Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dariusz Kosior, kardiolog pochodzący z Radomia wspinał się w Himalajach. Dziś walczy z koronawirusem

Janusz Petz
Janusz Petz
Pochodzący z Radomia kardiolog Dariusz Kosior był kierownikiem medycznym wyprawy Polskie Himalaje w 2018 roku.
Pochodzący z Radomia kardiolog Dariusz Kosior był kierownikiem medycznym wyprawy Polskie Himalaje w 2018 roku. Archiwum prywatne
Rozmawiamy z Dariuszem Kosiorem, profesorem medycyny, obecnie lekarzem szpitala „covidowego”, kierownikiem medycznym wyprawy Polskie Himalaje.

Dariusz Kosior to radomianin z pochodzenia, aktywny członek radomskiego „lobby” w stolicy i przyjaciel różnych radomskich środowisk. Profesor doktor habilitowany nauk medycznych, kardiolog, kierownik Kliniki Kardiologii i Nadciśnienia Tętniczego z Pracownią Elektrofizjologii Klinicznej, Centralny Szpital Kliniczny Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji w Warszawie. To również kierownik medyczny wyprawy Polskie Himalaje w 2018 roku. Obecnie specjalizuje się w leczeniu koronawirusa.

Zapewne śledził pan zmagania Nepalczyków ze szczytem K2. Czy wejście z tlenem to doping - jak uważają niektórzy polscy wspinacze?
- To był gigantyczny wyczyn. Nawet z tlenem. Wszystkie przecież pierwsze wejścia na tak wysokie szczyty zdobywane latem czy zimą odbywały się z tlenem. Dopiero potem były następne wyzwania, wejście bez tlenu, zjazd ze szczytu na nartach. Najważniejsze jest wejść na szczyt, pokonać górę, natomiast wysokość 8 600 metrów to jest naprawdę wyczyn. Tam jest bardzo trudno w jakikolwiek sposób funkcjonować. Bardzo się cieszę, że to Nepalczycy zdobyli szczyt K-2 zimą, bo przecież najczęściej zawsze gdzieś byli w cieniu wspinaczy z innych stron świata, a przecież oni często wchodzili jako pierwsi na niezdobytą jeszcze górę.

A co się dzieje z organizmem na takiej wysokości?
- To są wszystkie objawy choroby wysokościowej. Brakuje nam tlenu, odczuwamy bardzo mocno skutek obniżenia ciśnienia atmosferycznego. Dlatego tak długo trwa zdobywanie takich szczytów. Muszą być odpowiednie warunki atmosferyczne, bardzo ważna jest aklimatyzacja na poszczególnych etapach. Wchodzimy na pewną wysokość, tam stacjonujemy, wchodzimy na następną znów stacjonujemy, Potem na następnej wysokości nocujemy i schodzimy do obozu na niższej wysokości. To wszystko jest bardzo ważne. Obrzęk mózgu, albo obrzęk płuc to są przecież śmiertelne choroby. Tak naprawdę nie ma żadnych przesłanek, które powiedziałyby czy ktoś będzie miał chorobę wysokościową, a ktoś inny raczej na nią nie zapadnie. Brak jest czynników warunkujących. Wytrawni alpiniści, którzy weszli na jakąś wysokość tysiąc razy za 1001 zapadali na chorobę wysokościową. Ratujemy się wykonując różne czynności w regularnym, spokojnym tempie, trzeba się nawadniać, odpowiednio żywić, wcześniej ćwiczyć w namiotach tlenowych. To są wszystko rzeczy, które mają zmniejszyć ryzyko zapadnięcia na chorobę, ale zabezpieczenia w 100 procentach nie ma.

Nie ciągnie pana w Himalaje? Co jest takiego w tych górach, że chce się tam wracać?
- Dla mnie było to niespotykane przeżycie. To zależy wszystko też od charakterów ludzi. Są tacy, którzy lubią podejmować jakieś wyzwaniem ale w tym przypadku były odczucia, których sobie zupełnie nie uświadamiałem. W moim przypadku nie było prawdziwej wspinaczki wysokogórskiej z rakami, czekanami, linami, natomiast im wyżej człowiek wchodzi, tym bardziej czuje, że dookoła jest coś monumentalnego. Te przestrzenie robią wielkie wrażenie. Idąc coraz wyżej widzimy obraz coraz bardziej księżycowy, znika roślinność i czuje się, że wszystko dookoła jest człowiekowi nieprzyjazne. Trzeba jeść, ale nie bardzo można. Jest przeraźliwie zimno, wieje huraganowy wiatr. Ale wtedy pojawia się coś schowanego, mistycznego, coś co człowieka tam ciągnie. W takich okolicznościach pozbywamy się większości problemów, które mamy na co dzień. Pewne rzeczy się przewartościowują. Przenosimy się w inny wymiar. Wiele osób, które mają smutne życie uciekają w inne życie, które jest tam wysoko w górach. Tam jest inne życie, które trudno nazwać. Czasami oceniamy jakieś wybory wspinaczy, ale wtedy sobie myślę, gdyby taki sędzia był chociaż raz na połowie tej wysokości i tylko przez parę dni, to by tych wszystkich rzeczy nie mówił.

Porozmawiajmy o covidzie, czyli o czymś czego też do końca nie znamy i czymś co - podobnie jak góry - zabija. W marcu znalazł się pan na pierwszej linii frontu z epidemią, a nawet w czubie tego frontu, bo klinika MSWiA w Warszawie to jeden z najważniejszych szpitali covidowych. Jakie było pana najtrudniejsze doświadczenie z wojny z covidem? Zapamiętał pan jakieś wyjątkowo trudne, albo dramatyczne sytuacje?
- Najgorzej było na początku. W marcu o godzinie 13 w środę poznaliśmy decyzję wojewody, że jesteśmy szpitalem covidowym, a w niedzielę o północy staliśmy się szpitalem jednoimiennym. W czwartek szpital został zamknięty, pacjentów musieliśmy gdzieś przenieść, bo w poniedziałek mieli być już pierwsi pacjenci covidowi. Jako pierwsi szliśmy w nieznane i musieliśmy się wszystkiego uczyć od nowa. Reakcje otoczenia, kolegów były bardzo różne. Niektórzy wpadli w panikę i zniknęli z pracy. Z 2400 pracowników ubyło nam około 900 osób. Ci co zostali, zabrali się za pracę z czymś nieznanym. Wprowadzone zostały strefy czyste i brudne, przebudowane musiały być ściany, które tworzyły śluzy. Uczyliśmy się przebierania, ubierania, uczyliśmy się i sami pisaliśmy procedury nie wiedząc do końca na jaką wojnę idziemy. Nie znaliśmy przecież przebiegu choroby, ani patogenu. Nie mieliśmy szczepionek, ani leków, których przecież nie ma do tej pory. Mimo to musieliśmy opracować standardy postępowania, byliśmy w tej dziedzinie „lodołamaczem”, który przecierał ścieżki. Uczyliśmy się na własnych błędach. Jak ktoś mnie rano pytał jak się czuję, to ja mówiłem, że idę na spotkanie czegoś, przed czym chowa się cała Polska. To był czas dla nas dramatyczny. Ludzie zastanawiali się czy powinni wracać do domu, do swoich starszych rodziców. Byliśmy świadomi co się dzieje we Włoszech i Hiszpanii, już widzieliśmy w wyobraźni zatłoczone korytarze z respiratorami.

Pewnie pamięta się sytuacje, kiedy mimo najlepszej woli lekarz musi pogodzić się z klęską.
- Pewnie bardziej pamięta się jak Covid-19 uderzy gdzieś blisko. Zachorowała moja dobra koleżanka, którą znałem jeszcze z Liceum Ogólnokształcącego imienia Kochanowskiego w Radomiu. Najpierw trafiła do szpitala w Radomiu, a potem do nas. Nie udało się jej uratować, bo doszło do masywnego zwłóknienia płuc. Potem dochodziło z kolei do zgonów, które nie powinny mieć miejsca, bo u młodych osób. Tych przypadków było coraz więcej.

Czy nie obawia się pan czarnego scenariusza w zwalczaniu epidemii. Mógłby on wyglądać na przykład tak: lawinowo rośnie liczba zachorowań, również na koronawirusa nowej mutacji, liczba zaszczepionych osób jest mała, poza tym zaczynają się zdarzać zachorowania i zgony osób już zaszczepionych. Służba zdrowia cierpi na brak respiratorów. Taki scenariusz jest możliwy?

- Myślę, że największy niepokój był na samym początku, bo wtedy nikt nie wiedział, w jakim kierunku do pójdzie. Teraz mamy rok doświadczeń, wiemy więcej, jesteśmy przygotowani do leczenia, pojawiła się szczepionka, jeśli nie pojawi się jakiś kolejny wirus, albo kolejna mutacja to już raczej nic strasznego nie powinno nam grozić. Teraz już wiemy jak chorobę kontrolować. Uważam jednak, że osoby odpowiedzialne powinny tego typu czarne scenariusze również rozważać.

Co by pan powiedział tym, którzy nie chcą się zaszczepić?
- Szczepionka została wprowadzona bardzo szybko, bo niezbyt długim okresie obserwacji. Nie ma jednak odczynów poszczepiennych, ale co się będzie działo dalej tego nie wiemy. Być może trzeba będzie dawać kolejne dawki przypominające. Myślenie, wahanie się to rzecz naturalna. Możemy odnieść się do tego co wiemy na pewno. Wiemy, że na przestrzeni bardzo krótkiej obserwacji po szczepieniu dwoma dawkami otrzymujemy w 95 procentach odporność, natomiast powikłania związane z podaniem szczepionki są minimalne i akceptowalne. Wiemy też, że nadzór nad wprowadzaniem szczepionek na rynek był bardzo rygorystyczny, znacznie bardziej rygorystyczny niż w przypadku wielu innych lekarstw. Na świecie zaszczepiono już miliony ludzi i nie ma żadnych niepokojących doniesień, gdyby tak było, to stosowanie szczepionki zostałoby natychmiast wstrzymane. Dziś nie mamy innego zabezpieczenia.

W ubiegłym roku zmarło o kilkadziesiąt tysięcy ludzi więcej niż w 2019 roku i znacznie więcej niż wskazuje na to „dodatkowa” liczba zgonów na COVID-19”. To skutek „ukrytych” zgonów osób, u których nie zdiagnozowano Sars-Cov-2, czy też skutek zamknięcia się służby zdrowia i dramatycznego zmniejszenia się dostępu do leczenia innych chorób?
- Gdy przyszła pandemia, wszyscy postawiliśmy kosy na sztorc i ruszyliśmy do walki z nową nieznaną chorobą nie wiedząc jaka to jest skala problemu. W lecie, gdy przyszło rozluźnienie zaczęliśmy rozglądać się wokół siebie. Już wtedy stwierdziliśmy że zdecydowanie większe straty - nie tylko u nas, ale też na świecie - są wśród osób niezakażonych. To wiązało się z lękiem pacjentów dotyczących ewentualnego kontaktu z lekarzem i placówką służby zdrowia, ale też z tym, że szwankowała cała ochrona zdrowia. Nie było jednak innego wyjścia, bo pytanie jest takie: co by było, gdyby 30-40 procent personelu medycznego zakaziło się i na dodatek w czasie największej fali zachorowań na Covid-19.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak globalne ocieplenie zmienia wakacyjne trendy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Radomskie