Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jacek Mąka z Teatru imienia Stefana Żeromskiego w Kielcach jest na scenie już 40 lat. Mówi: - Aktor to zwierzę myślące

Lidia Cichocka
Lidia Cichocka
Jacek Mąka
Jacek Mąka Dawid Łukasik
Jacek Mąka, aktor Teatru imienia Stefana Żeromskiego w Kielcach o swojej drodze na scenę, nauce francuskiego, podróżach do Płocka. Minęło właśnie 40 lat jego pracy na scenie. Z tej okazji w kieleckim teatrze odbył się jego benefis. Aktor w szczerej rozmowie z nami nie miał tajemnic. Ten wywiad trzeba przeczytać!

Wkrótce 40-lecie pracy artystycznej, a kilka dni temu 63 urodziny. Lubi pan obchodzić, celebrować?

Nie, nawet na Facebooku nie pokazuję daty urodzin by tego uniknąć. Najlepsze celebracje są po spektaklu, kiedy człowiek jest zmęczony, kłania się i wtedy oklaski, jeśli są szczere, przywracają energię. To jest fajnie. Ale tak oddzielnie występować tylko dla oklasków… Czuję się skrępowany.

Czy fakt upływających 40 lat na scenie skłonił pana do zrobienia statystyk: ile spektakli, gdzie, z kim?

Nie, ale Grzegorz Strzelczyk, który przygotowuje mój album naliczył mi 140 spektakli. Miała to być niespodzianka na benefis, ale trzeba było zdjęcia popodpisywać nazwiskami aktorów, także tych sprzed 40 lat. Cóż, sam nawet nie poznawałem niektórych.

Czy w czasie tych 40 lat zdarzyło się panu zawalić spektakl?

Spektakl nie, ale wywiad tak. Byłem umówiony w radiu i kiedy zadzwoniono było już za późno by jechać. Zdarzyło mi się nie dojechać, i to nawet ostatnio, na próbę. Nie jakąś ważną, nie generalną, ale też miałem powód: najechałem na sarenkę. Samochód się rozbił, nie mogłem dotrzeć do Kielc.

To był jeden z przejazdów Płock – Kielce? Trasa między teatrem a domem, do którego jeździ pan jak słychać bardzo często.

Tak. Ma to swoje plusy. W niedzielę, kiedy o 21 siadam za kierownicą słucham Piotra Kaczkowskiego. W samochodzie czytam czy też raczej mnie czytają książki.

A ile panu zajmuje podróż do Płocka?

Od 2,40 do 3,20. Ale 2,40 to już jest za szybko a 3,20 to z korkami, z wypadkiem gdzieś pod Sochaczewem. Dużo jeżdżę, ale bywało, że robiłem dłuższe odcinki np. ze Strasburga 1500 km, ale stamtąd jechałem, gdy miałem tydzień wolny.

Okazuje pan sporą determinację by godzić pracę z domem, w którym pozostała żona. W lipcu odbierając na scenie nagrody za miniony sezon dziękował jej pan bardzo gorąco...

Za wsparcie, bez którego nie byłoby mnie tutaj. Żona pracuje w Płockim teatrze, przyjeżdża do Kielc, gdy może, ale nasz dom jest w Płocku.

Wiem, że bycie aktorem nie było pana marzeniem więc jak pan trafił na scenę?

Nie marzyłem o tym, raczej brałem to, co proponowali mi ludzie wokół. W szkole podstawowej w Wołominie była nauczycielka, która organizowała, nie tyle kółko teatralne, co różne zajęcia, brałem udział w akademiach, recytacjach. W szkole średniej, w nieistniejącym już warszawskim liceum 53 pod wezwaniem św. Augustyna miałem bardzo ciekawych nauczycieli, mówiono nam prawdę o Powstaniu Warszawskim, Katyniu. W szkole było trochę więcej swobody. I było kółko prowadzone przez ks. Kazimierza Orzechowskiego i Halinę Kossobudzką. Występowaliśmy w auli szkolnej. Pamiętam przygotowaliśmy program o Majakowskim, na który przyszli znani ludzie, politycy. Nie był on prawomyślny, pokazywał prawdziwego Majakowskiego, była mowa o jego pobycie w Stanach Zjednoczonych, mówiliśmy o samobójstwie Jesienina. Mieliśmy mniej oficjalne akademie ku czci…

A czyj był pomysł by zdawać na akademię teatralną?

To była oczywista kontynuacja. Ksiądz Orzechowski zaprosił na nasz występ profesorów z akademii, wśród których byli też zapewne egzaminatorzy. Chodziliśmy na konsultacje, w efekcie dostaliśmy się. Mówię my – bo przyjęto Mirka Guzowskiego i mnie. Kolejny kolega poszedł na medycynę.

Ale jeszcze wtedy nie pojawił się zachwyt teatrem?

Nie wiedziałem, jak to będzie wyglądać. Nie miałem przecież nic wspólnego z teatrem, tak jak np. mój syn, który w teatrze był od 3 roku życia. Nie wiedziałem na czym polega ten zawód.

I kiedy zaskoczyło?

Na drugim roku. Na pierwszym chcieli mnie wyrzucić, za brak dykcji i jak to określano, brak temperamentu. Byłem nieśmiały i zresztą do tej pory jestem. Nie potrafiłem się przełamać, przebić. Podobnie ma wiele osób w szkole. U mnie to przełamanie nastąpiło dopiero na drugim roku. Klapki mi się pootwierały. Nagle zobaczyłem, że można coś zrobić i to sprawiało mi przyjemność.

Kto był pana mistrzem?

Mistrzem całej naszej grupy był Gustaw Holoubek i sami mówiliśmy do niego: Mistrzu. Pamiętam zajęcia, kiedy przychodził, chwilę milczał i mówił: Wiecie co? Nie chce mi się dzisiaj. Po czym zaczynał opowiadać anegdoty teatralne. Potrafił 2 – 3 godziny opowiadać. To była taka szkoła, coś niesamowitego! Jaka szkoda, że nie był to czas dyktafonów, bo niestety niewiele z nich pamiętam, chyba żadnej.

Najważniejsza nauka, którą przekazał?

Uświadomił nam, że myślenie jest w teatrze najważniejsze, że aktor to zwierzę myślące. Od tego trzeba zacząć a nie iść na żywioł. To dlatego mówili o nas wszystkich „małe Holoubki”, że tak chodzimy i myślimy. Ja potem od tego odszedłem, słyszałem, że jestem bardziej podobny w stylu grania do Łomnickiego. No, bo jak człowiek wie o czym, to otwierają się emocje a one są bardzo ważne w teatrze. Zwłaszcza, gdy człowiek potrafi je dobrze ukierunkować.

Studia kończyliście w 1982 roku. To był bardzo niespokojny i trudny czas, strajków, stanu wojennego, bojkotu telewizji…

Walczyliśmy o różne rzeczy m.in. o to by nie brano nas do wojska, bo jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego były takie głosy. Na uczelni doszło do zmiany rektora, Łomnicki, który był wspaniały, ale ze starej władzy, ustąpił. Przyszedł Łapicki, też wielka postać, ale był jedynym kandydatem co się studentom nie podobało. Przed stanem wojennym uczelnia strajkowała a my, którzy robiliśmy przedstawienie dyplomowe – „Operę żebraczą” z Tomaszem Grochoczyńskim, zostaliśmy jako jedyni ze strajku zwolnieni. Czasy były straszne, ale i wspaniałe. 12 grudnia 1981 roku odbyło się nasze przedstawienie. Następnego dnia, 13-go w niedzielę przyjechałem do szkoły, na drzwiach wisiała kartka. Szkoła była zamknięta przez 2 tygodnie, nikt nie wiedział co będzie dalej.

Ale przyszedł koniec studiów i konieczność pójścia do pracy…

Wszyscy poszliśmy do Gustawa Holoubka prosić o etat w Dramatycznym, ale dostał go tylko Krzysiu Gosztyła a reszta szukała. To były czasy, gdy dyrektorzy przyjeżdżali na dyplomy, oglądali studentów, rozmawiali. Ja dostałem propozycję pracy w Kaliszu, to był mój pierwszy sezon teatralny.

Młody, wysoki, przystojny. Same atuty...

Przede wszystkim młody, wtedy w Kaliszu było mało młodych ludzi. Potem przeszedłem do Bydgoszczy, ale to pierwsze rozstanie z teatrem było takie jak nie przymierzając pierwsze rozstanie z kobietą. Tak to przeżywałem. Potem już nie, człowiek się przyzwyczaja. Następny był Płock.

Skąd, dlaczego Płock?

Nie wiem, moja żona pochodzi z Torunia i w okresie studenckim, narzeczeństwa spotykaliśmy się często w Płocku. Niby w połowie drogi, ale też nie po drodze, bo lepiej byłoby w Kutnie. Ale w Płocku było ładnie i Cyganka wywróżyła nam, długie i szczęśliwe życie. Co się sprawdza. Podeszła do nas na Wzgórzu Tumskim, gdzie spacerowaliśmy i tak nam powiedziała.

Wierzy pan we wróżby?

Bawi mnie to, ale nie. Horoskopy są urocze, ale nie by zaraz w nie wierzyć. Co prawda w książce Weresa, gdzie są przedstawione archetypy znaków zodiaku wiele rzeczy pasuje, ale to inna historia.

A wracając do pracy w teatrze w Płocku…

Kolega mnie namówił do odejścia z Bydgoszczy. On poszedł do Rozmaitości w Warszawie a ja do Płocka, w którym był ten sam, co w Bydgoszczy dyrektor Andrzej Marczewski. Myślałem, że może potem przejdę do Warszawy, ale zadomowiłem się, a dyrektorem został mój profesor Grochoczyński. Dał mi duże role, dużo grałem a o to chodziło by grać a nie siedzieć w garderobie i nic nie robić.

Jednak mimo tych ról, Srebrnych Masek wręczanych panu, najlepszemu aktorowi płockiej sceny, szukał pan miejsca w świecie. Trafił pan przecież do teatru w Łodzi…

To była propozycja od kolegi, Mariusza Pilawskiego. Robił tam „Męża od biedy”. Kilka ról tam zagrałem, zastanawiałem się nawet nad przeprowadzką i pewnie bym się tam umieścił na stałe, ale przyszedł Robert Cantarella by zrobić „Don Juana”. Ja nie mówiłem po francusku, on po polsku trochę, ale się dogadaliśmy.

Myślałam, że pan francuski znał świetnie…

To później, kiedy mnie zaprosił do Francji zacząłem się uczyć języka. Najpierw w Płocku od rodowitego Francuza, we Francji okazało się, że nic nie umiem, więc uczyłem się z książek. Pierwsza rólka była mała, grałem cudzoziemca, ale musiałem mówić, rozmawiać. Tydzień czy dwa miałem tłumaczkę, a wracałem z pracy, brałem książki, słuchawki na uszy i do nauki. Miałem też korepetytorów, poprawiali moją wymowę. Ale Francuz uczący się polskiego ma tak samo trudno, on na przykład nie rozróżniał: Kasia, kasa, kasza. Wszystko brzmiało identycznie.

Po tej jednej rólce, ktoś mnie zobaczył, dostałem kolejną propozycję. W sumie było ich 16.

Żona musiała wyrazić na to zgodę, teatr też?

Tak. Żona nie była szczęśliwa z tego powodu, bo żyłem jak marynarz. Czasami przyjeżdżała, co było miłe, bo zwiedzaliśmy Paryż, Strasburg. A kiedy przez rok pracowałem w Saint Etienne byliśmy tam razem, całą rodziną.

Były różnice w pracy w Polsce i tam?

Podstawowa to fakt, że większość teatrów nie zatrudnia etatowo a na konkretny projekt z rozliczaniem czasu w godzinach. Jeśli się je wypracuje to potem otrzymuje się godziwą wypłatę na bezrobociu. Więc wszyscy bardzo te godziny liczą. Współpracowałem z reżyserami, którzy jak na tamte czasy preferowali nowoczesne przedstawienia. To były teatry utrzymywane przez Narodowe Centrum Dramatyczne.

Nie został pan tam na stałe…

Tak się ułożyło, ale nie żałuję, bo to dało mi możliwość spotkania się z Michałem Kotańskim.

Który zjawił się w Płocku…

Reżyserując „Być jak Kazimierz Deyna”, bardzo udane przedstawienie. To po nim zaprosił mnie gościnnie do udziału w „Zachodnim wybrzeżu”. Poznałem kolegów, repertuar i dostałem propozycję etatu. Usłyszałem nazwiska reżyserów, tytuły, trudno było nie skorzystać.

A co na to macierzysty teatr?

Mamy bardzo dobre kontakty, pytają, kiedy do nich wracam. A ja odpowiadam: Vive Kielce a nie: Wisła Płock.

To komu pan kibicuje na meczach piłki ręcznej?

Oglądam mecze, ale nie jestem zażartym kibicem. Bardziej cieszę się z sukcesów Wisły Płock – piłki nożnej, z faktu, że weszli do I ligi tak, jak teraz Korona. Czasami na stacji benzynowej słyszę, bo ktoś popatrzył na moją rejestrację: Co, na mecz? A ja: Jaki mecz?

Na stronie teatru Żeromskiego wymienia pan najważniejsze dla pana role. To cała litania…

Nikt nie powiedział, że ma być 10 najważniejszych.

A gdyby trzy?

Na pewno byłoby to „Do Damaszku” Strindbera w Teatrze Narodowym de la Colline, bo to była niezwykła przygoda. Miałem zagrać rólkę lekarza a tuż przed pierwszą próbą reżyser pyta czy nie dałbym rady zagrać głównej roli, bo aktor zrezygnował, uznał, że nie podoła. Podrapałem się po głowie, ale zgodnie z przysłowiem: aktor jest do grania.. podjąłem się wyzwania. Za pierwszym razem przez 8 godzin nie przeczytaliśmy nawet całej sztuki. Ja dukałem, bo tam są gigantyczne monologi. To właściwie 3 sztuki w jednym. Po skrótach wyszło przedstawienie 4 godzinne z jedną przerwą. Miałem 2,5 miesiąca na naukę, rzuciłem się na tę głęboką wodę i popłynąłem. Ale to nie była przygoda tylko poważna wyprawa.

Z pierwszych ról cenię zrobione z Wojtkiem Adamczykiem „Montserrat” Roblesa oraz „Samobójcę” Erdmana. To pierwsze duże role, wyzwania i przeżycia. Były role, które grałem po polsku i francusku np. Makbeta czy Czepca z „Wesela”. Każde przedstawienie było zupełnie inne, budowałem zupełnie inne postacie. Uwielbiałem Jaskółę z „Widnokręgu”, mówiono nawet do mnie: Jaskóła”, fajnie się pracowało z Monika Strzępką.

Dużo różnorodnych postaci pomieścił pan w sobie, dając każdej coś z siebie…

To mnie bardzo cieszy, że nie jestem zaszufladkowany, że mogę zagrać i farsę, i Wagnera. Cieszy, że dostaję takie propozycje.

Komediowa twarz Jacka Mąki to jednak było zaskoczenie a pan się świetnie czuje w komedii…

A dla dzieci jak lubię grać. To jest fajne doświadczenie - granie dla dzieci, jeśli się to robi poważnie.

A jest coś, co chciałby pan dołożyć do tego wachlarza ról?

Chciałbym zagrać w filmie, ale może już jest za późno? Trudno jest o to także dlatego, że mam kłopot z czasem. Nawet jeśli mam taką małą rólkę jak w „Świętym”, która sprawia mi dużą przyjemność, chociaż nie finansową, gdy proszą bym podał wolne terminy w październiku to wychodzi, że ja mam tylko 4 dni na zdjęcia. Właśnie przez pracę w teatrze. Pod koniec miesiąca jest też premiera więc z czasem jest krucho.

A co pan robi, kiedy pan nie gra?

W komputerze siedzę, tak jak wszyscy, aż mi wstyd. Gram online.

W co?

Settlersów. Długo już w to gram, ale dlatego, że mam w sieci znajomych. Ta gildia jest sympatyczna, gracze bardziej w moim wieku, gra niby dziecinna, ale wykorzystuje strategie ekonomiczne. Parę razy mówiłem już, że mam dosyć, ale ostatecznie codziennie się muszę zalogować i powiedzieć: cześć, co słychać?

Żona nie jest zazdrosna?

Nie, ona w tym czasie ogląda seriale, kryminały z serii crime investigation, co mnie trochę nudzi. Na szczęście mamy dwa pokoje.

A miał pan wakacje?

Tak, niedalekie, dookoła Płocka, nad jeziorami, pływamy tam na kajaku. Pusto, las, cisza, to bardzo odpręża.

Czy udało się panu spełnić marzenia, z którymi opuszczał pan szkołę teatralną?

Prawdę mówiąc nie miałem nigdy wielkich marzeń. Nie myślałem kim chciałbym być. Może gdybym myślał to bym inaczej wykorzystał czas. Nie wszystkie pragnienia się spełniły, nie jestem znanym aktorem filmowym czy telewizyjnym. Nie miałem czasu by jeździć na castingi, bo albo w teatrze pracowałem, daleko od Warszawy, poza tym rodzina, dzieci... Ale jestem zadowolony ze swojego życia.

Dziękuję za rozmowę.

Jacek Mąka

Absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Współpracował z teatrami polskimi i zagranicznymi. Przez wiele lat związany z Teatrem Dramatycznym imienia Jerzego Szaniawskiego w Płocku. Od 2019 aktor Teatru imienia Stefana Żeromskiego w Kielcach, gdzie dwukrotnie otrzymał Dziką Różę Dziennikarzy, czterokrotnie nagrodzony Srebrną Maską – nagroda Płockiego Towarzystwa Przyjaciół Teatru. Z okazji 40-lecia pracy artystycznej Stowarzyszenie Przyjaciół Teatru imienia Stefana Żeromskiego zorganizowało 3 października benefis aktora.

od 12 lat
Wideo

Wybory samorządowe 2024 - II tura

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie