Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ebi Smolarek: Zawaliłem Euro, ale dziś niczego nie żałuję. Oto moja spowiedź

Sebastian Staszewski Polsat Sport, Polsatsport.pl
Euzebiusz Smolarek
Euzebiusz Smolarek Marek Zakrzewski/Polskapresse
Wywiadówka Staszewskiego. Ebi Smolarek w końcu przerywa milczenie! Zdradza kulisy porażki na Euro 2008, opowiada o mafii i ucieczce od futbolu. Również o tym, jak groźny duet stworzyłby z Robertem Lewandowskim i dlaczego snajper Bayernu nigdy nie zdobędzie Złotej Piłki.

Co u Pana, Panie Ebi?
Zdrowy jestem, rodzina też. Dla mnie to najważniejsze.

Jak Pan żyje?
Spokojnie. Tak jak zwykli ludzie. Latem pojadę nad morze, zimą - w góry. Szukamy z żoną miejsc na wakacje. Gdy jestem w Polsce, chodzę na ryby. Auto prowadzę, motorem też jeżdżę. W końcu nikt mi tego nie zabrania.

Jaką ma Pan maszynę?
Jak to jaką? Harleya! To jedyny prawdziwy motocykl. Kupiłem najlepszy rocznik, 1981. Ja się wtedy urodziłem. I jeżdżę sobie tym Harleyem, reperuję go. Mam w domu mały warsztat i gdy się coś zepsuje, ubieram stare ciuchy i naprawiam. Mogę więc powiedzieć, że cieszę się życiem.

W Holandii czy w Polsce?
Większość roku spędzam w Holandii. Pod Rotterdamem mieszka moja żona Thirza, Holenderka zresztą, tam uczą się też moje dzieci. Synowie Mees i Faas mają sześć i dwa lata. W piłkę jeszcze nie grają, nie ciągnie ich na trawę. Mają czas. A w Polsce choć rzadko, to bywam regularnie.

W jakim języku Pan myśli? Po niderlandzku, polsku?
Po niemiecku już nie, choć był taki okres. Teraz najczęściej po niderlandzku. Ale polskiego nie zapomnę, cały czas go praktykuję. Język jest dla mnie bardzo ważny. Moi synowie po polsku nie mówią, ale jeszcze to nadrobimy.

Coś Pan w ogóle robi, poza tymi rybami i Harleyem?
Gdy pojawiam się w Polsce, najczęściej odwiedzam moje rodzinne strony, Łódź czy Aleksandrów Łódzki. Bywam też w Uniejowie. Mój kolega ma tam klub piłkarski, Termy. Pomagam mu. Mają podgrzewaną murawę, bo w mieście są źródła termalne, sztuczne boisko. Niedawno trenował tam nawet Górnik Łęczna.

Co z Pana rolą?
Zaangażowałem się w ten projekt. Niedawno na przykład wziąłem udział w treningu chłopców, zagrałem też w małej gierce.

Forma jest?
Nie jest najlepiej… Ale to tylko zabawa. Na koniec zawsze jest remis, żeby nie było kłótni.

Bardzo długo namawiałem Pana na tą rozmowę. Dlaczego tak mocno wycofał się Pan ze środowiska?
Aktualnie nie pracuję w futbolu, więc nie mam zbyt wiele do powiedzenia.

Ciekawie zaczynamy.
Oglądam mecze, wciąż mam kontakt z piłką, ale nie jestem trenerem czy dyrektorem sportowym w dużym klubie. W mediach mnie praktycznie nie ma. Nie mam Facebooka, Instagrama, Twittera. Ludzie mnie nie widują w telewizji. Nie rozmawiam z dziennikarzami. Nie potrzebuję tego.

Ale przecież związek z futbolem Pan ma. No, chyba, że przerzucił się Pan na tenisa, jak Pana brat Mariusz, który jest instruktorem.
Pomagam dwóm polskim menedżerom z Łodzi, mają agencję Global Management. Podpytują mnie, jak oceniam jakiegoś piłkarza. Niedługo zacznę współpracować z Feyenoordem. Mam być kimś w rodzaju skauta na Polskę. Jeśli będą chcieli kogoś z Ekstraklasy, będę takiego piłkarza obserwował, interesował się nim. I tak śledzę najzdolniejszych juniorów. Latem byłem na stadionie Legii, gdzie oglądałem mecze dzieciaków. Obserwuję także Łódź i okolice.
Podobno miał Pan zostać trenerem w Feyenoordzie.
Ja nim byłem. Pracowałem z juniorami przez kilka miesięcy, ale rzuciłem to. To nie było coś, co mi pasowało. Nie nadaję się chyba na trenera.

Czyli menedżerka?
To brzydkie słowo. Nazwałbym siebie „człowiekiem, który pomaga talentom”. Widziałem w życiu kilka poważnych klubów i wiem, jak one funkcjonują. Mam świadomość, że chociaż wielu chłopaków ma talent, to niewielu ma szansę, aby go pokazać światu. Jednego nie stać na dobre buty, innego rodzice nie dowożą na treningi, bo nie mają czasu.

Pan im pomaga?
Spotkałem kilku nastolatków z okolic Łodzi, którzy pochodzą z bardzo biednych domów. I jeśli nie mają butów, to im je daję. Jeśli nie ma ich kto zawieźć na zajęcia, to pomagam. Nazwisk nie zdradzę, ale jeszcze o nich usłyszycie. Są dziś w klubach, trenują. Na razie jako „agenci” ponosimy tylko koszty, ale to inwestycja. Mam nadzieję, że nie będziemy żałować. Przecież boski Diego Maradona też pochodził z biedy. Tak samo Michael Jackson czy Mike Tyson. Im też ktoś musiał podać rękę.

Ogląda Pan mecze reprezentacji Polski?
No, oglądam. Nie wszystkie i nie na żywo, ale wiem, co się dzieje. Skróty często przeglądam, newsy w Internecie czytam. Na bieżąco jestem.

W czym ta drużyna jest lepsza od kadry Beenhakkera? O ile, Pana zdaniem, jest.
My graliśmy w innych czasach. Niby to tylko dekada, ale kto wtedy przypuszczał, że będzie istniał Facebook, iPhone? Mieliśmy tylko komórki, to już był wypas. Futbol przez ten czas również się zmienił. Obecnie piłkarzom pomaga technologia.

Zgadza się, ale to wciąż nie jest odpowiedź na pytanie.
Odpowiem w ten sposób: my nie mieliśmy gwiazd pokroju Roberta Lewandowskiego, Kuby Błaszczykowskiego, Arkadiusza Milika. Ale mieliśmy kolektyw. Drużynę, która jako pierwsza polska reprezentacja awansowała na mistrzostwa Europy. To była sensacja!

Przełom?
Złamaliśmy pewną barierę. A to dało innym wiarę, że się da. Dla takich zawodników, jak Lewandowski czy Grzesiek Krychowiak, byliśmy inspiracją, oglądali nas w telewizji. Tak jak ja oglądałem Jurka Dudka, wygrywającego z Liverpoolem Ligę Mistrzów.

Teraz inspirują ci, których Pan wymienił.
Tak, ale chcę zwrócić uwagę na coś ważnego. Musimy zachować czujność, bo piłkarze się starzeją. Błaszczykowski ma 31 lat, tyle samo Łukasz Piszczek i Łukasz Fabiański. Lewandowski w tym roku skończy 29 lat.

Taka kolej życia.
Nie możemy zachłysnąć się tym wyjątkowym pokoleniem, trzeba wychowywać równie dobrych następców.

Da się w ogóle porównać te drużyny; tą obecną z tą z 2007 i 2008 roku?
Też mieliśmy swojego Lewandowskiego. Ale Mariusza. W Polsce był niedoceniany. A to gwiazda. Gdy odwiedziliśmy Kijów, na nazwisko „Lewandowski” otwierały się każde drzwi. Każde! Albo Jacek Krzynówek, wspaniały piłkarz. To byli liderzy z prawdziwego zdarzenia, motory napędowe. Obecnie bardzo zmieniła się mentalność. To pokolenie nazywam iPiłkarzami, jak iPhony. Są profesjonalistami, dbają o dietę, wizerunek medialny. Reprezentacja stała się strasznie skomercjalizowana. Pamiętam, że w 2008 roku chyba tylko ja nagrywałem reklamy. A dziś każdy kadrowicz ma podpisanych kilka kontraktów. O, wiem też jakie jest podobieństwo. My mieliśmy świetnego trenera, i oni mają również - Adama Nawałkę.

Pamięta Pan Nawałkę, który terminował u Beenhakkera?
Oczywiście. To był bardzo miły facet. Rozmawiał ze mną kilkukrotnie, wiedział, jak mi doradzić. Leo był tym ostrym, Nawałka - tym spokojnym. Przy Beenhakkerze Nawałka się uczył. Czerpał z tego, co robił Leo. No i się nauczył. Przede wszystkim podejścia do zawodników. Dla mnie Nawałka to przeciwieństwo Franciszka Smudy.

Dlaczego?
Różnica jest taka, że jeśli wybuchnie wojna, to z Nawałką pójdzie zespół. Smuda natomiast poszedłby walczyć sam. Wszyscy by go zostawili.
Ostro…
Mówię, co myślę. W piłkę już nie gram, więc mogę.

A więc znów liczę na szczerość. Dlaczego w 2008 roku na mistrzostwach Europy zagraliście tak słabo?
Za długo byliśmy razem. Nie podołaliśmy stresowi. Po awansie na Euro Polska szalała. Nasi dziennikarze walczyli z niemieckimi, nagonka była cały czas. Poza tym Beenhakker zmienił drużynę. To nie był zespół z eliminacji. Nowe nazwiska, nowe pozycje starych piłkarzy. Każdy z tych problemów miał swoją wagę. Gdy się skumulowały, powstał spory ciężar.

Często pojawiały się opinie, że treningi w Donaueschingen i Bad Waltersdorf były zbyt intensywne.
To prawda, tak było. W sezonie 2007/08 zagrałem w Racingu Santander 34 ligowe mecze. Do tego Puchar Hiszpanii, mecze reprezentacji. Podobnie kilku innych, na przykład Krzynówek, Jacek Bąk. Inni zawodnicy z kolei w klubach byli rezerwowymi, brakowało im rozegranych minut. My powinniśmy lekko potrenować, żeby odzyskać świeżość, oni - pobiegać mocniej, żeby dostać sił. Nam trzeba było kropki nad „i”, innym - całego wersu. W Niemczech i Austrii codziennie były badania - pobierali nam krew, pot, wszystko. A nas to tylko denerwowało. Po co testy, skoro cały sezon byliśmy w gazie? Nic z tego nie wynikało, bo Mike Lindemann wszystkich traktował jednakowo.

Nie mogliście iść porozmawiać z Beenhakkerem?
Ale my z nim rozmawialiśmy. Poszła delegacja, tłumaczyła, że jest za ciężko. Ale on miał swoje teorie. Zaufał Linde-mannowi, bo według jego wykresów wszystko było fajnie. A nie było. Później nie mieliśmy szybkości, dynamiki.

A atmosfera?
Popsuła się po pierwszym meczu, z Niemcami. Wtedy już właściwie było po nas.

Jaki był wówczas potencjał?
Co najmniej na awans z grupy.

Pan zawiódł?
Nie byłem w najlepszej formie, mogłem pokazać dużo, dużo więcej. Tak, zawiodłem. Ale tak może powiedzieć o sobie każdy piłkarz, nawet Artur Boruc. Po meczu z Austrią byłem wściekły, pozostali także. Jeśli ktoś twierdzi, że w 2008 roku pokazał się z dobrej strony, to bredzi. Wszyscy zagraliśmy beznadziejnie.

Z Robertem Lewandowskim po raz pierwszy spotkał się Pan już po Euro, w 2008 roku. Widział Pan w nim to wyjątkowe „coś”?
Chyba każdy widział. Ale nie sądziłem, że zrobi taką karierę. Najwięcej dała mu praca z panem Jürgenem Kloppem, który zabrał go do Niemiec.

Tak z przymrużeniem oka: kto jest lepszy? Lewandowski czy Smolarek?
Na pewno Robert. Gra w wielkim klubie, strzela masę bramek. Ale ja również przeżyłem swój czas. Poza tym miałem trochę trudniej. Obaj nie jesteśmy zawodnikami, którzy biorą piłkę na połowie boiska, kiwają ośmiu rywali i strzelą bramki. Żyjemy, a właściwie teraz Robert żyje, z podań. Dziś na skrzydle w Bayernie ma Arjena Robbena, Francka Ribéry’ego, Douglasa Costę. W kadrz jest natomiast Kuba, Kamil Grosicki. Ja tak dobrze nie miałem…

Chciałby Pan stworzyć z Robertem duet?
Z przyjemnością. Bylibyśmy jak Jan Koller i Ebi Smolarek w Borussii! Robert grałby jako wysunięty napastnik, ja ustawiłbym się za nim. Szukalibyśmy się, rywale mieliby z nami duże problemy.

A co wtedy z Milikiem?
Znaleźlibyśmy mu miejsce na skrzydle.

Tam jest Bartosz Kapustka.
Szkoda mi tego chłopaka. Ma wielki talent, ale źle wybrał. Jeśli koniecznie chciał podpisać umowę z Leicester, powinien dogadać się tak, aby jeszcze rok, albo i dwa, zostać w Polsce, w Cracovii. Ograć się, zmężnieć i dopiero wyjechać. Wszyscy wiedzieli, że powinien jeszcze pograć w Ekstraklasie. A on skończył na głęboką wodę… Ale pożytek z niego będzie. Tak myślę.

Lewandowski ma szansę na Złotą Piłkę?
Nie ma żadnej.
Dlaczego?
Bo są lepsi. Cristiano Ronaldo, Leo Messi czy Neymar. Są strasznie efektowni, grają w najbardziej medialnych klubach na świecie i na dodatek w świetnych reprezentacjach.

A gdyby Robert został zawodnikiem Realu Madryt?
Nic to nie zmieni. Może wygrać Złotego Buta, ale Złotej Piłki nigdy nie zdobędzie.

A skoro rozmawiamy o Lewandowskim, to Pan był pierwszą polską gwiazdą Borussii Dortmund…
„Lewy” miał dzięki mnie łatwiej. Kiedy w styczniu 2005 roku przyjechałem do Dort-mundu, Polacy nie trzęśli Bundesligą. Ale grałem dobrze, tak samo Kuba Bła-szczykowski, który pojawił się tam dwa lata później. Razem zrobiliśmy naszym rodakom bardzo dobrą reklamę. Ale łatwo na początku nie było…

Co ma Pan na myśli?
Gdy się tam pojawiłem, kibice Borussii byli uprzedzeni do nas, Polaków. Podobnie było zresztą we Frankfurcie, gdy w Eintrachcie grał mój ojciec, Włodzimierz.

Był Pan dyskryminowany?
„Bild” pisał na przykład o mnie: „ten Polak”, a nie „ten Smolarek”. Fani byli bardzo nieufni. Musiałem zdobyć respekt. A jedynym sposobem było strzelanie bramek. No to strzelałem. Dopiero kiedy pokazałem umiejętności, zaczęli mnie szanować. Po pół roku byłem tam gwiazdą, liderem.

W Dortmundzie spędził Pan najlepszy czas w karierze?
Dziś wiem, że tak.

Czemu nie wyszło Panu w Santander? Pojawił się Pan tam jako gwiazda.
Żałuję, że nie zostałem w Niemczech. Miałem konkretne oferty z Wolfsburga, Hannoveru i HSV. Mogłem też zostać w Dortmundzie. To było moje miejsce, moja liga. Ale uparłem się, że chcę zmiany, czegoś nowego. Okazało się, że Hiszpanie traktowali piłkę zupełnie inaczej, niż Niemcy. Nie pasowało mi ich podejście. Brakowało etosu. Organizacja w klubie też była daleka od tej z Bundesligi. Santander to nie Barcelona. Zagrałem tam w 40 meczach, strzeliłem sześć bramek. Powinno być dużo więcej. Gdybym wiedział, że w Racingu jest, jak jest, nigdy nie zdecydowałbym się na ten transfer.

Kolejne ruchy też nie były trafione: wypożyczenie do Boltonu, gra w greckiej Kaváli, wyjazd do Kataru…
Do Anglii musiałem jechać.

Dlaczego?
Dostałem ofertę nie do odrzucenia. Od szefa Racingu.

Jaka to oferta?
Prezydent Francisco Pernía powiedział mi w prywatnej rozmowie, że jeśli nie wyjadę, to nie będę grał. Nie miałem żadnego wyboru. Najzabawniejsze jest to, że trener Gary Megson pierwszy raz zobaczył mnie na oczy na treningu. Nie miał pojęcia o tym transferze. To były jakieś prywatne interesy Perní i szefa Boltonu, Phila Gartside’a. Gdybym jednak został w Santander, siedziałbym na trybunach.

W Anglii też Pan nie pograł.
Poszedłem do ligi, która nie była dla mnie. Nie pasowałem tam. Od początku byłem więc na straconej pozycji.
A Kavála? Pana wyjazd do Grecji pod koniec 2009 roku to był szok.
Dostałem naprawdę świetną ofertę. Później okazało się, że Makis Psomiadis, właściciel klubu, to gangster. Mafia. I przy okazji… strasznie sympatyczny człowiek. Wypłacił mi cały kontrakt co do grosza, choć opóźnienia były. Co więcej, w Kaváli urodził się mój syn Mees. Psomiadis załatwił nam najlepszy szpital i opiekę dla Thirzy. Był pierwszą osobą, poza mną oczywiście, która odwiedziła Meesa w szpitalu. Wszedł na salę z wielkim cygarem, dał mi białą kopertę z kasą i powiedział: „Zanieś to do banku”. Później ucałował syna w czoło i dodał: „Good luck”, powodzenia. Słowo daję, prawdziwy Ojciec Chrzestny. Jakiś czas później okazało się, że trafił do więzienia.

W Grecji grał Pan w ustawionych meczach?
Pewności nie mam, ale grałem w takich, które śmierdziały.

Ze strony Pana drużyny?
I z naszej, i ze strony rywali. To było więcej niż raz. Dowodów jednak nie mam. Z ich mowy nic nie rozumiałem.

Jest coś, czego Pan żałuje?
Z jednej strony - nie. Miałem bardzo ładną karierę, zarobiłem sporo pieniędzy, jestem zdrowy. Ale może za wcześnie odszedłem z Dortmundu? Może moje transfery, już po Santander, były zbyt chaotyczne, nieprzemyślane?

To chciałem powiedzieć.
Zawsze są pozytywy. Zwiedziłem trochę świata, poznałem nowe kultury: niemiecką, hiszpańską, grecką i arabską.

A była oferta, która jest zadrą do dziś?
Ta z Hamburga. W 2007 roku sprowadzali wtedy dobrych zawodników, Mohameda Zidana, Romeo Castelena, widać było, że rosną. Mogłem iść do tego HSV, bardzo mnie chcieli. Podobno kiedyś interesowała się mną także Roma, ale konkretów nigdy nie było.

Czytelnicy Wywiadówki z Twittera celnie zauważyli, że po zakończeniu kariery obiecał Pan ujawnić tajemnicę Pana dwóch cieszynek: całowania dłoni i salutowania. A więc słucham.
Myślałem, że już nikt o to nie zapyta...

A jednak.
Nie całowałem dłoni, tylko sygnet, który dostałem od taty na osiemnaste urodziny. Wtedy jeszcze sędziowie nie zabraniali ich nosić. A to salutowanie? To niech to pozostanie moją tajemnicą.

Słabo wyszło Pana zakończenie kariery. Zagrał Pan 20 meczów w Jagiellonii Białystok, a później nagle Pan zniknął…
Dziwne, dziwne. Nie sądziłem, że taki będzie koniec.

Zabrakło ofert?
Nie miałem propozycji, które interesowałyby moją rodzinę. Mogłem lecieć do Chin, wrócić do Kataru i zarabiać tam kasę. Ale to nie było to. Zdecydowałem, że czas odpocząć, spędzić czas z żoną, synem. Wcześniej żyłem na walizkach. Dziś wiem, że to był dobry wybór. Jesteśmy zadowoleni z tego, co mamy. Jeden krok w tył pozwala czasem zrobić dwa do przodu.

Nie planuje Pan meczu pożegnalnego? Kilku kolegów mógłby Pan zaprosić: Robina van Persiego z Manchesteru United, Gary’ego Cahilla z Chelsea, Nuri’ego Şahina z Borussii, Ezequiela Garaya z Valencii, Tomáša Rosickego czy Jana Kollera.
Nie lubię świateł reflektorów. To nie dla mnie, to nie mój świat. Wiem, co osiągnąłem, wiem też, że ludzie wciąż mnie pamiętają. Ten mecz nigdy nie zostanie więc rozegrany. Bo go nie potrzebuję. Jeśli chcecie o czymś pisać, to o tym, co robię dziś. Ciągle żyję i mam chęci do działania.

To na koniec przekonajmy się, czy Ebi Smolarek wciąż celnie strzela. Na którym miejscu reprezentacja Polski zakończy eliminacje mistrzostw świata w Rosji?
Tym razem trafię bez pudła - na pierwszym.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Ebi Smolarek: Zawaliłem Euro, ale dziś niczego nie żałuję. Oto moja spowiedź - Portal i.pl

Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie