Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Karolina Piechota, aktorka pochodząca z Kozienic gra Marylę Rodowicz w serialu "Osiecka". Przed nami nie miała tajemnic

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Karolina Piechota ma 37 lat, pochodzi z Kozienic. Tu uczęszczała do szkoły podstawowej oraz liceum.
Karolina Piechota ma 37 lat, pochodzi z Kozienic. Tu uczęszczała do szkoły podstawowej oraz liceum. Zoom Foto
W najbliższą niedzielę 17 stycznia w telewizyjnym serialu „Osiecka” pojawi się Maryla Rodowicz. W postać „królowej polskiej piosenki” wcieli się Karolina Piechota. To aktorka pochodząca z Kozienic, która pierwsze kroki w tej profesji stawiała w Teatrze Powszechnym w Radomiu.

Jak trafiłaś do obsady „Osieckiej”?
- Pracowałam w przeszłości z reżyserami serialu - Robertem Glińskim i Michałem Rosą. Z kolei Ewa Brodzka castingowała mnie kiedyś do „Drzazg”. Propozycję zagrania Maryli Rodowicz otrzymałam więc bezpośrednio, ale duży wpływ na wybór właśnie mnie miały zdjęcia próbne w kostiumie i w pełnej charakteryzacji.

Jak przygotowywałaś się do tego występu?
- Kiedy świadomie poznałam Marylę Rodowicz, była ona już inną kobietą niż ta, którą gram w filmie. W „Osieckiej” są to lata 70. i 80. Skupiłam się więc na poszukiwaniu materiałów z tamtych czasów, aby zrozumieć, co wtedy działo się w jej życiu. Oczywiście przeczytałam scenariusz i skoncentrowałam się na tym, co mam do przeprowadzenia. To rola drugoplanowa, ale ja podchodzę do takich ról bardzo poważnie. Żeby była ona dostrzeżona, trzeba jej nadać jakiś charakterystyczny rys. Wtedy taka postać zostaje zakodowana przez widza.

Co jest takim charakterystycznym rysem w tym przypadku?
- Przede wszystkim zaufałam tym, którzy mnie wybrali do tej roli. Bo skoro się na to zdecydowali, to znaczy, że uznali, iż jestem blisko tej postaci. Skupiłam się więc na moich podobieństwach do Maryli Rodowicz. Znalazłam nasze wspólne cechy: ja też mam w sobie pewną ekscentryczność, lubię jak jest kolorowo, uwielbiam sport, mocne i inteligentne kobiety, też bym się pewnie zauroczyła taką Osiecką. Poza tym obie jesteśmy blondynkami - i jako blondynki wiemy coś na temat stereotypów. No i obie lubimy wysokich mężczyzn.

Po ogłoszeniu, że zagrasz tę rolę, Maryla Rodowicz napisała na Facebooku, że nie jesteś do niej fizycznie podobna. Nie przejęłaś się tym?
- Rozumiem, dlaczego mogła mieć takie odczucie. Trudno jest tak nagle zaakceptować kogoś obcego, kto ma nas zagrać na małym ekranie. Ale tak naprawdę ciężko jest coś oceniać, zanim się to zobaczy. Dlatego nie przejęłam się i uznałam, że to nie jest miarodajna opinia. Skoro twórcy serialu mnie wybrali - to trzeba im zaufać.

Miałaś okazję spotkać się z Marylą i poznać ją osobiście?
- Nie. Uznałam, że mogłoby mi to dostarczyć innych informacji niż te, które były mi naprawdę potrzebne. My sami myślimy o sobie w pewien określony sposób i nie mamy do siebie dystansu. Dlatego wolałam poznać opinie innych ludzi o Maryli. Choćby muzyków, którzy z nią grali. Jeden z nich opowiadał mi, że Maryla była perfekcjonistką - a jednak często przed występami była zestresowana i lubiła mieć obok siebie kogoś z muzyków, co nieczęsto jest praktykowane przez frontmanów. Już w tym wypatrzyłam jakąś wrażliwość tej postaci, po prostu jej ludzkie cechy. Dlatego postanowiłam pokazać ją jako zwykłą dziewczynę, która kocha to, co robi i pragnie to robić jak najlepiej.

Jak pracowało ci się z Magdą Popławską, która wciela się w postać Osieckiej?
- Magda miała swoje pojęcie, jak zagrać Osiecką, a ja - jak zagrać Marylę Rodowicz. Spotykając się na planie, spotykałyśmy się też z tymi naszymi kreacjami. W efekcie nawiązywała się między nami jakaś obserwacja i fascynacja. Przyglądałyśmy się sobie z pewną czułością. Najlepsze efekty rodzą się w filmie wtedy, kiedy jedna aktorka ma w sobie coś, czego nie ma druga - i nawzajem. Tak było tym razem. Dlatego przychodziłam na plan z przyjemnością.

Które sceny były dla ciebie najtrudniejsze?
- Każda miała jakąś trudność, tylko pod innym kątem. W scenach występów wynikało to z faktu, że musiałam się upodobnić do Maryli Rodowicz na podstawie dokumentalnych materiałów, które były dla mnie podstawą do tworzenia tej roli. Jeśli chodzi o relację Osieckiej i Rodowicz - nie miałam takich filmów. Dlatego tutaj sama musiałam sobie wyobrazić jak to było między dziewczynami. Jest to więc jakaś fikcja, oczywiście stworzona na bazie ogólniejszej prawdy.

Jak ci się pracowało z reżyserem - Michałem Rosą?
- Spotkałam się z nim wcześniej przy „Czasie honoru”. To świetny facet, podchodzi do pracy bardzo profesjonalnie. Często było tak, że moje założenia musiały się spotkać z jego założeniami. On miał bardzo konkretne i klarowne pomysły na poszczególne sceny. Musiałam być więc elastyczna i podatna na jego sugestie. Jest bardzo wymagający i wie, czego chce. Co ciekawe, podchodził do „Osieckiej” nie jak do serialu, ale jak do filmu - wszystko musiało więc być głębiej osadzone. Stąd i mocne sceny - choćby ta, w której Maryla i Agnieszka wychodzą na estradę przy piosence „Niech żyje bal”. Po jej zagraniu ludzie z ekipy podchodzili do mnie i mówili, że to było magiczne. Takie chwile przypominają mi, po co zostałam aktorką.

No właśnie: co sprawiło, że zostałaś aktorką?
- Kolej życia. Zawsze byłam artystyczną duszą, ale jako dziecko raczej wokalistką. Uczyłam się w szkole muzycznej i miałam iść w stronę opery. Przed maturą zadzwoniła jednak do mnie pani z domu kultury i powiedziała, że muszę zdawać na aktorstwo, bo się do tego bardzo nadaję. Zaczęła mnie przygotowywać - i udało się. Pochodziłam z małej miejscowości, gdzie nie miałam na co dzień do czynienia z kulturą. Może gdyby nie ta sugestia, nigdy bym nie pomyślała o aktorstwie, bo wydawało mi się, że jest za daleko ode mnie. Zawsze jednak dążyłam, aby być artystką.

Podobno na egzaminie do szkoły aktorskiej zaśpiewałaś „Damą być” Maryli Rodowicz. To prawda?
- To było inaczej. Jako młoda dziewczyna pokusiłam się na start w „Idolu”. Dostałam na eliminacjach dwie piosenki do wyboru: „Zombie” The Cranberreis i „Damą być” Maryli Rodowicz. Miałam dylemat, którą wybrać. Postawiłam na tę drugą i Elżbieta Zapendowska powiedziała mi, że powinnam zostać aktorką, bo wykonałam tę piosenkę po aktorsku. A co byłoby, gdybym wykonała „Zombie”? Może nie byłabym teraz aktorką, ale wokalistką.

Szkoła utwierdziła cię w przekonaniu, że poszłaś w dobrą stronę?
- Szkoła nie sprawia, że ktoś uznaje, że się nie nadaje do aktorstwa. Sprawia raczej, że jesteśmy jeszcze bardziej zafascynowani aktorstwem. Dylemat pojawia się później, kiedy zdajesz sobie sprawę, czym jest zawód aktora. Jakie ma wady i jakie przed tobą stawia wyzwania.

Kiedyś marzeniem każdego absolwenta szkoły aktorskiej był etat w teatrze. Jak było w twoim przypadku?
- Najpierw dostałam etat w Teatrze Polskim w Warszawie, ale zrezygnowałam z niego na rzecz Teatru Wybrzeże w Gdańsku. Potem trafiłam do Opola - a teraz jestem bez etatu. Po szkole marzyłam o rolach, chciałam się rozwijać. Dlatego postawiłam na teatr, gdzie dostawałam duże role, choćby szekspirowskie. Stąd też wybrałam Wybrzeże, bo w Warszawie często na duże teatralne role się czeka, a w Gdańsku czekać nie musiałam.

Jaką teraz masz relację z teatrem?
- Kiedyś myślałam, że nie będę mogła żyć bez teatru. Teraz nie do końca tak jest. Obecnie stawiam na bardziej wszechstronny rozwój. Zdarza się, że sama jestem reżyserem czy producentem. Sama wymyślam sztuki i zapraszam innych do współpracy ze mną. Cieszy mnie, kiedy mogę nad czymś zapanować. Tymczasem aktor jest zazwyczaj narzędziem. Z czasem dojrzałam do tego, by być również twórcą. Ale oczywiście kocham teatr i zawsze przy nim będę.

Do kina weszłaś z hukiem, bo za debiutancką rolę w „Drzazgach” dostałaś przecież nagrodę w Gdyni. Na czym polegała jej wyjątkowość?
- Dostałam nią potwierdzenie, że nadaję się do filmu. Że odnajduję się w tej materii. Bo wiadomo - film to inny rodzaj pracy dla aktora niż teatr. I nie każdy wie, że się do tego nadaje. Ja dostałam dużą rolę do przeprowadzenia i ten rozwój mojej bohaterki jury doceniło. Zostałam za to doceniona i pokochałam kino.

Jest taki przesąd, że kiedy ktoś dostanie nagrodę w Gdyni, musi potem pauzować kilka lat. W twoim przypadku też się to sprawdziło?
- Oczywiście poinformowano mnie o tym przesądzie. A z przesądami jest tak, że kiedy się o nim dowiesz, one same się w tobie rozwijają. Dlatego nie lubię przesądów. Bo one od razu cię ustawiają. I rzeczywiście następne propozycje filmowe nie były już dla mnie takim wyzwaniem, jak „Drzazgi”. Były inne role - ale nie dostałam już takiego materiału, jak tamten.

Za to dość często pojawiasz się w serialach. To dla ciebie ważne doświadczenie?
- Lubię pracować przy serialach. Nie ma nieciekawych ról, są tylko nieciekawi aktorzy. Ja do każdej roli podchodzę z dużą ciekawością. Gdybym jej nie miała w sobie, aktorstwo przestałoby być już dla mnie interesujące.

Niedawno oglądaliśmy cię w „Koronie królów”. Jak wspominasz swój udział w tej popularnej produkcji?
- Kiedy przeczytałam rolę Rozalii w scenariuszu, od razu widziałam w głowie film. Siebie zobaczyłam jako Fionę, a mojego partnera Bartłomieja Nowosielskiego - jako Shreka. Dlatego postanowiliśmy pokazać siebie jako parę bohaterów, którzy walczą o siebie i o swoją skromną życiową delikatność. Chociaż wiadomo - w przeszłości ludzie mieli inne problemy.

Spodobały ci się występy w kostiumie?
- Bardzo. Dlatego w tym roku też zagrałam w historycznej produkcji - ale rozgrywającej się w nieco bliższej nam przeszłości. To francuski film „Simone, une femme du siècle”, opowiadający o wojennych losach słynnej filozofki i feministki - Simone Weil. Gram tam autentyczną postać: polską kapo z obozu koncentracyjnego, która pomogła głównej bohaterce przeżyć. Ta osoba nie ma imienia i nazwiska, bo Weil nigdy tego nie poznała. Nie wiadomo też dlaczego jej pomogła. Ta postać ma więc dwa wymiary: jest zła i dobra. Dlatego to było ciekawe aktorsko zadanie.

W ostatnim czasie dałaś się też poznać z występów kabaretowych. Jak odkryłaś w sobie komediowy talent?
- Zawsze go miałam. Mój tata miał poczucie humoru, ja również. Dlatego jestem trochę jak Jim Carrey: mogę grać dramatyczne role, ale jest w nich komediowy rys. Poza tym lubię ludziom dawać radość. A to jest znacznie trudniejsze niż dawać smutek.

Niedawno oglądaliśmy cię w polskiej edycji amerykańskiego show „Saturday Night Live”. Jak wspominasz tę przygodę?
- To było genialne doświadczenie. Pojechałam do Ameryki na trzy miesiące, aby obejrzeć realizację oryginalnego „SNL”. Trafiłam na kurs aktorski w Nowym Jorku, występowałam też w różnych miejscach. Ameryka zawsze mnie fascynowała. Jest inna niż Europa - i ja tę inność lubię. Dlatego już wcześniej znałam „SNL”, oglądałam to show i bardzo lubiłam ten rodzaj humoru. Stąd od początku wiedziałam, że to jest to.

Kontynuujesz swą ścieżkę komediową w „One woman show - Twoja mać”. Co to takiego?
- To połączenie stand-upu i monodramu. Tekst napisał Kuba Rużyłło, scenarzysta, który pracował także przy „SNL Polska”. Dlatego jest to kontynuacja mojego komediowego stylu bycia na scenie. Ludzie śmieją się tu z moich frustracji - ale ja to lubię. To niesamowite doświadczenie pod względem aktorskim. Przez 60 minut staram się utrzymać zainteresowanie widza tylko na sobie. Improwizuję, gram z publicznością, ani na moment nie mogę odpocząć. To jest jak sport ekstremalny, a ja lubię adrenalinę.

Niedawno wróciłaś do śpiewania - dostaliśmy twoją piosenkę „W głowie”. Będzie więcej?
- W lutym pojawi się teledysk do mojego kolejnego kawałka - „Malowany ptak”. A w marcu planuję wydać płytę „Spalam się”. Wszystko jest już gotowe od stycznia 2019 roku. Tylko pandemia - jak wielu innym muzykom - pokrzyżowała nam plany, jednak nie poddaję się, zbyt mocno kocham muzykę, by tak łatwo dać się Covidowi.

Co sprawiło, że postanowiłaś znowu śpiewać?
- Kiedy przyjechałam z Ameryki, uświadomiłam sobie, że znam wielu muzyków. Mało tego - mam też sporo własnych tekstów. Trochę się dawniej wstydziłam tego pokazywać. Postanowiłam to przełamać. I dzisiaj już nie wstydzę się siebie. To niesamowite uczucie móc napisać tekst i pokazać go innym ludziom. Zawsze to lubiłam, ale trochę o tym zapomniałam, bo dużo goniłam po różnych planach. Zapomniałam o swoich marzeniach, a dałam się uwieść wszystkim innym.

Interesuje cię piosenka aktorska?
- Kocham piosenkę aktorską i wykonywanie cudzych tekstów. Ale teraz nie szukam tego rodzaju ekspresji. Piszę swoje rzeczy i staram się być blisko siebie. Wtedy nie kwestionuję tego, jak wyglądam i śpiewam. Bo to jest prawdziwe, moje. Ale kiedyś lubiłam wykonywać covery, śpiewałam Maanam, Karin Stanek, Cyndi Lauper, Edith Piaf. Teraz może czas na cover „Małgośki” Maryli Rodowicz.

Dwa lata temu zostałaś mamą. Jak się spełniasz w tej roli?
- Cudownie. Polecam wszystkim kobietom. To świetna praca nad sobą i w byciu człowiekiem. Dzięki macierzyństwu dowiedziałam się, co tak naprawdę jest najważniejsze. Ten mały człowiek, który się pojawił na świecie, to jedyny realny sukces mojego życia. Reszta to dodatek.

Karolina Piechota
Ma niespełna 37 lat, urodziła się w Kozienicach. Jest absolwentką tamtejszej Publicznej Szkoły Podstawowej numer 3 oraz I Liceum Ogólnokształcącego imienia Stefana Czarneckiego. Uczyła się również w Zespole Szkół Muzycznych imienia Oskara Kolberga w Radomiu. Pierwsze aktorskie kroki stawiała jeszcze jako nastolatka w radomskim Teatrze Powszechnym imienia Jana Kochanowskiego, występowała wówczas w sztuce „Romeo i Julia”, którą reżyserował Adam Sroka. Jest absolwentką Akademii Teatralnej imienia Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie (ukończyła ją w 2007 roku). Na co dzień pracuje w Teatrze imienia Jana Kochanowskiego w Opolu. Ma trzyletniego synka.

od 12 lat
Wideo

Wybory samorządowe 2024 - II tura

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Radomskie