Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na szczycie marzeń. Reportaż z niezwykłej wyprawy

Piotr KUTKOWSKI [email protected]
Andrzej Myrta (z lewej) i Robert Stachyra na szczycie Matterhorn.
Andrzej Myrta (z lewej) i Robert Stachyra na szczycie Matterhorn. Andrzej Myrta, Robert Stachyra
Dwaj koledzy, mieszkańcy Radomia i Skarżyska Kamiennej, zdobyli najpiękniejszy i jednocześnie owiany tragiczną sławą wierzchołek Alp w pokazowym stylu.
Andrzej Myrta. Ma 38 lat, mieszka w Radomiu. Żonaty, czwórka dzieci. Pracuje jako technolog w dużej firmie. Uwielbia górskie wędrówki, bierze udział
Andrzej Myrta. Ma 38 lat, mieszka w Radomiu. Żonaty, czwórka dzieci. Pracuje jako technolog w dużej firmie. Uwielbia górskie wędrówki, bierze udział w maratonach biegowych i pieszych.

Andrzej Myrta. Ma 38 lat, mieszka w Radomiu. Żonaty, czwórka dzieci. Pracuje jako technolog w dużej firmie. Uwielbia górskie wędrówki, bierze udział w maratonach biegowych i pieszych.

Szczytem marzeń dla Andrzeja Myrty i Roberta Stachyry był wierzchołek Alp, Matterhorn. Teraz, gdy go zdobyli marzą się im następne szczyty.

Do tej wyprawy przygotowywali się długo ćwicząc kondycję, doskonaląc umiejętności wspinaczkowe, uczestnicząc w wyprawach w różne góry. - Już w sierpniu 2011 roku na szczycie Signalkuppe wysokim na 4554 metrów nad poziomem morza siedziałem wpatrzony jak w obrazek, w coś nieosiągalnego czym w tamtej chwili był szczyt Matterhornu - mówi Andrzej Myrta - Wtedy to powiedziałem sobie: "tam muszę wejść!".

TRAGICZNA SŁAWA

Matterhorn to legendarna góra uznawana za najpiękniejszy szczyt Alp. Ale jest to też góra owiana tragiczną sławą. Co roku zbiera swą daninę w postaci istnień ludzkich, taką ofiarę złożyło już ponad 500 osób.

Andrzej Myrta i Rober Stachyra postanowili, że będą się starać zachować wszystkie względy bezpieczeństwa. A na wszelki wypadek postanowili się ubezpieczyć na wypadek prowadzenia akcji ratowniczej.

- Takie ubezpieczenie na rok kosztuje na cały świat 300 złotych - twierdzą. - Kiedyś skorzystała już z tego jedna z naszych koleżanek, którą musiał w Alpach zabrać śmigłowiec. Gdyby nie miała takiej polisy, musiałaby zapłacić z własnej kieszeni 5 tysięcy euro.

Na wyprawę pojechali w czterech. Oprócz Andrzeja Myrty i Roberta Stachyry w ekipie znaleźli się Krzysztof Jarczyk z Żor oraz Łukasz Łagożny z Sanoka.

Termin wyjazdu uzależnili od prognoz pogody. Gdy 25 sierpnia na ikonie zza chmurki pokazało się słoneczko wyjechali prosto po pracy samochodem z Radomia w liczącą 1700 kilometrów trasę.

- Jechaliśmy wiele godzin, zmienialiśmy się za kierownicą - wspomina Andrzej Myrta. - O godzinie 14.05 zajechaliśmy na parking w Tasch tuż przy kolejce szynowej do Zermatt. Zeramtt jest miejscowością, w której zabroniony jest ruch dla pojazdów z napędem spalinowym. Zakaz ten oczywiście nie obowiązuje mieszkańców i firm, które mają podpisane umowy z miastem. My korzystając z parkingu w Tasch automatycznie dostaliśmy zniżkę od właściciela na przejazd jego busem do miasteczka. Do Zermatt dotarliśmy około 15-ej, potem podjeżdżaliśmy do Vinkelmatten elektrobusem z niedowierzaniem patrząc jak dość długi autobusik przeciska się przez kręte, wąskie uliczki miasteczka. Kierowca sprawiał wrażenie człowieka mającego czas na wszystko, raz za razem zatrzymując się na widok swego znajomego i zamieniając z nim kilka ciepłych słow. Po 20 minutach 30 kilogramowe plecaki wylądowały na naszych plecach i zaczęliśmy mozolną wędrówką pod górę. Oczywiście moglibyśmy zaoszczędzić sobie podchodzenia do położonego na wysokości 2583 metrów schroniska Schwarzsee i wjechać tam kolejką, ale nasz wyjazd miał być ekonomiczny. Za dużo pieniędzy zostało wydane na sprzęt, więc poszliśmy z buta.

Robert Stachyra. Ma 39 lat, mieszka w Skarżysku Kamiennej. Żonaty, jedno dziecko. Pracuje jako technolog w dużej firmie. Uwielbia górskie wędrówki, bierze
Robert Stachyra. Ma 39 lat, mieszka w Skarżysku Kamiennej. Żonaty, jedno dziecko. Pracuje jako technolog w dużej firmie. Uwielbia górskie wędrówki, bierze udział w maratonach biegowych i pieszych.

Robert Stachyra. Ma 39 lat, mieszka w Skarżysku Kamiennej. Żonaty, jedno dziecko. Pracuje jako technolog w dużej firmie. Uwielbia górskie wędrówki, bierze udział w maratonach biegowych i pieszych.

PROGNOZA

W malutkiej urokliwej wiosce pasterskiej, w której pojawili się pół godziny później przywitał ich szerokim uśmiechem i podaniem dłoni gospodarz tamtejszej karczmy. Nie tylko pokierował ich na szlak, ale też zasugerował atak na szczyt w poniedziałek, gdyż wtedy według niego miała być najładniejsza pogoda.

Po godzinie marszu znaleźli miejsce biwakowe z bieżącą wodą i kibelkiem… z widokiem na las, noc spędzili w namiotach pokrytych strumieniami deszczu. Rano postanowili, że dalej pójdą nie szlakiem a najkrótszą, za to bardzo stromą drogą biegnącą wzdłuż kolejki górskiej. Schroniska Schwarzsee na wysokości 2583 metrów i Hornlihutte położone na 3260 metrach były tylko krótkimi postojami. Punktem docelowym tego dnia było znajdujące się 250 metrów wyżej obozowisko. Rozbili namioty, zjedli obiad, o 20.30 byli już w śpiworach i układali się do snu.

- Słychać było, jak na zewnątrz powiewa wiatr lekko poruszając tropikiem naszego letniego namiotu - opowiada Andrzej Myrta. - Ta błoga chwila niestety nie trwała długo. Już po 21-ej wiatr wzmógł się do takiego stopnia, że niemożliwością była sama próba uśnięcia. Na siedząco z czołówkami na głowach patrzyliśmy co on wyprawiał z naszym namiotem, gnąc go we wszystkie możliwe strony. O północy było jeszcze gorzej. Wiatr zerwał tylną część tropiku, dlatego ubrałem się i wyszedłem na zewnątrz. Na powitanie silny podmuch powalił mnie z nóg. Dobrze, że włożyłem kask, na którym miałem przymocowaną czołówkę, bo nieźle przyłoiłem o glebę.

Zniszczenia namiotu nie okazały się duże. Urwane trzy gumki mocujące tropik do podłoża zastąpiłem repami i przymocowałem do okalających namiot kamieni. Dodatkowo gdzieniegdzie tropik obłożyłem kamieniami. Wróciłem do namiotu, ale o śnie nie było mowy. I nagle o godzinie 2 wiatr ustał. Cisza, niewyobrażalna cisza, która zrobiła się w ciągu dwóch minut. Zasnęliśmy.

ŚCIANA

Spali półtorej godziny, wyruszyli w dwuosobowych zespołach. O 4.50 byli już pod ścianą, drogowskazem dla nich był sznurek ruszających się światełek wspinaczy, to pojawiających się i zaraz znikających za załamaniami skały. Wspinało im się dobrze do czasu, gdy po około godzinie wszystkie światełka przed nimi zniknęły.

- Zorientowaliśmy się, się że idziemy złą drogą - przyznaje Robert Stachyra. - Zamiast terenu ze skalą trudności 2 znaleźliśmy się w terenie o skali 5, zamiast iść spokojnie trzeba było zakładać stanowiska i prowadzić wyciągi. Było już jasno, gdy nagle usłyszeliśmy płynący z góry donośny krzyk w języku angielskim: rock. Przykleiliśmy się do skały, kamienie tylko świsnęły obok nas.

Z drugim zespołem spotkali się na wysokości 4003 metrów. Odnajdywali drogi jak i oni. Po 30-minutowej przerwie ruszyli dalej do góry. - Wspinało nam się wyśmienicie - twierdzą - Byliśmy świetnie przygotowani kondycyjnie i technicznie, opłaciły się długie tygodnie przygotowań, czytania różnych relacji, przeglądania zdjęć. Teren technicznie nie był trudny, ale mocno eksponowany. Przechodziliśmy nad przepaściami około 1000 metrów i mimo łatwego terenu musieliśmy być cały czas skoncentrowani.

Andrzej Myrta z plecakiem ważącym 30 kilogramów.
Andrzej Myrta z plecakiem ważącym 30 kilogramów.

Andrzej Myrta z plecakiem ważącym 30 kilogramów.

NA SZCZYCIE

Gdy droga zrobiła się śliska założyli zrobili przerwę na założenie raków.
Andrzej Myrta: - Najpierw ubrałem prawego i podnosząc nogę do góry zahaczyłem lewego. Widziałem go jeszcze tylko przez dwie może trzy sekundy, jak swobodnie leciał w tysiącmetrową przepaść. Zostałem z jednym rakiem. Stanąłem jak wryty. Pomyślałem. Nie teraz. To nie możliwe. Nie jak już jestem prawie u szczytu. Nie mogłem w to uwierzyć… Trudno.

Chwila zastanowienia i mówię do Roberta, że idziemy dalej. Jeśli nie dam rady to zrobią zespół trójkowy i pójdą dalej, a ja zaczekam i jak będą schodzić to wezmę od nich raki i pójdę dalej… Prowadząc wybieram miksową drogę stawiając buta na kamieniach, a czekan mocno wbijając w lud. O dziwo jesteśmy bardzo szybkim zespołem. Droga, którą wybierałem była sporo łatwiejsza i szybsza od tej lodowej, po której szły inne zespoły.

Po półtoragodzinnej wspinaczce ich oczom ukazała się postawiona tuż pod szczytem szwajcarskim figurka świętego Bernarda, patrona wszystkich alpinistów. Dokładnie o godzinie 14.58 byli na szczycie Matterhornu. Po pięciu minutach dołączyli do nich Krzysztof z Łukaszem.

- Byliśmy w komplecie - podkreślają Andrzej Myrta i Robert Stachyra. - Gratulacje z uśmiechami na twarzach smaganych narastającym wiatrem wydawały się nie mieć końca. Zrobiliśmy jeszcze wspólne zdjęcia, a także zdjęcia z banerami sponsorów i ze względu na późną porę musieliśmy już schodzić.

W schronie SOLVAY pojawili się przed godziną 22. Był przepełniony, dlatego Andrzej Myrta zdecydował się spać na zewnątrz, mając na sobie śpiwór a nad sobą niebo.

Następnego dnia o godzinie 11 byli pod ścianą, spod której pośredniego dnia wyruszyli. Po zwinięciu namiotów ruszyli w kierunku Zermatt, wznosząc po drodze w schronisku Schwarzsee "w cieniu" Matterhornu" toast piwem za jego zdobycie.

POWRÓT

Nocleg spędzili na swoim pierwszym biwaku, dane było im też spotkać mężczyznę, który przewidział im pogodę. Gratulowali mu trafnej prognozy, on gratulował "przyjaciołom" z Polski sukcesu.

Dalszych wspinaczek już nie planowali - niebo na górami znów zasłoniły chmury, a deszcz pokazał się nie tylko na komputerowych ikonach. Zamiast tego cały dzień zwiedzali Zermatt. Zgodnie przyznają, że największe wrażenie zrobił na nich znajdujący się w musem Matterhornu fragment liny pierwszych zdobywców góry.

Wracając do Radomia czuli jednak niedosyt gór. - Będąc już w Polsce zatrzymaliśmy się Górach Stołowych i zrobiliśmy kilkugodzinną przechadzkę. Dopiero wtedy poczuliśmy się całkowicie spełnieni - śmieją się.

Jaki jest kolejny szczyt ich marzeń? - Szczyty i jest ich wiele - prostują. - Marzymy o kolejnych wierzchołkach w Alpach, o Kaukazie. A potem…, może…
Nie, nie będą zdradzali co potem. Zdradzą tylko, że teraz wiedzą na pewno - warto jest realizować marzenia.

Po zgubieniu raków Andrzej Myrta musiał prowadzić awaryjna drogą.
Po zgubieniu raków Andrzej Myrta musiał prowadzić awaryjna drogą.

Po zgubieniu raków Andrzej Myrta musiał prowadzić awaryjna drogą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Radomskie