Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tomasz Borowski, wicemistrz świata w boksie i uczestnik olimpiady mieszka koło Grójca. Wspomina swoje walki

Piotr Stańczak
Piotr Stańczak
Tomasz Borowski (pierwszy z lewej) podczas jednej z gal bokserskich. Na zdjęciu z jej gośćmi oraz swymi dziećmi - Eleną i Bartkiem.
Tomasz Borowski (pierwszy z lewej) podczas jednej z gal bokserskich. Na zdjęciu z jej gośćmi oraz swymi dziećmi - Eleną i Bartkiem. Zdjęcia archiwum prywatne
Ma na koncie wicemistrzostwo świata w kategorii średniej, otarł się o medal olimpijski, w młodości dobrze zapowiadał się jako tenisista stołowy, ale ostatecznie postawił na boks. Tomasz Borowski pochodzi z Grójca, obecnie mieszka z rodziną w Chynowie. Mimo upływu lat nie traci kontaktu ze sportem.

Czołowy niegdyś pięściarz, obecnie 50-letni mąż i ojciec opowiada między innymi, dlaczego przed laty nie przeszedł na zawodowstwo, jakie cuda wyprawiały sędziowskie maszynki do liczenia punktów na amatorskich ringach. Wspomina też swoje pojedynki ze słynnymi rywalami oraz atmosferę igrzysk olimpijskich.

Zaczął pan trenować boks jako piętnastolatek, w połowie lat 80. mogliśmy jeszcze chwalić się sukcesami na amatorskich ringach.
- Już w siódmej klasie podstawówki zdecydowałem, że będę dalej uczył się w Warszawie i jednocześnie trenował boks. Wcześniej jednak dobrze radziłem sobie w tenisie stołowym, reprezentowałem klub Ogrodnik Grójec w trzeciej lidze. Osiągałem sukcesy regionalne, w Przysusze zdobyliśmy nawet drużynowe mistrzostwo ówczesnego województwa radomskiego. Pamiętam jako młodzik swoje rywalizacje z Darkiem Świątkiem z Radomia. On gra w tenisa do tej pory, ja postawiłem na ring bokserski, zachęcił mnie do niego mój tata. Powiem panu, że dotąd lubię pograć w ping ponga (śmiech).

Pana rodzinne strony to zagłębie jabłkowe. Zajmował się kiedykolwiek sadownictwem?
- Ja nie, rodzice posiadali niewielkie gospodarstwo. Faktem jest jednak, że powiat grójecki właśnie się tym wyróżnia – sadami. Wielu mieszkańców zresztą z tego właśnie żyje, ja producentem nie zostałem. Jestem od dziecka związany jestem z Grójcem i zawsze to podkreślam, choć karierę sportową na dobre rozwinąłem w stolicy.

Trenując jako nastolatek w warszawskiej Gwardii zetknął się pan z czołowymi pięściarzami w Polsce. Jak pan wspomina początki w ringu?
- Szybko robiłem postępy, miałem od kogo się uczyć. Naszą bazą była wówczas hala mirowska. Początkowo trochę mi to kolidowało, gdyż szkołę miałem na Służewcu, ale potem już nie stanowiło to żadnego problemu. W 1989 roku zdobyłem brązowy medal mistrzostw Polski seniorów i od tej pory, aż do 1998 roku stawałem na podium mistrzostw kraju. W sumie wywalczyłem sześć złotych, dwa srebrne i dwa brązowe krążki. Zaczynałem w kategorii półśredniej, 67 kilogramów. Z biegiem lat startowałem już w wadze 71, 75 i nawet 81 kg. Optymalna dla mnie była 75, w której zdobyłem zresztą wicemistrzostwo świata. Na igrzyskach olimpijskich w Atlancie też walczyłem w tej kategorii (średniej – przyp. PST). Wracając do początków, trener kadry narodowej seniorów Jerzy Rybicki powoływał mnie na zgrupowania już w 1988 roku. Decydował o tym mój pojedynek ligowy z Kazimierzem Szczerbą. Ja reprezentowałem Gwardię, on Legię. To było bardzo wyrównane starcie, sędziowie ogłosili remis.

Ja liczyłem sobie raptem osiemnaście lat, a Szczerba 34 i miał już na swym koncie dwa medale olimpijski. Był u nas w Gwardii zawodnik, który non stop z nim przegrywał, więc trenerzy zaryzykowali i wystawili mnie, młokosa. Nie było nic do stracenia (śmiech).

Na zgrupowaniach kadry w tamtym okresie zapewne spotykał się pan z Andrzejem Gołotą, który w Seulu zdobył brązowy medal igrzysk olimpijskich.
- Zgadza się. Jest ode mnie dwa lata starszy. Spędzaliśmy czas na tych obozach, kumplowaliśmy się, zresztą podobnie z innymi pięściarzami.

Zdarzało się, że byliście prowokowani do bójek poza ringiem przez śmiałków, którzy chcieli sprawdzić mistrzów kraju czy medalistów olimpiady?
- Wie pan, zawsze znalazł się ktoś szukający dziury w całym, ale staraliśmy się omijać takie towarzystwo, bo mieliśmy wiele do stracenia. Gdy już takie sytuacje zdarzały się, odchodziliśmy na bok, myśląc pod adresem takiego prowokatora „mocniejszy jesteś, ciesz się” (śmiech). My swoją wartość znaliśmy i nie chcieliśmy ryzykować np. zawieszenia w praw zawodnika.

Lata 90 były dla pana bardzo udane.
- Tak, regularnie zdobywałem medale mistrzostw Polski, zadomowiłem się w kadrze, choć nie udało mi się zakwalifikować do Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie w 1992 roku. Przegrałem kwalifikacje w turnieju, który odbył się we Włoszech, zresztą z kolegą z klubu „Lońką” Maleckim, który był Litwinem. Turniej odbył się tuż po ciężkim meczu ligowym, chyba to miał duży wpływ na moją porażkę. Powetowałem sobie to wszystko w Mistrzostwach Świata w Berlinie trzy lata później. W finale przegrałem ze słynnym Kubańczykiem Arielem Hernandezem. Ja i Robert Ciba przywieźliśmy srebrne medale, bardzo dobrze wspominamy tę imprezę. Z Hernandezem mierzyłem się też w Pucharze Świata, wtedy on zwyciężył. Ja zrewanżowałem mu się w turnieju w Ustii nad Łabą, który odbył się przed samymi igrzyskami w Atlancie w 1996 roku. W tamtym okresie walczyliśmy ze sobą trzy razy.

To jednak nie Hernandez okazał się dla pana największym przekleństwem. Był to bokser z Turcji Malik Beyleroglu.
- Tak… Zmierzyłem się z nim w ćwierćfinale olimpiady w Atlancie, zwycięzca miał już zapewniony brązowy medal. Cóż, pierwsza runda pojedynku była jeszcze wyrównana, od drugiej zacząłem przejmować inicjatywę. Dziwne to wszystko jednak było, bo ja trafiałem, a sędziowskie maszynki liczyły punkty Turkowi.

W trzeciej rundzie nawet odwracał się już do mnie plecami, unikał walki, dostał ostrzeżenie, ale sędziowie naciskali akurat jego przycisk licząc mu punkty. Ten mój się chyba im się wtedy zaciął…

Dla kibiców oglądających tamtą walkę to był szok…
- Proszę sobie wyobrazić, jaki dla mnie, choć może starałem się jakoś tego nie okazywać. Myślałem do tamtej pory, że igrzyska olimpijskie powinny być „najczystszą” imprezą pod względem punktowania, uczciwych werdyktów. Jak się okazało, zawiodłem się mocno. Przykre, nie zdobyłem medalu, złość była, siedziała we mnie gdzieś w środku, ale nic nie mogłem już nic zrobić.

Tym bardziej szkoda, bo dla polskich sportów walki były to bardzo udane igrzyska.
- Zgadza się, medale zdobywali zapaśnicy: Andrzej Wroński, Dariusz Wolny, dobrze znany na ziemi radomskiej Włodzimierz Zawadzki, judoka Paweł Nastula. Spotykaliśmy się czasem w wiosce olimpijskiej, w telewizji oglądaliśmy swoje występy. To była jedna z nielicznych okazji, aby się spotkać, bo w kraju, w ciągu roku mijaliśmy się, każdy jeździł na inne zgrupowania. Pamiętam, że po zakończeniu igrzysk spotkaliśmy się jeszcze z Polonią w Chicago, która znakomicie nas ugościła. Byli w tym gronie też: Irena Szewińska, Andrzej Gołota. Było fajnie, jest co wspominać, tyle, że mnie wtedy humor nie dopisywał. W turnieju bokserskim tak się akurat złożyło, że zostałem ostatnim polskim zawodnikiem, który zachował szanse na medal. Nie udało się…

Zraził się pan wtedy do boksu?
- Byłem rozgoryczony, to fakt, ale wiedziałem, że pewnych rzeczy już się nie odwróci. Powiem panu, że z perspektywy lat mogę zaobserwować, że w boksie amatorskim, olimpijskim, pod tym względem wcale nie zmieniło się wiele na jakiś plus. Swego czasu zrobiłem nawet uprawnienia sędziowskie, ale sam nigdy nie prowadziłem pojedynków w ringu, byłem jakoś zniechęcony do arbitrów.

Przełom lat 90. i nowego wieku to czas, kiedy modne zaczynały być Mieszane Sporty Walki, coraz więcej pięściarzy amatorów przechodziło też na zawodowstwo. Pan miał taką szansę?
- Tak. Razem z Robertem Ciba uczestniczyliśmy w spotkaniu z promotorami Box Uniwersum w Hamburgu w Niemczech. Dostaliśmy nawet umowy do pisania, ale słabo znaliśmy niemiecki. Daliśmy sobie czas na zastanowienie. Przyjechaliśmy do kraju, przetłumaczyliśmy zapisy umowy, okazało się, że nie były takie korzystne. Powiem zresztą tak – miałem rodzinę, żonę, nie musiałem i już nie chciałem podejmować ryzyka, bo taka decyzja wiąże się też ze zmianami w życiu. Z perspektywy czasu ciężko oceniać, czy to dobre posunięcie. Wiele zależałoby od tego, jak dany promotor prowadziłby mnie jako zawodowca – do tytułu mistrza czy po to, żebym poprawiał innym bilans zwycięstw. Nie widziałem wtedy takiego sensu, tym bardziej, że miałem za sobą kilkanaście lat ciężkich treningów, do wagi półciężkiej trudno było mi się już przebić i zaistnieć. Do tego potrzebne jest ryzyko. Takie podjął jako młody chłopak Darek Michalczewski, ale w Polsce nic go nie trzymało, nie miał wiele do stracenia, a w Niemczech zrobił karierę. Dotąd tam zresztą mieszka.

Alternatywą jest na przykład praca trenera. Nie zdecydował się pan na nią?
- Też nie widziałem się za bardzo w roli szkoleniowca, trzeba również jej się poświęcić. Teraz mam w swoim domu salkę, czasem jakaś grupa znajomych przyjdzie, potrenujemy, daję jakieś swoje wskazówki, podpowiadam i tyle. Obecnie z powodu pandemii nie spotykamy się, odpoczywamy.

Trenują ludzie w średnim wieku, młodzi też, choć wielu nastolatkom brakuje trochę cierpliwości. Chcieliby od razu walczyć, osiągać sukcesy a najpierw trzeba wylać poty na treningach.

Ogląda pan gale boksu zawodowego, zapraszają pana?
- Kiedy czas pozwoli to tak, najczęściej jeżdżę z synem. Ostatnio byłem też na spotkaniu weteranów gwardyjskich w Zielonce koło Warszawy, między innymi z braćmi Pawłem i Grzegorzem Skrzeczami. Spotkaliśmy się, powspominaliśmy. Niedawno kontaktowałem się z Tomaszem Adamkiem, z którym niegdyś boksowałem amatorsko, składałem mu życzenia urodzinowe. Potem przyszły inne czasy, na walki zawodowe Andrzeja Gołoty czy właśnie Tomka czekało się zawsze z niecierpliwością. Z biegiem lat tych gal bokserskich, także w Polsce, jest coraz więcej. Pod względem organizacyjnym nie musimy już spoglądać z zazdrością na Amerykę, jak to miało miejsce np. trzydzieści lat temu. Wiadomo, że poziom walk jaki prezentują bokserzy także jest różny. Takie gale na pewno jednak przyczyniają się do promocji sportów walki wśród młodych.

Czym pan się zajął po zawieszeniu rękawic na kołku?
- Prowadzeniem firmy spedycyjnej, wcześniej zajmowałem się także transportem, jeździliśmy cysternami z artykułami spożywczymi. Najważniejsze, że cieszę się zdrowiem.

Jak pan i rodzina radzicie sobie w czasie pandemii?
- W kwietniu, już w jej trakcie, skończyłem akurat 50 lat. Szybko zleciało. Dopiero co prezentowali mnie jako 18-letniego, zdolnego boksera (śmiech). Obecnie staramy się oczywiście przestrzegać wszystkich obostrzeń, procedur, dbać o bezpieczeństwo. Ogólnie mogę powiedzieć, że jako rodzina cenimy sobie aktywne życie.

13-letni syn Bartek zajmuje się tańcem towarzyskim, gra w tenisa ziemnego, 11-letnia córka Elena trenuje akrobatykę. Wspieramy się. Najbliższe święta i Sylwestra też spędzimy w rodzinnym gronie.

Urodził się pan w Grójcu, mieszka obecnie z rodziną w pobliskim Chynowie.
- Tak, przeprowadziliśmy się tutaj w 2007 roku. To mniejsza miejscowość, ale blisko mamy do Grójca, do moich rodziców i teściów. Do Warszawy także. Nowa trasa S7 w Głuchowie (odcinek Grójec-Tarczyn – przyp. PST) jest prawie gotowa, dogodny również dojazd od strony Piaseczna. Ogólnie pod względem komunikacyjnym dużo się poprawia, ostatnio jechałem do Krakowa, omijamy Radom, szybko pokonujemy Kielecczyznę, nawet nie wiemy kiedy aż jesteśmy w Krakowie.

W pana stronach działa Stowarzyszenie Przyjaciół Gminy Chynów. Wiemy, że pan również je wspiera?
- Tak, organizują wiele akcji, imprez, promują sport, turystykę, najciekawsze miejsca w gminie. I bardzo dobrze. Pomagam niekiedy w różnych sprawach, nawet uczestniczyłem niegdyś w turnieju tenisa stołowego, który organizowało stowarzyszenie. Podobnie w rozgrywkach piłkarskich czy siatkarskich w Sułkowicach. Człowiek grał dla przyjemności, ale z domieszką rywalizacji. To bardzo dobrze, że członkowie stowarzyszenia zachęcają zwłaszcza młodych ludzi do aktywnego stylu życia, nie tylko siedzeniem przed komputerem czy smartfonem. Takim inicjatywom należy tylko przyklasnąć.
Dziękuję za rozmowę.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Radomskie