Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nigdy nie mów nigdy - "Raptularz Kanadyjski" Izabelli Mosańskiej - część druga

Izabella Mosańska
archiwum prywatne Izabelli Mosańskiej
Nigdy nie mów nigdy - "Raptularza Kanadyjskiego" Izabelli Mosańskiej część druga.

18. dzień – 24 sierpnia, czwartek

Rano znalazła się wreszcie robota dla mnie: przyszywam guziki do swetra pani Reni i naprawiam obejmę na pas bezpieczeństwa z samochodu Bożeny. Na poranną kawę i pogaduszki idziemy na ganek przed domem, bo świeci całkiem sympatyczne słoneczko. Potem Bożena zajmuje się mamą i ogólnym śniadaniem, a ja biorę aparat i robię obchód najbliższej okolicy. Obfotografowuję szeregi domków w ogrodach, za którymi stoją 30-piętrowe bloki, długą wylotową ulicę w oprawie drewnianych słupów i mały osiedlowy meczet. Wracam i jedziemy do St. Jacob`s Market po zakupy, bo wreszcie chciałabym kupić jakieś kanadyjskie drobiazgi dla przyjaciół w Polsce. Penetrujemy wszystkie stoiska w markecie i na zewnątrz, na placu targowym. Trafiamy w końcu na sprzedawcę (i wytwórcę) syropu klonowego, który jest bardzo sympatyczny i sporo obniża nam cenę za hurtowe zakupienie 20 buteleczek w kształcie klonowego liścia. Na ścianie swojego stoiska ma powieszone dwie mapy całego świata z kolorowymi szpilkami powbijanymi w te kraje, skąd pochodzą jego klienci. Dostaję też taką szpilkę i wbijam ją w mapę Polski, co zostaje udokumentowane przez Bożenkę. Robimy sobie jeszcze zdjęcia ze sprzedawcą i całym jego asortymentem. Bardzo sympatyczne spotkanie.

Na stoisku prowadzonym przez menonitki znalazłam kilka breloczków do kluczy z motywami kanadyjskimi i właściwie już mam z czym wracać. Jeszcze tylko w markecie Zehrsa dokupowuję klonowe ciasteczka w ramach zbiorowego prezentu dla pracowników ROK i chyba mam już wszystko. Wracamy do domu i szykujemy się wyjazd do pobliskiego (najwyżej 40 km!) Breslau, do Basi, która zaprosiła nas na lunch w ramach goszczenia przybyszów z Polski. Basia jest fryzjerką, wyszła za mąż za Gary`ego, mieszkają w dość dużej rezydencji w tzw. dobrej dzielnicy. Niby z przodu jest to długi szereg domów w kolorze i strukturze szaroburego kamienia, ale w środku są olbrzymie apartamenty. W dodatku dom stoi na skarpie, więc z ulicy wchodzi się na poziom pierwszego piętra, a po zejściu do parteru można dostać się do dużego ogrodu okolonego krzewami i drzewami, za którymi jest jezioro. Siedzimy na wyższym tarasie, Basia podaje drinki i lunch: grzanki szynkowo-serowe i grecką sałatkę, a na deser kawę, herbatę i placek ze śliwkami. W ramach miejscowej egzotyki obserwujemy kolibry i dzikie kanarki przylatujące do specjalnie dla nich skonstruowanych karmników.

Basia w domowym zwierzyńcu ma psa i kota. Kot jest bardzo stary, nie rusza się ze swojego miejsca i nie interesuje go nic, za to pies Jones, po dokładnym obwąchaniu nowych gości sprawdził, kto się do czego nadaje i zaczął domagać się ode mnie pieszczot, a od pani Reni jedzenia pod stołem (bo wiedział, że oficjalnie mu nie wolno), w zamian za co przynosi nam swoje zabawki, żebyśmy też coś z życia miały. Bożenę zostawił w spokoju, bo pożytku z niej nie miał żadnego. Wrażeń jest dużo i w szerokim asortymencie, oczywiście cały czas wszystko fotografuję. Basia nastawia Bożence i pani Reni polskie piosenki biesiadne do śpiewania i podrygiwania, a potem oprowadza mnie po całym domu. Pod względem przestrzeni i wyposażenia jest to rezydencja jak z żurnala, ale dość zimna, nie umiałabym mieszkać w takim otoczeniu. Chyba tak już przyzwyczaiłam się do swojej zagraconej dziupli, że ganianie np. do stołu oddalonego o 10 metrów od kuchni jakoś by mi nie pasowało. Co prawda jakbym się wprowadziła do takiego domu, to istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że zagęściłoby się w nim bardzo szybko. Za to ogród i widok za nim – bajkowy! To mogłabym mieć na stałe. Wracamy wieczorem pełne wrażeń. Pani Renia jest bardzo zmęczona i zasypia przed telewizorem w oczekiwaniu na kolację, leki i toaletę; nawet przeżywamy przez chwilę strach, bo dość długo nie można było jej obudzić.

19. dzień – 25 sierpnia, piątek

Wysyłam mailem do Polski zdjęcia znad Niagary, bo już mam „z górki”, muszę dać znak, że nic mnie nie zeżarło w tej Kanadzie. Pogoda nam dopisuje, wybieramy się na lunch do Barb i Boba – bratowej i brata Urbana mieszkających w Singletown, jakieś 40 km od Waterloo. Czekając na wyszykowanie pani Reni przeszukuję albumy – przewodniki Urbana po kanadyjskich zwierzętach. Wypisuję ich łacińskie nazwy, żeby potem w Polsce można było znaleźć ich polskie imiona. Muszę też odszukać w Internecie wiadomości o 150-leciu Kanady jako państwa – uroczystości na ten temat były pod koniec czerwca i na początku lipca. Nie widziałam więc wszystkich parad, rewii i pokazów z tej okazji, załapałam się tylko na zdjęcie z przestrzennym napisem „CANADA 150” przy Niagarze.

O 13.30 wyruszamy do Barb. Po drodze fotografuję jeszcze jadące na sygnale samochody straży pożarnej „Waterloo Fire Rescue”, ambulans pogotowia ratunkowego i policyjny radiowóz. Coś się stało na parkingu przy wielkim wieżowcu „Sun Life Financial”, a tu jest taki zwyczaj, że do każdego wezwania przyjeżdżają wszystkie trzy służby na wszelki wypadek. Sprawdzają co się stało i kto nie musi działać – to odjeżdża.

Barb i Bob mieszkają razem z kilkorgiem dorosłych dzieci, matką i siostrą Barb w olbrzymiej rezydencji z wielkim ogrodem, stojącej trochę na uboczu autostrady. Ogród jest pełen starych i młodych drzew, krzewów i kwiatów, oglądamy wszystko z tarasu na piętrze. Siedzimy przy kawie, herbacie, ciastach i owocach, kolibry latają nam nad głowami, słońce świeci pięknie, kwiaty roztaczają swoje kolorowe uroki. Bob i najstarsi synowie są jeszcze w pracy, więc na tarasie jesteśmy w formie sześcioosobowego babińca: Barb, jej 90-letnia mama, siostra – no i my: pani Renia, Bożena i ja. Jak zwykle gadamy jak najęte, ja najmniej, bo wszystko odbywa się po angielsku. Co prawda doczekałam się pochwał, że mówię bardzo poprawnie, ale kobiety są bardzo miłe, więc do końca nie jest to takie pewne. W dodatku mówiły głośno i wyraźnie, nie miałam większych problemów ze zrozumieniem i jakoś dawałam sobie radę. Jak zwykle zrobiłyśmy z Bożeną dokumentację tego spotkania i po paru godzinach wróciłyśmy do Waterloo. Zjadłyśmy obiad i pani Renia ze śpiewem na ustach poszła spać przed telewizorem.
Bożena szaleje w kuchni i szykuje tony jedzenia, bo jutro jedzie do pracy rano i wraca dopiero przed wieczorem, więc będziemy z Urbanem rządzić się sami.

20. dzień – 26 sierpnia, sobota

Obie z Bożeną wstajemy wyjątkowo wcześnie, przed siódmą. Ja po chłodniejszej nocy czuję się wyjątkowo dobrze, nawet Bożena zauważa, że nie mam zapuchniętych oczu. Robimy sobie kawę i idziemy na ganek. Metalowe krzesła są jeszcze zimne i mokre po nocy, ale słońce grzeje coraz mocniej i można cos tam wystawić do opalania. Bożena odjeżdża do pracy, potem wstaje Urban i po wymianie polsko-kanadyjskich uprzejmości porannych idzie podlewać ogród. Pani Renia śpi do 11.00, więc mam czas zrobić sobie śniadanie. Dzwoni Beata i opowiada najpierw Urbanowi, a potem mnie perypetie ze swoją chorą mamą w Polsce. Jest raz lepiej, raz gorzej – więc Beata waha się ciągle pomiędzy dokończeniem swoich spraw w Kanadzie (przede wszystkim dentysta), a natychmiastowym lotem do Radomia. Obiecałam jej, że po powrocie poszukam dochodzącej opiekunki, bo akurat w tym samym bloku, gdzie ona mieszka, mam dobrych znajomych, którzy na pewno pomogą.

Urban pojechał do zakładu, gdzie przestrajają płyty DVD na kanadyjskie odbieranie. Oddał tam płytę nagraniem koncertu zespołu „Mazowsze”, która przywiozłam z Polski. Jest w ogóle bardzo dużo kłopotów ze wszystkim elektrycznymi i elektronicznymi aparaturami, bo tu działa to na innych sygnałach, natężeniach itp. Sprzęt elektryczny pracuje tu na 120V i częstotliwość 60 Hz. Bożena i Urban chcieli mi podarować bardzo zgrabny, jednoosobowy blenderek, ale użycie go w Polsce wymagałoby jakiegoś transformatora czy czegoś w tym guście. Więc z prezentu chyba nici, chociaż Urban kombinuje jakiś przetwornik.

Szefowa zwolniła Bożenę wcześniej, żebyśmy mogli przy pięknej pogodzie zdążyć dojechać do Cambridge Butterfly Conservatory, więc szybko ogarniamy obiad i jedziemy. Ogród ten jest otwarty do 17.00, bo potem motyle idą spać i nici z atrakcji. A jest ona nie byle jaka: w cieplarni o powierzchni +- 30 x 40 m rosną tropikalne rośliny, jest mała kaskada i oczko wodne. Wśród drzew, krzewów i kwiatów fruwają przepiękne motyle, które siadają na liściach tuż przed oczami ludzi, mają też swoje poidełka, karmniki i półeczki do przyczepiania kokonów. Zdarza się, że pozwalają się wziąć do ręki, przysiadają na ludziach i odfruwają. Mnie spotkało wyjątkowe wyróżnienie (a właściwie mój kapelusz): najpierw jeden motyl usiadł mi na ręce sprawdzając teren, a potem cztery motyle siadły na kapeluszu i podróżowały sobie w ten sposób ponad pół godziny. Łaziłam z nimi to tu, to tam, a one siedziały jak przyklejone, co zdziwiło nawet obsługę, a inni zwiedzający fotografowali mój kapelusz z tymi niezwykłymi ozdobami. Jakaś hinduska rodzina aż klaskała na ten widok i koniecznie chciała się dowiedzieć, jak ja to zrobiłam. Aż się bałam, żebym nie była posądzona o chęć wyniesienia eksponatów z ogrodu, ale przy drzwiach wyjściowych było trochę chłodniej niż w całej cieplarni, więc same odleciały. Bożena i Urban pstrykali mnóstwo zdjęć z ich i z mojego aparatu, więc mam bardzo piękną dokumentację tego niezwykłego wydarzenia.

Wróciliśmy drogą koło małego miejskiego lotniska w Breslau i w barze przy piwku obejrzeliśmy cały nasz fotograficzny urobek, przeżywając jeszcze raz wszystkie emocje. Ale piękny dzień! Pogoda zapowiada się w dalszym ciągu dobrze, więc rozochoceni tym szczęściem planujemy od razu na jutro wyjazd do Marinelandu, na pokazy m.in. delfinów.

21. dzień – 27 sierpnia, niedziela

Pogodowe optymistyczne zapowiedzi sprawdziły się w stu procentach, więc szykujemy wyprawę do Marinelandu. Oczywiście nie idzie to tak szybko, bo toaleta pani Reni trwa i trwa. Polega ona głównie na totalnej jej obsłudze przez Bożenę. Siedzę w jadalni z krzyżówką, Urban coś tam dłubie w ogrodzie, a z sypialni i łazienki dochodzą takie odgłosy: - Mamo, niech mama to puści! – Dobrze, dobrze, córeczko. – Ale mama to trzyma, niech mama to puści! – No już dobrze, puściłam – Ale to nie ta ręka, tę drugą niech mama puści! - A dobrze, dobrze. – Mamo, niech mama trzyma się mnie, a nie tej szafki, bo się zawali! – Very good, very good! I nagle słychać głośne łubudu! - Mamo, mówiłam, żeby tego nie dotykać! – Dobrze, dobrze, nie dotykam. Very good. Zusammen.

Pani Renia ponadto bardzo się przejmuje tym, że Urban chodzi po mieszkaniu boso albo w skarpetach. Cały czas mówi: - Biedny ten nasz Urbanek, Bożenko, daj mu jakieś buty. Jemu nóżki marzną… Nie trafia do niej nic, kiedy Bożena mówi, że on tak lubi i jest bardzo ciepło. – Tak? Ciepło mu? A to dobrze, dziękuję bardzo. Ale daj mu jakieś buty, bo on marznie! I za pięć minut jest dokładna powtórka tego samego. W międzyczasie są przerywniki na komentarze do widoku na taras: - O, leci, leci! - to jest o wiewiórkach harcujących na gałęziach. Urban ma na to jedną odpowiedź: - Yes, mama, very good. I rzeczywiście jest dobrze.

O 12.00 pakujemy się do dodge`a i jedziemy do Marinelandu. Generalnie jest to koło Niagary, nad jeziorem Ontario, tyle że trochę w bok. Docieramy tam po około dwóch godzinach jazdy. Zwiedzanie zaczynamy od rozpoczynającego się właśnie pokazu umiejętności szarych i białych delfinów, fok i lwa morskiego. Przepiękne widowisko! Kręcimy filmiki i robimy zdjęcia z kilku ujęć, bo Urban poszedł od frontu, Bożena gdzieś z boku, a ja z panią Renią mamy miejsca na specjalnym balkonie czy tarasie dla osób na wózkach. Cały pokaz trwa około godziny i jest powtarzany kilka razy. Delfiny wręcz szaleją, ich młodzi opiekunowie razem z nimi, widownia jest zachwycona. Foki prześmieszne, też pokazują co potrafią i widać, że po prostu to lubią. Zresztą potem pływają w takim basenie za szklaną ścianą w tunelu, którędy chodzą ludzie i tam też, z własnej i nieprzymuszonej woli, pokazują ludziom różne sztuczki. Jest jeszcze otwarty basen na wolnym powietrzu z delfinami i wielką orką, one też popisują się przed oglądającymi ich ludźmi. Wędrujemy alejkami tego olbrzymiego ogrodu, odwiedzamy basen ze skalistymi wysepkami na brzegu niewielkiego lasu, gdzie mieszkają sobie brunatne niedźwiedzie, wiecznie głodne i wyczekujące na jakieś rzucane jedzenie. Ponieważ zasadniczo nie wolno dokarmiać tam zwierząt, a ludzie i tak to robią, więc przy tym basenie jest budka, gdzie za niewielką opłatą można kupić torebkę tego, co misiom wolno jeść. Część ludzi to robi, ale część i tak rzuca im frytki i popcorn. Kolekcja zdjęć rośnie mi w aparacie w takim tempie, że w pewnym momencie mam sygnał, że kończą się możliwości karty pamięci. Wykasowuję trochę zdjęć, które były już przerzucone na USB i pstrykam dalej, bo do końca wyprawy jeszcze daleko, tematów do uwiecznienia mnóstwo.
W Marinelandzie są jeszcze – na dużych przestrzeniach, bo tego w Kanadzie nie brakuje – stada danieli, jeleni wapiti i bizonów (kiedyś czytało się o nich w książkach przygodowych o Indianach!). Wprawdzie wszędzie wiszą tabliczki o zakazie karmienia ich, ale tu łażą przede wszystkim turyści, więc słynna kanadyjska praworządność zdechła. Na ogół dają im przez ogrodzenie pęki trawy, więc krzywdy im nie robią, w każdym razie nikt nie protestuje, a zwierzaki najmniej, bo zawsze lepsza świeża trawa niż rzucane im przez opiekunów siano.

Podchodzą blisko do ludzi i dają się głaskać, więc radości mnóstwo, nie tylko dla dzieci.
Przechodząc między tymi pastwiskami mijamy różne atrakcje lunaparkowe: szaloną kolejkę typu rollercoaster, wieżę, na której (po zewnętrznej jej stronie!) wystrzeliwują 3-osobowe fotele na wysokość na oko coś ze 20 pięter, jakieś diabelskie młyny, gabinety strachu itp. Na szczęście wszystko schowane między drzewami, więc nie ma takiego straszliwego przeładowania jarmarkiem. Idziemy na pseudoobiad: frytki z kurczakami i dipami. Już po dwóch frytkach czuję wątrobę, więc zjadam kawałek kurczaka i mam dość. Plasterki pomidorów i liście sałaty są niejadalne na pierwszy rzut oka, więc nawet nie próbuję. Na talerzach mamy dodatkowy dip z baniek mydlanych, puszczanych hurtowo przez całą zgraję hinduskich dzieciaków. Pani Renia woła: - cip, cip, cip! – na mewy, które bezczelnie lądują na stole i nic sobie nie robią z machania rękami. Okropność! Siedzę jak na szpilkach, czekając aż wszyscy pożywią. Wreszcie zbieramy się do odjazdu, bo słońce pomału zachodzi. Po drodze Urban kupuje nam na stacji paliw bardzo zachwalaną kawę marki Tim Hortons – rzeczywiście jest dobra, więc ciągniemy ją sobie pomalutku w czasie jazdy. Do domu docieramy koło 22.00, Bożena wmusza w mamę jakąś kanapkę, żeby mogła wziąć lekarstwa i kładzie ją spać. My z Urbanem jeszcze oglądamy filmiki z delfinami nakręcone w Marinelandzie, popijając piwo, ale też nie za długo, bo Urban wstaje jutro do pracy o 5.30. Biorę prysznic w swojej łazience, ale nie mogę oprzeć się pokusie i – pijąc bardzo kanadyjski imbirowy napój – jeszcze raz oglądam zdjęcia w swoim aparacie. Ale uczta! Nic innego nie przychodzi mi do głowy, jak tylko oklepane: syta wrażeń. Nie da się inaczej tego ująć.
Trochę z tych emocji zamykam w wierszu:

codziennie otwieram drzwi
do różnych tajemniczych ogrodów
przez stare furtki i skrzypiące bramywchodzę w coraz bardziej zadziwiające światy
słucham ptaków opowiadających swoje gwizdane historie patrzę w oczy kwiatom motylom podróżującym na moim kapeluszu
jak modelom na wybiegu
darowuję aplauz mijanych wielbicieli
uśmiechem odpowiadam na uśmiechy delfinów i niedźwiedzi
oswajam po drodze kamienie
i po tęczowym łuku
pokropiona mgłą z wodospadu
wracam na codzienną ziemię

22. dzień – 28 sierpnia, poniedziałek

Wynurzam się na powierzchnię o 8.30 i robię sobie śniadanie. Urbana już nie ma, panie śpią. Pogoda taka wczesnojesienna: niby słońce i ciepło, ale trochę ciągnie chłodnym wiatrem i zapachem już pomału żółknących liści. Oczywiście wiewiórki szaleją, chipmunk doczekał się wreszcie ziarenek słonecznika, blue-jay dostał fistaszka, wymieniłam gwizdane uwagi z kardynałem – poranny rytuał został dopełniony. Piję kawę i jest dobrze. Potem dołączają do mnie Bożena i pani Renia. Kiedy Bożena jedzie po zakupy, ja biorę się za komputerowe porządkowanie zdjęć przed następną wyprawą, bo jeszcze przede mną Toronto i pewno parę innych rzeczy, więc gdzieś muszę tę dokumentację zmieścić. Zadzwoniła Basia, że wpadnie do nas po drodze od baby-sitter, której zostawia psa przed wyjazdem na wakacje. Bożena szykuje gulasz z jeleniny, musi przygotować go przed wyjazdem do pracy o 15.00, bo o tej porze wraca Urban i obiad musi być gotowy. Ja w tym czasie kończę haftować kolejny obrazek drzewny, a pani Renia ogląda na DVD występy „Mazowsza”, podśpiewując i podtańcowując do wtóru. Przyjeżdża Basia, wnosi szum i gwar, rozmawiamy naraz o wszystkim po polsku i po angielsku. Bożenka w pośpiechu szykuje się do pracy, przyjeżdża Urban, włącza się do opowieści, pani Renia śpiewa – powstaje coś w rodzaju diabelskiego młyna, ale sympatycznego. Basia z Bożenką wychodzą, ja robię obiad dla pani Reni, Urban bierze się za podlewanie ogrodu. Atmosfera wyciszenia, choć w międzyczasie dzwoni Beata i pół godziny mam z głowy, ale już na spokojnie. Pani Renia pochłania ze smakiem rosół, śpiewając między jedną łyżką a drugą „My, pierwsza brygada”. Ja z Urbanem mamy na obiad ten jeleni gulasz i gnocci z surówką z sałaty, cebuli, pomidorów i ogórków z dipem mandarynkowym. Egzotycznie, ale nic nie przebije egzotyki w wykonaniu pani Reni, która przemawia do nas, do wiewiórek i do talerza fragmentami pieśni w różnych językach (po czesku też było!). Po obiedzie Urban kończy podlewanie ogrodu, a pani Renia, patrząc przez drzwi na taras, stwierdza smutno: - O, Urbanek przypala kwiatki… a potem idzie przed telewizor po raz kolejny śpiewać z „Mazowszem”. Ma niesamowite wyczucie rytmu, rusza się bardzo wdzięcznie w takt piosenek, naśladując bardzo udanie wszystkie ruchy tancerzy. Urban siada przy niej na kanapie, masuje jej stopy i jak umie bierze udział w konwersacji polegającej głównie na wymianie uwag typu: - Very good, Urbanek? – Very good, mama! Wieczorem pani Renia jest bardzo szczęśliwa, roztańczona i rozśpiewana, ale już bardzo zmęczona tymi występami, więc szybko idzie spać.

23. dzień – 29 sierpnia, wtorek

Dziś rano – koło 11.00 – zmarła pani Renia. Jeszcze wczoraj śpiewała, machała rękami do taktu, klaskała… Rano, kiedy robiłam sobie kawę, wyszła ze swojego pokoju do łazienki (Bożena poszła za nią) i nagle źle się poczuła. Zaczęła szybko i płytko oddychać, miała odruchy wymiotne, była cała mokra. Zmierzyłam jej ciśnienie, miała dobre, tylko puls bardzo wysoki. Niby oddech się uspokoił, ale po chwili znowu zaczęło jej brakować powietrza. Nie było rady, wezwałyśmy pogotowie. Przyjechało bardzo szybko, jeszcze w czasie rozmowy Bożeny z dyspozytorką; razem zresztą ze strażą pożarną i policją. Założyli pani Reni aparat tlenowy i zabrali ją do karetki, ale podobno już w drodze do szpitala odeszła. Urban natychmiast przyjechał i razem z Bożeną pojechali do szpitala. Bożena stamtąd zadzwoniła do mnie, ja zawiadomiłam Beatę, ona z kolei obdzwoniła pozostałych znajomych. Cały dzień zszedł na telefonowaniu do różnych polskich i kanadyjskich instytucji z ambasadą w Toronto włącznie. Wieczorem oglądaliśmy zdjęcia z naszego trzytygodniowego pobytu w Kanadzie. Smutno bardzo, chociaż wiadomo było, że nastąpić to musiało w niedługim czasie. Pocieszeniem w tym wszystkim jest fakt, zgasła spokojnie wśród najbliższych, że do ostatniego wieczoru była zdrowa i wesoła, że nie cierpiała długo, wszystko rozegrało się w ciągu niecałej godziny, serce po prostu przestało bić. Miała 87 lat.

24. dzień – 30 sierpnia, środa

Bożena z Urbanem od rana załatwiają wszystkie formalności, przede wszystkim w domu pogrzebowym. Zdecydowali się na kremację i pochówek urny w Kanadzie, na cmentarzu w Waterloo, gdzie są też groby rodziny Urbana. Według prawa kanadyjskiego urnę można trzymać w domu aż do pogrzebu w dowolnym terminie albo i bez pogrzebu. Będzie więc tylko na razie msza pogrzebowa, potem załatwianie mnóstwa formalności w Polsce i w Kanadzie. Jutro trzeba dzwonić do radomskiego ZUS-u ze zgłoszeniem aktu zgonu, który ma wydać tutejszy szpital. Jeśli z tym zdążą, to będzie można załatwiać dla Bożeny bilet do Polski, żeby mogła zająć się sprzedażą mieszkania i zakończeniem wszystkich formalności. Byłoby bardzo dobrze, gdybyśmy mogły wracać tym samym samolotem, ale nie wiadomo jeszcze, w jakim tempie da się zgromadzić potrzebne dokumenty. Na razie Bożena dzwoni do polskich i kanadyjskich znajomych, odbiera telefony i maile i tak nam schodzi cały dzień. W międzyczasie pojawia się sąsiadka z domu obok i przynosi całą blachę lazanii, bo – jak mówi – Bożena pewno nie ma głowy do gotowania, a jeść trzeba. Kilkoro sąsiadów również oferuje swoją pomoc w razie potrzeby. Późnym popołudniem idziemy jeszcze na spacer po okolicznych uliczkach, żeby choć trochę rozluźnić się po tych wszystkich przeżyciach i spięciach.

25. dzień – 31 sierpnia, czwartek

Wstaję rano, śniadanie w minorowym nastroju, ale Bożena chce w miarę normalnie dalej realizować wszystkie plany związane z naszym – teraz już tylko moim – pobytem w Kanadzie. Na razie idą z Urbanem do księdza Rafała, żeby omówić mszę i pozostałe uroczystości pogrzebowe. W dalszym ciągu nie wiadomo, czy będziemy mogły lecieć razem do Polski. Bardzo bym chciała, bo trochę obawiam się tego błądzenia po lotnisku w Toronto, to jest moloch wielkości sporego miasta. Niby ludzie jakoś trafiają gdzie trzeba, ale stres jest. W tę stronę dzięki wózkowi pani Reni wszystko za mnie robili tzw. asystenci i nie musiałam o nic się martwić, teraz musiałabym sama o siebie zadbać. Bożena latała już tyle razy, że doskonale orientuje się we wszystkich przejściach, kolejkach i odprawach.

W rozmowie z księdzem ustalono, że msza odbędzie się 6 września o 10.oo. Lekcje i listy czytać będą przyjaciele i rodzina Urbana, potem wszyscy przyjdą na poczęstunek, a urna zostanie w domu aż do powrotu Bożeny z Polski. Mamy telefon od Małgorzaty Bąkowskiej, przedstawicielki firmy Canpol Travel, która – ku mojej wielkiej uldze – zawiadamia nas, że udało się zarezerwować bilet dla Bożeny na ten mój samolot, w dodatku zamieniła miejsca tak, że będziemy siedziały koło siebie i nie na skrzydle.

Ponieważ Bożena musi dostarczyć do swojej pracy podanie o urlop na trzy miesiące, więc jedziemy razem do St.Jacob`s. Łazimy przy okazji po Farmer`s Market i wreszcie udaje mi się kupić dla Kasi srebrne kolczyki w kształcie liści i saszetkę utkaną przez menonitkę. Niektóre zakupy na ich stoisku robi się tak: nad stołem wiszą na sznurkach różne ich wyroby, a na stole stoi miska z pieniędzmi. Na tych ozdobach są przypięte ceny, pieniądze wrzuca się do miski, ewentualnie wydaje się sobie resztę. Jeszcze kupuję w charakterze pamiątki dla siebie pendrive`a oprawionego w drewno z motywem wypalanych liści klonowych i koniec zakupów. Bożena zanosi podanie do Laury, musi znowu opowiadać o ostatnich wydarzeniach, wszyscy bardzo jej współczują, a ponieważ idzie z szefową na zaplecze – pozostałym sprzedawczyniom ja muszę zdać relację, chociaż z konieczności mocno skróconą i ciut nieporadną. Ale rozumieją mnie, to znaczy, że z moim angielskim nie jest tak źle. Schodzi nam na tych sprawozdaniach ponad godzinę, z planowanych zakupów ciuchowych w Value Village (czyli miejscowym szmateksie) nic już nie wychodzi. Jedziemy do domu, a po obiedzie udaje nam się załatwić jeszcze jedną sprawę. Wprawdzie ja już w tej sytuacji postawiłam krzyżyk na Toronto i nawet specjalnie nie żałowałam ze względu na okoliczności, ale Bożena nie odpuściła (skąd ona ma na to siły?) i zorganizowała wycieczkę w ten sposób: po mnie i po nią przyjedzie Zosia, która zabierze nas do mieszkających w Oakville Beaty i Leszka. Oakville jest stosunkowo blisko Toronto, a Leszek zna to miasto od poszewki, bo się tu urodził i obwiezie nas po różnych miejscach wartych obejrzenia. Urban w tym momencie odetchnął z ulgą, bo bardzo nie lubi wielkich miast, woli dziką puszczę. Popieram go, ale skoro już tu jestem… wychodzi na to, że najważniejsze miejsca będę miała szczęśliwie zaliczone.

Aha, zaliczyłam jeszcze (właściwie to mnie zaliczyły) dwa komary, pardon – moskity. Mam nadzieję, że to były pożegnalne ukąszenia.

26. dzień – 1 września, piątek

Bożena z Urbanem od rana chodzą, jeżdżą, dzwonią załatwiając różne sprawy. Urban dodatkowo jedzie do lasu z kolegami myśliwymi – będą na terenach odwiedzanych przez łosie zawieszać kamery, które sfilmują im zwierzęta poruszające się po tym rewirze. Podejście do tematu polowania jest tu zupełnie inne, jakieś takie bardziej pierwotne: w domu kończą się zapasy mięsa, trzeba to uzupełnić, taka jest rola mężczyzny.

My, baby, jedziemy zapolować na coś całkiem odmiennego: jedziemy do Value Village, ochrzczonego przez Bożenę „Vi-Vi” dla utajnienia źródła zakupów. Mam nadzieję kupić sobie jakieś letnie buty na koturnach, bo moje całkiem się rozkleiły, a usługi szewskie są tu dużo droższe niż nowe buty. Nie znalazłyśmy jednak nic ciekawego i taniego. Spodobały się nam co prawda jedne bardzo oryginalne, ale miały tak źle ustawione obcasy, że strach było w nich się poruszać. W innym sklepie doświadczyłyśmy takiej super uprzejmości, że warto było to zanotować. Sklep był zwykły, z tanimi rzeczami, żaden ekslusive. Znalazłam tekstylne czerwone buty na koturnie, ale nie było mojego numeru. Sprzedawczyni najpierw sumiennie przetrząsnęła wszystkie półki, a potem poszła obdzwonić sklepy tej sieci w poszukiwaniu odpowiedniego rozmiaru. Wprawdzie nie znalazła, ale jakie starania! Przy okazji wyszło, że mam kanadyjską siódemkę i już wiem, czego szukać w razie potrzeby.

Wróciłyśmy do domu, Bożenka znowu popłakuje po kątach, w ramach zajęcia się czymkolwiek zrobiła na deser szarlotkę z lodami. Chciałam ją wyciągnąć na spacer, ale przyjechała jej szefowa z kondolencjami – wcześniej przysłano z kwiaciarni bukiet od zespołu. Wycofałam się dyskretnie, bo głupio mi było sterczeć pośrodku dość szybkiej rozmowy Bożena – Peggy – Urban wyłącznie po angielsku. Zwłaszcza że Bożena oprowadzała Peggy po domu i po raz kolejny opowiadała całą historię o swojej mamie. Niby mówiła potem, że już ma dosyć powtarzania tego w kółko, ale myślę, że jest to pewien sposób oswajania bólu. Pewno będzie musiała jeszcze nieraz o tym mówić i znowu przeżywać te emocje. W ramach przynajmniej częściowego odreagowania Urban zaprosił nas na obiad do tajskiej restauracji. Pojechaliśmy tam jego dodgem. Restauracja była duża, przestronna, z umiarkowanie egzotycznym wystrojem. Obsługa bardzo sprawna i sympatyczna. Znowu zrobiliśmy dużo zdjęć: z jedzeniem, z kelnerką, z Buddą i przed restauracją też. Bożena i Urban są stałymi bywalcami, więc zamówili swoje ulubione danie, które i mnie bardzo smakowało: micha ryżowego makaronu z sosem i kawałkami mięsa, do tego coś w rodzaju sajgonek, czyli zapiekane warzywa zawinięte w cienkie płatki ciasta i dość śmiesznie wyglądające parówki w formie zlepionych kuleczek jak sznurki korali. Do tego podano miseczki z różnymi sosami i sałatę z pokrojonymi warzywami. I jeszcze zielona herbata jaśminowa w dzbanku i malutkie czareczki. Jako sztućce dostaliśmy pałeczki, ale i widelce z nożami dla tych niedouczonych. Oczywiście próbowałam jeść pałeczkami, szło mi średnio, więc przerzuciłam się na tradycyjne narzędzia pracy, żeby nie umrzeć z głodu zanim dojdę do wprawy. Też to zostało udokumentowane.

Po powrocie do domu zaplanowaliśmy na jutro wyjazd do Stratford, bo Urban ma tam coś do załatwienia, więc przy okazji zwiedzimy miasto, w którym – zgodnie z nazwą – króluje Szekspir. Resztę dogadamy jutro.

27. dzień – 2 września, sobota

W Kanadzie zaczyna się long weekend: sobota, niedziela i poniedziałek. Nie działają instytucje i zakłady, ale biznes to biznes, sklepy liczą na zwiększoną aktywność zakupową i generalnie wszystkie są otwarte. Bożena i Urban jadą na większe zakupy, trzeba przygotować poczęstunek dla około 10 osób, które przyjdą w środę po mszy. Urna ma stać w sypialni pani Reni. Taki zwyczaj, mają takie prawo. Dla nas to trochę dziwne, ale w końcu to nic złego ani niebezpiecznego czy niehigienicznego. Bożena przygotowuje miejsce na komodzie, ustawia kwiaty i pocztówki z kondolencjami, które wciąż przychodzą.

Po lunchu jedziemy do Stratford. Miasto założyli angielscy osadnicy – widocznie jacyś wielbiciele Szekspira. Po drodze mijamy miasto o nazwie Shakespeare. – Gdzie mieszkasz? – W Szekspirze. No cóż, można i tak, tu jest wszystko możliwe.
Owi miłośnicy Szekspira stworzyli w Stratford ośrodek teatralny ze wszystkimi atrakcjami z tej branży: w olbrzymim parku stoi budowla zwieńczona koroną – i oczywiście kanadyjską flagą. To jest teatr, w którym właśnie odbywa się festiwal sztuk Szekspira. Bilety drogie, nie ma mowy o obejrzeniu czegokolwiek. Ale ludzi sporo. Obok stoi budynek szkoły teatralnej, na parterze której jest sklep z pamiątkami: ekskluzywny, drogi – bo dla koneserów. Oprócz gadżetów typu kubki, plakietki, breloczki są też bardzo piękne książkowe wydania dramatów. O cenach nawet nie warto wspominać. Ale pooglądać można, co robię z wielką przyjemnością. W charakterze pamiątek będziemy mieć zdjęcia.

W bardzo pięknym, zadbanym ogrodzie stoi pomnik Szekspira – z blachy! Też go łapiemy aparatem, a żeby było niebanalnie, to Urban z Bożeną pozują jako Romeo i Julia, a ja podrzucam mu nowe tematy na sztuki teatralne. Szekspir znosi to ze spokojem.
Po drodze na parking mijamy jezioro ze stadami łabędzi, gęsi i kaczek z zielonymi dziobami. Już z samochodu fotografuję gęsi maszerujące przez jezdnię; auta grzecznie czekają, aż ptaki przejdą – a one nieśpiesznie wędrują, nie zważając absolutnie na ludzi.
Urban chciał kupić jakąś część do swojego quada, tu jest taki specjalistyczny sklep motoryzacyjno – myśliwski, ale był zamknięty z powodu długiego weekendu. Wprawdzie ktoś był w środku, ale dla Urbana byłoby czymś absolutnie niedopuszczalnym, żeby próbować się dobijać – co zaproponowała mu Bożena. Jak jest napisane na drzwiach, że nieczynne, to znaczy że nieczynne i już. Za to Bożena wypatrzyła otwarty sklep Vi-Vi. Idziemy do niego we dwie, a Urban w ramach rekompensaty za stracony czas idzie na lody. Szukamy generalnie cały czas butów do biegania w miejsce tych rozklejonych – i znajdujemy zupełnie nie na temat bardzo ładne czerwone szpilki za niecałe 7 $, czyli jakieś 17 zł. Pobyt w Stratford okazał się wykorzystany maksymalnie. Wracamy, robiąc objazd ulicami miasta i oglądając już z auta charakterystyczne dla Kanady niewielkie domki w sąsiedztwie okazałych budynków – siedzib różnych instytucji. Wszystko bardzo zadbane, czyste, ozdobione ogrodami. No i nie ma tych kretyńskich wielkich reklam, są tylko normalne szyldy na sklepach czy restauracjach, ale ładnie zharmonizowane z architekturą. Psuje się pogoda, zaczyna padać deszcz. Wstępujemy jeszcze tylko na kawę do Tima Hortonsa i jedziemy do Waterloo. Jemy obiad, Bożena szykuje sobie garderobę na mszę i do pracy, ja robię jakieś drobne przeróbki typu przyszywanie guzików, zszywanie, prucie, dorabianie i bardzo jestem zadowolona, że mogę się przydać. W międzyczasie przychodzi sąsiadka z kondolencjami i przynosi czekoladowe mufinki, mamy więc niespodziewany deser. Bożena idzie na wieczorną mszę, jeszcze dogaduje jakieś sprawy organizacyjne z księdzem Rafałem. Jeszcze tylko wieczorna herbata z mufinkami i trochę rozmowy. Stwierdzam z pewnym zdziwieniem, że coraz swobodniej rozmawia mi się z Urbanem, jakoś tak niezauważalnie wciągnęłam się w ten angielski.

28. dzień – 3 września, niedziela

Dziś mamy zaplanowany wyjazd do polskiego kościoła. Zawiezie nas tam Zosia, do której musimy dojechać. To dość daleko, oczywiście jak dla mnie. Stwierdziłam, że tu nieznane jest pojęcie „daleko” w odniesieniu do najbliższych kilkuset kilometrów. Urban ma do pracy „niedaleko, najwyżej godzina jazdy autostradą”. Do sklepu, gdzie pracuje Bożena jest „bardzo blisko, najwyżej 30 km”. Przy olbrzymich obszarach Kanady daleko jest np. na Alaskę. Ale i tak ludzie potrafią robić sobie spotkania towarzyskie, rodzinne uroczystości czy polowania, wakacje, wycieczki, na które jedzie się tydzień z przerwami na noclegi po drodze. Jakoś to ogarniają. Według tych kryteriów do Zosi dojeżdżamy w maleńką godzinkę, tam zostawiamy auto i jej samochodem jedziemy gdzieś na krańce Kitchener, gdzie jest polska osada i polski kościół pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa. Jesteśmy prawie pół godziny przed mszą, więc spokojnie robię zdjęcia, oglądam kościół z zewnątrz i wewnątrz. Jest w stylu zbliżonym do naszych kościołów z XIX wieku, czyli jak na Kanadę – bardzo stary. Zaczynają się schodzić ludzie, kościół zapełnia się prawie w 100%, tu Polonia jest wyjątkowo liczna. Podobno z okazji większych świąt trzeba przyjechać dużo wcześniej, żeby mieć miejsce siedzące. Msza odprawiana jest w całości po polsku, chór i organista też śpiewają wyłącznie po polsku. Po mszy Bożena zaprasza nas na kawę – oczywiście Tima Hortonsa – i bardzo pyszne ciasteczka z syropem klonowym. Jedziemy do Zosi, wstępujemy do niej na herbatę i zostaję obdarowana dwoma butelkami syropu klonowego w butelkach w kształcie liści klonu i śpiewającą miniaturką kardynała – to bardzo sympatyczna pamiątka. Wracamy do Waterloo, a po drodze mijamy znowu rozjechanego skunksa – smród wisi w samochodzie przez parę kilometrów.

W domu Urban otwiera mi komputer i mam niespodziankę: życzenia imieninowe od Beaty i Zbyszka oraz od kompletu Izydorskich: Iwony, Romano i Orenka. Odpisuję z podziękowaniami, dołączam zdjęcia z Szekspirem i motylami. Resztę zobaczą już w Polsce.

29. dzień – 4 września, poniedziałek

Po śniadaniu jedziemy do sklepu Laury. Przepatrzyłam z nudów wieszaki z ubraniami, bo Bożenie zeszło trochę czasu na gadanie. Spodobała mi się jedna tunika (jedna!), ale była za droga, mimo dnia wyprzedaży z 10% zniżką kosztowała 40$. No to sobie darowałam, bez żalu zresztą. Bożena skorzystała z tej obniżki i kupiła sporo bluzek na prezenty, ale zupełnie nie w moim guście. Dla mnie najważniejsze, że mam kardynałka i syropy klonowe. No i z konieczności pendrive`a i buty, więc wystarczy tego dobrego. Kardynałkowi trzeba pod ogon wsadzić baterie, wtedy ćwierka i gwiżdże, a do tego otwiera dziób, rusza ogonkiem i głową. Chyba z niego cieszę najbardziej. No i oczywiście ze zdjęć.

Bożena z Urbanem robią generalne porządki domowe, a ponieważ nie mogę im pomóc, bo mają opracowany cały system – to idę z krzyżówkami na huśtawkę. I mam wakacje.
Posiedziałam tak dwie godziny, wielce zadowolona ze słońca, wiatru, krzaków, drzew, zwierząt, w zapachu koszonej przez Urbana trawy – no i oczywiście komary musiały wszystko zepsuć. Wracam do Polski, gdzieś mam Kanadę!
Poszłam do swojego pokoju, wysmarowałam bąble entilem i zaczęłam rozwiązywać krzyżówki. Zachciało mi się spać, przyłożyłam głowę do poduszki i nawet nie wiem, kiedy zasnęłam. Obudziła mnie Bożena, bo Urban w ramach rozruszania siebie i nas postanowił pokazać nam turystyczne miasteczko Elora – niedaleko oczywiście, najwyżej 45 minut jazdy. Okazuje się, że byliśmy tacy rozmamłani, bo miejscowa prognoza pogody zapowiedziała deszcze i przelotne burze między 16.00 a 18.00. Tutejszym synoptykom można wierzyć, ich przepowiednie sprawdzają się co do joty. Trochę czasu było, pojechaliśmy na pewniaka. Wędrowaliśmy po miasteczku uliczkami pomiędzy starymi kamiennymi domami, oglądaliśmy galerie z rękodziełami różnej maści, młyn na rzece. Oczywiście robiąc po drodze zdjęcia. Koło 17.00 niebo się zachmurzyło i zaczęło kropić, kupiliśmy szybko miejscowe lody i ruszyliśmy biegiem do samochodu. W powrotnej drodze deszcz sobie nieźle poszalał, nawet błysnęło i zagrzmiało parę razy. Dojechaliśmy do domu w strugach wody, ale Urban odmówił wjechania do pokoju, więc wyskoczyłyśmy na ten deszcz, niestety. Jakoś przeżyłyśmy ten prysznic i wzięłyśmy się za szykowanie obiadu. Mimo postraszenia nas właściwie taką pierwszą jesienną pogodą dzień był udany. Na jutro znowu szykuje się sporo spraw do załatwiania, trzeba przywieźć urnę, odebrać zamówione jedzenie z cateringu, a w dodatku Urban musi iść do pracy na 14.00 i być tam do 22.00, nie ma wolnego dnia, bo nie ma pogrzebu. Na zakończenie dnia oglądamy film „The wall of secrets”, ale strasznie w nim dużo gadania i roztrząsania różnych problemów, po pewnym czasie przestaję nadążać z jakim takim zrozumieniem i idę spać.

30. dzień – 5 września, wtorek

W nocy chodziły jakieś burze po okolicy, deszcz raz lał, raz siąpił, raz odpuszczał. Rano było to samo. Bożena z Urbanem muszą krążyć tam i z powrotem, bo okazało się, że w domu pogrzebowym zrobili w dokumentacji jakieś błędy, nie umieli się połapać w polskich nazwiskach panieńskich i mężowskich. Przywożą w końcu urnę do domu, zamówiony wieniec i akt zgonu. Koło południa przestaje padać, jest ciepło, wychodzimy przed dom, ale nie na długo. Zrywa się zimny wiatr, uciekamy do środka. Urban w ramach ciekawostek daje mi do spróbowania czipsy z suszonej i wędzonej wołowiny, którą zabiera się na polowanie, żeby nie dźwigać zapasów jedzenia, a nie paść z głodu w głębi puszczy. Taki „taste of Canada”. Smakowało średnio, zwłaszcza jak się miało świadomość jedzenia surowego mięsa. Bożena coś tam szykuje na jutro, ale w nastroju minorowym. Jest smutno.

Siedzę cały dzień w domu, za drzwiami na taras mam 30. odcinek telewizji wiewiórkowej z przerywnikami z życia kardynałów, blue-jayów i chipmunków. Po zmroku wszystko idzie spać (wiewiórki do gniazd, wypatrzyłam te gniazda na jesionach w ogródku sąsiada). Bożena ogląda telewizję, ja piszę scenariusz na mój i Grażyny wieczór poezji na Ustroniu na 27 września. Potem jeszcze gadamy prawie do północy, bo znowu nachodzą nas wspomnienia, Bożena dużo opowiada o swoich rodzicach, to taki czas na rodzinne opowieści. Po drodze przypomina sobie, że widziała w jakimś tanim sklepie buty dla mnie – i już planuje, jak i kiedy tam jutro dojechać mimo mszy i spotkania! Taka jest: jak coś robi, to całą sobą, nie żałując sił i czasu.

31. dzień – 6 września, środa

Wstajemy wcześnie, bo już o 9.30 musimy iść do kościoła z urną. Zupełnie inne zwyczaje i doświadczenia. Oczywiście Bożena płacze na okrągło, bo z natury szybko się wzrusza, a do tego przecież wymęczona jest psychicznie do ostatnich granic. Ale jednocześnie panuje nad porządkami i dokładnie wszystko ustawia. Urban jest znakomitym organizatorem, myśli bardzo praktycznie i dopilnowuje spraw w najdrobniejszych szczegółach. Przywiózł zamówione wcześniej kanapki i ciasto, poustawialiśmy co się dało i już mieliśmy wyjeżdżać, kiedy dostaliśmy telefoniczną wiadomość, że Marta, która miała podczas mszy czytać lekcję, właśnie w drodze do nas miała wypadek. Najechał na nią jakiś pirat i poważnie uszkodził samochód, jej na szczęście nic się nie stało, ale na mszę nie zdąży. Trzeba było szybko zmienić czytającą i padło na Zosię. Drugie czytanie przypadło Gary`emu. Ja miałam zaszczyt przyniesienia do ołtarza kielicha z hostiami, razem z Zosią niosącą tackę z karafkami z winem i wodą. Msza odbyła się generalnie po angielsku, ale ksiądz Rafał robił wstawki po polsku. Śpiewał chór i siostra Barbara o przepięknym, wyjątkowo czystym głosie. Po mszy wszyscy przyszli do domu, było w sumie około 20 osób: przyjaciółki Bożeny z pracy, polskie koleżanki z Kanady i rodzina Urbana, przyszedł tez ksiądz i siostra Barbara. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że uroczystość była bardzo piękna, spokojna i z wielką klasą. Zostałam zaangażowana już na samym początku do robienia zdjęć z mszy; oglądaliśmy je na ekranie telewizora razem ze zdjęciami z naszego pobytu i wspominaliśmy panią Renię.

Po jakiejś godzinie wszyscy się rozeszli, a Bożenka wzięła się do sprzątania – jak zwykle nie chciała żadnej pomocy i śmigała jak fryga samodzielnie. Ja miałam za zadanie siedzieć z boku i ewentualnie brać udział w rozmowie. Widocznie tego potrzebowała akurat. Było jeszcze trochę telefonów z kondolencjami i raz po raz rozmowy o tym samym, co już zaczęło wyraźnie ją męczyć. W końcu zdecydowała, że ma dość i jedziemy do Vi-Vi obejrzeć te zauważone wcześniej buty. Nie byłam do końca przekonana, czy to dobrze, ale skoro propozycja wyszła od niej, to oczywiście się zgodziłam. Urban pojechał do pracy na 14.00, wróci koło północy. W Kanadzie można sobie wziąć wolny dzień na pogrzeb w rodzinie, ale pracodawca za to nie płaci.

W sklepie zaczęłyśmy szukać na regałach tych butów i trafiłyśmy na inne: niebiesko- fioletowe sandały na koturnach, idealnie leżące, ładne i za 15 $. Kiedy już zdecydowałam, że je wezmę, wlazłyśmy na te poprzednie: szaro-granatowe czółenka jak z wężowej skórki. No i zrobił nam się problem typu „osiołkowi w żłoby dano”. Rozstrzygnęłam to w sposób iście salomonowy, biorąc obie pary. Przy kasie okazało się, że tego dnia jest jakaś extra obniżka, a dodatkowo Bożenka miała kartę z jakimiś służbowymi punktami na zakupy odzieżowe. W rezultacie zapłaciłam za obie pary 20 $, co w przeliczeniu na złotówki dało 48 zł. No i mam teraz pamiątki z Kanady w postaci trzech par butów. Czyli razem z moimi polskimi będę wiozła do Radomia 7 par butów! Nie wiem, czy celnicy nie posądzą mnie o hurtowe wywożenie butów z Kanady, to już chyba kwalifikuje mnie do zamknięcia.

Do wieczora oglądamy telewizję, ale długo nie wytrzymuję, bo tu wszyscy entuzjazmują się programami typu „Mam talent”, a że są one gęsto przeplatane tymi samymi w kółko reklamami, to nie da się tego znieść, zwłaszcza ciągłych okrzyków: wow!

W ramach odreagowywania tego prymitywu wybrałam wiersze swoje i Grażyny na spotkanie autorskie, a potem z rozpędu stworzyłam jeszcze jeden nowy, bo był mi potrzebny do scenariusza jako pointa:

Napisałam sobie kilka takich wierszy
gdzieś na schyłku pogodnego września
- bo… słoneczne światło zatańczyło
na pomarańczowych liściach
- bo… przemknęły po nich dwie wiewiórki
rudawymi futrzanymi promykami
- bo… dojrzały ciężkie jabłka w sadzie
i zabłysły jarzębiny czerwonymi koralami

- bo… alejką, lśniąc brązowo – mahoniowo
okrąglutkie potoczyły się kasztany,
uśmiechając się do siebie i do świata
pękniętymi kolczastymi łupinami.
Dookoła wszystko śmieje się radośnie
jak poezja piękna i prawdziwa
- jaka szkoda, że mnie – starszej pani
nie wypada z tej radości podskakiwać…

32. dzień – 7 września, czwartek

Wczoraj zapowiadali na dzisiaj deszcz i wstałam pełna obaw, bo tu synoptycy mają rację – no i niestety, prognoza się sprawdziła jak zwykle. Wprawdzie rano przy śniadaniu było słonecznie, ale już przy ostatnim łyku kawy zachmurzyło się potężnie i zaczęło padać. Tylko tyle, że zdążyłyśmy nakarmić chipmunka, który zaglądał przez szybę drzwi na taras i wyraźnie domagał się jedzenia. Dostał na talerz ziarna słonecznika i trzy fistaszki. Obserwowałyśmy, jak sobie z tym poradzi, bo zawsze tak było, że coś tam zjadał, a resztą napychał sobie policzki i biegł gdzieś schować to na zapas. Teraz złapał najpierw dwa orzeszki, wypchał nimi policzki, a potem usiłował nabrać ziaren, ale wypadały mu z niedomykającego się pyszczka. Kombinował i kombinował, a w końcu wymyślił: wypluł wszystko, nabrał ziaren do pełna, a dopiero na końcu złapał w zęby orzeszka i śmignął do norki. Potem wrócił, powtórzył całą wypracowaną procedurę i znowu wyniósł smakowity ładunek. Wrócił, sprawdził, że talerz jest pusty, na wszelki wypadek zajrzał przez szybę do pokoju, stwierdził, że więcej nie będzie, napił się wody z kałuży i tyle go widziałyśmy.

Do południa szykuję się na jutrzejszą wyprawę do Toronto. Bożena zaplanowała podrzucenie mnie na dwa dni do Beaty i Leszka do Oakville po wspólnym oglądaniu miasta. Muszę więc zapakować sobie całe wyposażenie tak, żebym była przygotowana na różną pogodę i na nocowanie. Po obiedzie jedziemy jeszcze na zakupy do polskiego sklepu, gdzie kupuję sobie krem nivea i nowe wydanie „Rozrywki” ze świeżymi krzyżówkami.
Oglądałyśmy jeszcze trochę telewizję, na szczęście trafiłyśmy na program reklamujący podróże po Europie, więc przynajmniej było na czym oko zawiesić.

Po deszczu w ogrodzie było chyba sporo dżdżownic czy innych stworzeń ziemno-trawiastych, bo zjawiły się całe stada ptaków i na piechotę biegały po trawniku, wydłubując sobie obiad. Uchwyciłam aparatem takiego dropiatego osobnika – nawet nie ma go w atlasie, taki oryginał. Widziałyśmy też dwa kardynały polujące w locie na ćmę, tyle że były zbyt szybkie, żeby im zrobić zdjęcie. Ale widok był wspaniały.

33. dzień – 8 września, piątek

O 9.30 wyjeżdżamy z Bożenką do Zosi, stamtąd jej autem jedziemy do Beaty i Leszka, a potem ich samochodem w piątkę wyruszamy na podbój Toronto. Ja mam zaklepane miejsce przy Leszku – kierowcy, bo wiadomo, że będę po drodze fotografować jak najęta, a poza tym jestem najgrubsza, więc to mi się należy z urzędu, a trzy chude mieszczą się spokojnie na tylnym siedzeniu. Dokumentuję wszystko po drodze, w dodatku nie mam problemów z wysilaniem się na angielskie rozmowy, bo Leszek wychowany był w polskiej rodzinie i mówi co prawda z „zagranicznym” akcentem, ale cały czas po polsku. Już z dużej odległości było widać tę najwyższą (147 pięter!) atrakcję Toronto: Canada`s National Tower – czyli CN Tower; obfotografowałam ją z daleka i z bliska.
Na górę, na 113 piętro, wjechałam razem z Leszkiem, bo dziewczyny były tam wiele razy i wolały pogadać sobie na dole. Leszek natomiast znał miasto i pokazywał mi wszystkie ciekawostki, wiedział gdzie co się znajduje, przez co oglądanie było znacznie ciekawsze. Wjechaliśmy na górę w ciągu 60 sekund jedną z sześciu zewnętrznych szybkobieżnych wind (czyli jadących z prędkością 6 m/sek.!) mieszczących koło 15 osób, w których obsługa po drodze przekazuje w skrócie informacje o wieży.
Dowiedziałam się, że budowa jej trwała dwa lata (1973-1976), stoi na trzech betonowych nogach wpuszczonych w ziemię na głębokość 15 metrów, podczas silnych wiatrów odchyla się od pionu 30 cm, jej wysokość wynosi 533,33 m (do 2007 roku była najwyższa na świecie, potem Dubaj ją zdeklasował), a poszczególne elementy były odgórnie dostarczane ciężkimi śmigłowcami Sikorsky. W środku są stalowe schody, które mają 2579 stopni i są używane raz w roku, podczas charytatywnego biegu United Way.
Wysiedliśmy na obrotowym tarasie widokowym, którym można przejść dookoła i przez grube szyby (10 cm) oglądać miasto i okolice po daleki horyzont: przy bardzo dobrej pogodzie widoczność sięga 160 km. Na szczęście pogoda była dość dobra do obserwacji, słońce co prawda od czasu do czasu chowało się za chmury, ale to była dodatkowa atrakcja. Widać było samoloty, które startowały i przelatywały na wysokości nosa, statki na jeziorze Ontario i ocean na horyzoncie. Pod nami, daleko w dole, były wszystkie 50-piętrowe drapacze chmur, samochody jak żuczki, a ludzie byli ledwo widoczni. Na tym tarasie był też fragment ze szklaną podłogą (25 cm grubości) dla amatorów dodatkowych wrażeń, trzeba przyznać, trochę mocnych, chociaż na zdjęciu nie aż tak bardzo widocznych. Można było wyjść piętro wyżej na taras bez szyb, okolony tylko gęstą siatką. Też robi wrażenie, ale nie dało się tam długo wytrzymać, bo strasznie wiało. Przy takiej pogodzie nie było chętnych na największe emocje: wiszenie w specjalnych skafandrach i na szelkach na zewnątrz wieży! Dreszcze latają po plecach na samą myśl o takim wyczynie.

Połaziliśmy jeszcze trochę, wysłuchałam opowieści Leszka i wróciliśmy na ziemię. Całą grupą poszliśmy oglądać różności w Toronto, oprowadzani i podwożeni przez Beatę i Leszka - bo on się tu urodził i zna miasto od podszewki, a Beata mieszkała tam i pracowała koło 30 lat. Toronto – mimo niewyobrażalnie wysokich wieżowców – nie robi takiego przytłaczającego wrażenia, może za wyjątkiem kilku ulic – tunelów między niebotycznymi ścianami. To prawie trzymilionowe miasto rozkłada się na takiej rozległej przestrzeni, że jakoś każdy budynek ma swoje miejsce i nie włazi w drogę innym, nie ma ścisku. Stara, dość niska zabudowa nie gryzie się z tymi supernowoczesnymi konstrukcjami. Stara – to znaczy w najbardziej zabytkowym znaczeniu 150-letnia; z tych czasów jest ratusz, pierwsza siedziba władz miasta, który zamyka widok właśnie z takiego tunelu nowoczesnych budynków.

Zrobiłam sobie zdjęcie na samym początku najdłuższej na świecie ulicy: Yonge Street, która liczy sobie – bagatela! – 1896 km i w związku z tym figuruje oczywiście w Księdze Guinessa. To jest droga, która na przestrzał łączy dwa jeziora: Ontario i Simcoe, a powstała na przełomie XVIII i XIX wieku; nazwę ma na cześć ówczesnego ministra wojny Imperium Brytyjskiego, sir George`a Yonge. Niektórzy malkontenci wybrzydzają, że po przekształceniu jej części w pozamiastową autostradę nr 11 zostało z niej „tylko” 62 km, ale tradycja ma swój smaczek i tak ma być. Do tych smaczków należy też wielorasowość i wielokulturowość Toronto; nawiasem mówiąc na nazwa bardzo adekwatnie do sytuacji oznacza „miejsce spotkań”. W Toronto jest bowiem podobno największa w świecie mieszanina grup etnicznych z całej kuli ziemskiej: naliczono ich ponad 150. Według oficjalnych danych jest w tym tyglu ponad 300 tysięcy Polaków; według nieoficjalnych – prawie dwa razy tyle.

Na obiad poszliśmy więc do jednej z licznych polskich restauracji „Polonez” – bardzo dobra domowa kuchnia, ja wolałabym wprawdzie jakieś miejscowe potrawy, ale o to jest najtrudniej, wszędzie McDonalds, inne restauracje po prostu bardzo drogie. Po obiedzie poszliśmy na spacer do High Parku – rewelacja! Na olbrzymich przestrzeniach stare drzewa, ścieżki między roślinami jak w ogrodzie botanicznym, ogrodzone siatkami rozległe miejsca dla zwierząt i w ogóle sielanka.

Po drodze do domu zrobiliśmy zakupy w wielkim markecie „Starsky”, gdzie można kupić dosłownie wszystko z żywności i kosmetyków. Sklep ma bardzo duże powodzenie i ludzie przyjeżdżają do niego nawet z daleka. Bożena i Zosia pojechały do siebie, a ja zostałam u Beaty i Leszka w Oakville. Zrobiliśmy sobie kolację, na którą przyszły dwa koty: Marcusia i Felek. Marcusia jest starszą panią i nie ma ochoty na nic poza spaniem i jedzeniem, za to Felek to rozrabiaka, cwaniak z Radomia – do Kanady przyleciał z Beatą, która znalazła go na ulicy Kusocińskiego jako ledwo żywego malucha, odratowała i dopieściła. Felek jest spryciarzem, nauczył się dopraszać o jedzenie dzwoniąc hotelowym dzwonkiem, co oczywiście sfotografowałam natychmiast. Beata opowiadała, że kiedyś musiała schować ten dzwonek, bo Feluś nabrał apetytu którejś nocy i dopominał się o jedzenie tak długo, że nie dało się spać. Do mnie podchodzi na razie ostrożnie, bada raczej z daleka. Nie narzucam się, niech sam zdecyduje, czy chce dodatkowych pieszczotek.

Po sałatce z grzankami wypijamy jeszcze po dwa kieliszki aroniowej nalewki i idziemy spać. Mam sypialnię na piętrze, z osobistą łazienką. Feluś sprawdza skrupulatnie stan ludności i znika gdzieś w głębi domu. Ja wreszcie mogę otworzyć okno, więc śpię bardzo dobrze całą noc.

"Raptularz kanadyjski" Izabelli Mosańskiej-Radomianie na szerokim świecie - część pierwsza

"Raptularz Kanadyjski" Izabelli Mosańskiej - część druga

MASZ CIEKAWĄ INFORMACJĘ, ZROBIŁEŚ ZDJĘCIE ALBO WIDEO?
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego?
PRZEŚLIJ WIADOMOŚĆ NA [email protected] lub Facebook.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Radomskie