku bosmańskim na wysokość salingów, czyli jakieś dziesięć metrów nad pokład, skąd widok odbiera rozum i nie pozwala zejść na dół.

Do Portu de Soller dopływamy późnym wieczorem, znajdujemy tam czynną pizzerię, skąd skuterek wyjeżdża co chwilę. Motocyklista śmieje się zadowolony, że pizza musiała smakować, skoro przyszliśmy zamówić kolejne, po dwóch, które nam dowiózł.

Po torach tramwajowych szukamy drogi powrotnej na jacht niczym Bohdan Łazuka w  Nie lubię poniedziałku. Szyny biegną wzdłuż wybrzeża, łącząc port z miastem Soller, a zabytkowy tramwaj czeka na sezon.
Dziś mieliśmy długi przelot, aby jutro wykonać krótszy skok do Palmy. Zmęczona załoga zbiera się do snu, gdy z małżeńskiej kajuty rufowej tanecznym krokiem wychodzą Ciutki, w okolicznościowych koszulkach przygotowanych na dzisiejszy wieczór.
– Czterdziestka na Majorce! – Na stole ląduje przedni trunek, głośnik wchodzi na fale, jakby tylko czekał na sygnał:
– Hello party people!

Nie ma lepszego wyjścia niż dołączyć, choć ta Ibiza to już następnym razem. We're going to Ibiza! We're gonna have a party!

Dzień 8 Port de Soller – Palma de Mallorca

Rano podziwiamy port, który służył także piratom, tyle że podwodnym. W czasie II Wojny Światowej niemieckie U-booty miały tu bazę, co widać do dziś po masywnie wybetonowanym nabrzeżu. U wejścia z morza dwie skały z latarniami chronią zatokę o średnicy mili, gdzie, ze względu na wystarczającą głębokość, okręt podwodny mógł wpłynąć niezauważony.

Wiatr czuje, że to ostatnia prosta do portu macierzystego, zezwala na prowadzenie jachtu bez szaleństw. Sun Oddysey, jak ujarzmiony mustang, nauczony dobrych manier, stąpa po falkach, ledwo zanurzając pęciny. Z braku żeglarskich wyzwań na pokład wraca głośnik o stalowych nerwach i znosi kolejne serie okolicznościowych przebojów typu: „Maaaajorkaaaa-extasy-emoution-ooouuuooo”.

Wreszcie mam trochę czasu, aby poczytać i przypomnieć sobie przygody Leonida Teligi, który jako pierwszy Polak opłynął samotnie świat. Śledząc opowieść o dwóch latach żeglugi, latach spędzonych na łupince mniejszej o połowę od naszej, w szkwale i upalnej ciszy, sztormie, z rozdartymi żaglami, zerwanymi linami i złamanym masztem, z wrogami w postaci metalowych zbiorników na kursie, kałamarnicy obejmującej mackami pokład, czy większym od jachtu rekinem szorującym grzbietem o burtę Opty, dochodzę do wniosku, że morze jest dla pokornych, albo chociaż pokorę udających.

Przy wtórze zryczanego nieco barytonu Krzysztofa Krawczyka, który odpłynął w kwietniu (gdy powstaje tekst) na wieczną żeglugę Parostatkiem zawijamy do Palmy i tę akurat chwilę, mamy zarejestrowaną krótkim filmem.

Wracamy z wiatrem, ze wspomnieniami i opowieściami, których nikt nie chciałby przeżyć na żywo, ale wyobrazić je sobie można najpełniej na morzu. Bo kogo w domowym zaciszu przerazi opowieść o człowieku za burtą, niknącej głowie wśród kilkumetrowych fal, o gwałtownych nawrotach, gdy słyszysz każde uderzenie serca, o chaosie na pokładzie, szarpaniu się ze zwykle posłusznymi linami, teraz splątanymi gdzieś w wodzie, grożącymi wplątaniem w silnik i jego utratą, o kole ratunkowym, które tkwi jak przyspawane…?

I kto na lądzie zrozumie ile trzeba szczęścia lub, jak kto woli, znajomości w niebie uruchomionych modlitwą zdrętwiałych, ojcowskich ust, aby udało się podebrać z wody nastoletniego syna, którego zmiotła na środku oceanu fala, gdy chodził po pokładzie, jak po wagonie pospiesznym na dworcu w Koluszkach? Morze ma swoje mroczne historie.
Robimy klar na jachcie i, zamiast zwiedzać Palmę, biegniemy zrobić test. Klinika działa całą dobę, wszyscy jesteśmy „COVID-negative”, sailing-positive.

Epilog Majorka – Wielki Wóz

Zaznaczywszy miejsca naszego zamieszkania na mapie Polski i połączywszy je liniami, okazuje się, że… nie mieszkamy w Wielkim Wozie. Z wyrysowanej trasy wychodzi raczej wózek marketowy, z dyszlem w Warszawie.
Wchodzimy na lotnisko.
– Ooo, skąd masz żelki? – Iza pierwsza sięga do paczki, którą trzyma zadowolona Mariolka. – Przecież wszystkie zużyłaś.
– A jeśli nie, to co było w kociołku? – dopytuje Ciutek.
– Buchnęła taksówkarzowi – zgaduje kapitan, ale potwierdzenia szuka w zasłoniętych nowymi okularami przeciwsłonecznymi oczach Mariolki.

Majorka, jachty w porcie i tajemnica kociołka uciekają spod skrzydeł unoszącej nas do domu Lufthansy.
Delektowanie się samotnością kusi wielu, jak Teligę, jednak żeglarstwo to zespół. Kapitan osiąga biegłość fotoreporterską, zbierając za zdjęcia wysokie oceny, a Baleary spod migawki Sławka, ubogacają niniejszy tekst.

Wyławiam z sieci wspomnień owoce morza – to, czym chciałbym się wciąż delektować. Spisywać przeżycia od razu, to jakby szydzić z nich nieuwagą, bo myśli rozproszone po horyzont, czujność zajęta obserwacją żywiołów i ludzi, którzy żywioły te szanują, momentami wielbią, ale wiedzą, jak je ujarzmić.

Marzenia też są jak owoce: pielęgnowane cierpliwością w końcu dojrzeją i pełnią smaku odwdzięczą się za lata oczekiwania. Smakują najlepiej zaraz po wschodzie słońca, gdy łódź wychodzi z portu, żagle naprężają muskuły, a na przechylony pokład, niby dla zabawy, wpadnie pierwsza fala. Na marzenia trzeba mieć czas; zrywane w pośpiechu zalatują goryczą rozczarowania.
Słowa poczekają, lepiej niech się uleżą, przestanie nimi bujać, a wiatr ucichnie w głowie. I zostanie to, co najważniejsze.
Załoga opuściła Latitude. Niektórzy z żalem, inni już z planami na kolejną włóczęgę, a był nawet ktoś z poczuciem spełnienia. Marzeń.

od 7 lat
Wideo

Polskie skarby UNESCO: Odkryj 5 wyjątkowych miejsc

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na radom.naszemiasto.pl Nasze Miasto