Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jacek Łabudzki, lekarz z Sandomierza, jako jedyny Polak zdobył biegową koronę

Małgorzata PŁAZA [email protected]
Jacek Łabudzki i Zbigniew Malinowski. Przed nimi 217 kilometrów morderczego biegu.
Jacek Łabudzki i Zbigniew Malinowski. Przed nimi 217 kilometrów morderczego biegu. Archiwum prywatne
217 kilometrów i wysokie wzniesienia, a do tego morderczy upał. Istne piekło. Pokonanie takiej trasy to ogromne wyzwanie, również dla najwytrwalszych i najbardziej śmiałych zawodników. Jacek Łabudzki, lekarz z Sandomierza ukończył Badwater Ultramarathon w Kalifornii i jednocześnie zdobył biegową koronę - jako pierwszy Polak zaliczył najtrudniejsze trasy na świecie.

Badwater 135 został uznany przez magazyn "National Geographic Adventure" za najtrudniejszy wyścig świata. Oficjalnie organizowany jest od 1987 roku. Ścigają się w nim najwytrwalsi, najwytrzymalsi biegacze globu. Pierwszym Polakiem, który ukończył bieg jest Leszek Rzeszótko. Dokonał tego dwa lata temu. W tym roku oprócz Jacka Łabudzkiego dystans 217 kilometrów przez pustynię Mojave pokonali Zbigniew Malinowski z Kołobrzegu i niepełnosprawny ruchowo Dariusz Strychalski. Zwycięzcą biegu został Amerykanin Harvey Lewis, który na pokonanie trasy potrzebował niecałych 24 godzin. W biegu uczestniczyło 19 kobiet, trzy były w pierwszej dziesiątce.

Jacek Łabudzki był jednym ze 100 ludzi z różnych kontynentów, którzy wzięli udział w słynnym ultramaratonie, przez wielu uznawanym za najtrudniejszy bieg świata. Byli w tym gronie jeszcze dwaj Polacy: kolega sandomierzanina, towarzysz wielu jego startów - Zbigniew Malinowski z Kołobrzegu i niepełnosprawny ruchowo Dariusz Strychalski z Łap.

W Badwater Ultramarathon nie ma przypadkowych uczestników. Sito selekcji jest bardzo gęste. Decyduje biegowe CV. Organizatorzy mają ostre kryteria kwalifikacji. - Trzeba mieć na swoim koncie przynajmniej trzy biegi stumilowe, choć nie daje to gwarancji udziału. Decyduje cała kariera biegowa. Pięć osób w różnych zakątkach Stanów Zjednoczonych niezależnie ocenia każde zgłoszenie, przyznając mu punkty - wyjaśnia Jacek Łabudzki.
Co roku organizatorzy zapraszają na start 45 nowych zawodników i 45 weteranów, czyli tych, którzy uczestniczyli już w biegu Badwater. 10 miejsc zostawiają do własnej dyspozycji.

ISTNE PIEKŁO!

Ultramaraton odbywa się na pustyni Mojave w Kalifornii. W tym roku trasa została nieco zmieniona, wyprowadzono ją poza Dolinę Śmierci. Dyrekcja Parku Narodowego nie zgodziła się bowiem na zorganizowanie zawodów na terenie chronionym. - Byliśmy na krawędzi Doliny Śmierci, tuż obok przełęczy, pod którą znajduje się ten obszar - wyjaśnia sandomierzanin.

Tym razem na trasie biegu nie było więc najniżej położonego (86 metrów poniżej poziomu morza) i najbardziej gorącego punktu, jednego z najgorętszych miejsc na ziemi. Nie znaczy to, że było łatwiej.

- W opinii zawodników, którzy mają za sobą udział w poprzednich biegach, obecna trasa była trudniejsza. Dołożono bowiem dwie góry, i to niebagatelne - opowiada Jacek Łabudzki.

Jak wyliczono. Gdyby zsumować różnicę poziomów w linii pionowej wyszłoby aż 4450 metrów! Start był w miejscowości Lone Pine. Stamtąd zawodnicy biegli na szczyt Horseshoe Meadow wznoszący się na wysokość 3048 metrów nad poziomem morza. Kolejnym wzniesieniem na trasie było "Miasto Duchów", czyli opuszczona wioska górnicza Cerro Gordo umiejscowiona na wysokości 2500 metrów. Później biegacze udali się na wschód w kierunku Las Vegas - do Darwin. Na końcu czekała ich wspinaczka do Whitney Portal, czyli miejsca tradycyjnej mety Badwater, u podnóża najwyższego szczytu kontynentalnych Stanów Zjednoczonych. Na pokonanie tych 217 kilometrów śmiałkowie mieli 48 godzin.

ZGUBNE SPAGHETTI

Biegacze wyruszyli w trasę o trzech różnych godzinach, pierwsza grupa - według organizatorów najsłabsza - o szóstej rano, druga, w której był Jacek Łabudzki - o siódmej, a trzecia o ósmej. - Przed pierwszą górą udało nam się dogonić około 60 procent zawodników, którzy ruszyli wcześniej - relacjonuje Jacek Łabudzki.

Po przebiegnięciu jednej trzeciej trasy, czyli na 70 kilometrze Jacek Łabudzki i Zbigniew Malinowski zrobili sobie pierwszą długą przerwę. Jak tłumaczy nasz rozmówca, mieli na tyle dobry czas, że mogli pozwolić sobie na odpoczynek. Wtedy popełnili jednak poważny błąd.

- Zjedliśmy spaghetti pochodzące z niesprawdzonego źródła. Po wznowieniu biegu, po 15 kilometrach, u nas obu pojawiły się problemy żołądkowe. Były na tyle dotkliwe, że dużą część trasy pokonałem na coli (woda była zbyt gorzka), bez odżywek i na wiotkich nogach. Tempo oczywiście spadło. Straciliśmy cały napęd. Wcześniej to my wyprzedzaliśmy niemal wszystkich po kolei, a później to inni zaczęli zostawiać nas w tyle. Odczuwaliśmy mocno własną słabość. Na szczęście udało się ją przezwyciężyć - mówi Jacek Łabudzki.

Ratunkiem na trasie były starannie zaplanowane przerwy, pozwalające zregenerować siły przed decydującymi momentami biegu. - Po drugim dniu, około godziny 19, gdy dochodziliśmy do ostatniego etapu szczytowego, uznaliśmy, że skoro mamy zapas czasu, to nie ma sensu tracić ostatnich sił. Zatrzymaliśmy się na dwie godziny odpoczynku, a potem to, co mieliśmy zrobić w sześć godzin, zrobiliśmy w cztery - relacjonuje biegacz.

Drugim warunkiem powodzenia jest chłodzenie. Obowiązkiem każdego zawodnika uczestniczącego w Badwater jest posiadanie samochodu supportującego. Pojazd co pewien czas staje na poboczu i to tam można skorzystać z zimnych napojów i lodu. - Nasz wóz zatrzymywał się co dwa kilometry na całej trasie. Kładliśmy kostki lodu pod czapkę i na kark. Tak pokonywaliśmy kolejne odcinki. Co dwa kilometry odcinaliśmy kupony z tych 217 - opowiada Jacek Łabudzki.

Uciążliwy był nie tylko upał i przewyższenia, ale również monotonia biegu. 80 procent trasy to droga asfaltowa.

- Biegnie się asfaltem o niekończących się prostych. Biegniemy, biegniemy, biegniemy, i nie widać końca prostej. Z boku jest tylko piach i góry - opowiada sandomierzanin.

Bieg odbywa się przy otwartym ruchu drogowym. Wśród zawodników, podkreśla Jacek Łabudzki, panuje koleżeńska atmosfera. Mijając towarzyszy, mówią "good job" (dobra robota). Nie ma zawiści, przeciwnie - w razie potrzeby biegacze pomagają sobie wzajemnie.

SPRAWDŹ najświeższe wiadomości z powiatu SANDOMIERSKIEGO

TRENING CZYNI MISTRZA

Jacek Łabudzki i jego towarzysz na pokonanie trasy potrzebowali 43 godzin. Biegli całe dwa dni i półtorej nocy, między dłuższymi odpoczynkami 20 godzin bez przerwy.
Najtrudniejszy odcinek? - Druga góra, którą musieliśmy pokonać zmagając się z problemami żołądkowymi. Zamiast zmierzać prosto, dokładaliśmy kilometrów, idąc zygzakiem - odpowiada ultramaratończyk z Sandomierza.

Wzniesienie to, które pokonywało się mniej więcej na setnym kilometrze trasy, okazało się niezwykle trudne również dla innych uczestników biegu. Tam odpadło najwięcej osób.
Jak mówi Jacek Łabudzki, na długich dystansach, tych liczących ponad 200 kilometrów, kryzys dopada biegaczy zwykle w drugiej połowie. Ostatnie 25 procent trasy idzie się siłą woli.

- Psychika jest najważniejsza. Gdy pojawia się ból fizyczny, wiele osób nie wytrzymuje psychicznie, schodzi z trasy lub drastycznie zwalnia tempo, a w konsekwencji nie mieści się w limitach czasowych.

Jacek Łabudzki pokonał trasę bez większego bólu. - Pojechałem do Kalifornii po to, aby bieg zaliczyć. Nawet przez chwilę nie myślałem o tym, by zrezygnować. Taka myśl nie przyszła mi do głowy - podkreśla.

Co więcej, sandomierzanin ukończył bieg w dobrej kondycji.

- Nie chodziłem ani "na szczudłach", ani do tyłu, jak to się zdarza niektórym zawodnikom. Zwykle po takich biegach mięśnie są tak zakwaszone, że nie pozwalają na swobodne poruszanie się. Ja chodziłem normalnie. Potrzebowałem tylko trochę snu - mówi Jacek Łabudzki.

Sandomierzanin cytuje maksymę: "Trening czyni mistrza".

- To nie był nasz pierwszy ultramaraton. Zbyszek ma ich na swoim koncie kilkadziesiąt, ja kilkanaście. Wiemy, że trzeba mieć od początku "chłodną głowę", nie można poddawać się emocjom. Trzeba umiejętnie szafować swoimi siłami - tłumaczy zawodnik.

Jacek Łabudzki dodaje, że ważną rolę odegrała w czasie biegu załoga supportująca. To była grupa ośmiu osób, która wspierała też Zbigniewa Malinowskiego. Byli w niej przyjaciele, a także żona Jacka Łabudzkiego - Beata i syn Kacper.

- To była niełatwa rola. Te osoby były z nami przez cały czas. Musiały być stale dyspozycyjne i gotowe, by podać lód czy napoje. Bez wątpienia przyczyniły się do naszego sukcesu, poza tym dopingowały nas - podkreśla nasz rozmówca.

Na mecie była wspólna fotografia i gratulacje od szefa Badwater. Każdy z uczestników otrzymał metalową plakietkę z nazwą i datą biegu oraz koszulkę.

UKORONOWANIE

Według Amerykanów, Badwater to najtrudniejszy bieg na świecie. U Jacka Łabudzkiego, wśród zaliczonych ultramaratonów, plasuje się on na trzecim miejscu. Na szczycie stawia Spartathlon, jak wyjaśnia, ze względu na bardzo rygorystyczne limity czasowe. - Bieg z Aten do Sparty liczy 246 kilometrów, które trzeba pokonać w 36 godzin. Podczas Spartathlonu jest nie do pomyślenia, by położyć się na godzinę i regenerować siły. Temperatury również są wysokie, nie brakuje przewyższeń - tłumaczy ultramaratończyk.
- Badwater Ultramarathon jest dla mnie o tyle ważny, że zwieńczył pewien etap mojej kariery pod nazwą ultrabieganie - kontynuuje Jacek Łabudzki.

Bieg na krawędzi Doliny Śmierci był brakującym ogniwem do zdobycia przez sandomierzanina korony biegowej. To był jego cel.

Korona, zaznacza sportowiec, nie jest określona w formalny sposób. - Jeden z najbardziej znaczących portali poświęconych ultrabieganiu - brytyjski ultramarathonranning.com wymienia sześć biegów określanych jako najtrudniejsze na świecie. Już podczas pierwszych odwiedzin na tym portalu pomyślałem, że warto byłoby wszystkie zaliczyć.

Jestem pierwszym Polakiem, któremu się to udało - podkreśla z dumą Jacek Łabudzki.
Do najbardziej morderczych ultramaratonów, oprócz Badwater, zaliczane są: Spartathlon, Bieg Dookoła Mont Blanc, Maraton Piasków na Saharze, Comrades Maraton w Republice Południowej Afryki i Western States 100 w Stanach Zjednoczonych. Zaliczeniem ostatniej trasy może pochwalić się oprócz sandomierzanina tylko jeden Polak - Jerzy Górski, który dokonał tego wyczynu 24 lata temu.

- Do szóstki dołożyłem bieg himalajski - La Ultra The High, który jest niewątpliwie najtrudniejszym biegiem w Azji oraz wzorowany na Badwaterze Brasil 135, którego również żaden z Polaków oprócz mnie nie ukończył - zaznacza nasz rozmówca.

Jacek Łabudzki, mimo zdobycia korony, nie rezygnuje z udziału w ultramaratonach, które - jak mówi - są pasją jego życia. Podkreśla jednak, że nie będą to już tak mordercze biegi jak choćby ten ostatni. - Będę szukał biegów atrakcyjnych poznawczo. Starty w nich będę łączył z drugą wielką pasją, jaką są podróże - mówi biegacz.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie