Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak pokonałam Przełęcz Martwej Kobiety. Drogą Inków do Machu Picchu (zdjęcia)

Monika Wojniak
Tajemnicze Machu Picchu w Peru
Tajemnicze Machu Picchu w Peru M. Wojniak
Nie marzyłam o tym, aby tam dotrzeć. Choć legendy o Inkach, podsycane programami Tony'ego Halika i Elżbiety Dzikowskiej zajmowały wiele miejsca w mojej dziecięcej wyobraźni. Aż wreszcie ruszyłam w drogę.
Szlak do Machu Picchu

Wędrówka do Machu Picchu

Dzień pierwszy - Easy (łatwy)

Pobudka w hotelu w Cusco o godz. 4.30. Za oknami jest jeszcze ciemno. Zabieramy małe plecaki z bagażem na cztery dni. Miały ważyć 10 procent masy naszego ciała. No, ale… Na szczęście okazuje się, że każdy może oddać po pięć kilogramów tragarzom, bez żadnej dopłaty.

Wyjeżdżamy autokarem do Ollaytaytambo. Kilka minut na ostatnie zakupy. Liście koki, gumowe nakładki na kije trekkingowe (obowiązkowo!). Można też kupić drewniane kijki. Pamiątkowa fotka pod tablicą z napisem Inca trail - Camino Inca. I w drogę! Aaaa…. Jeszcze odprawa paszportowa. I to dosłownie. Urzędnik sprawdza dokument, porównuje nazwisko z listą i… wbija pieczątkę do paszportu! Teraz już wchodzimy na wiszący most, przedostajemy się na drugą stronę rzeki i naprawdę wyruszamy na trasę. Jest 10.45.

Droga jest łatwa i przyjemna. Świeci słoneczko. Przewodnik mówi, żebyśmy zabrali po małym kamyczku do kieszeni. Zaniesiemy go aż na koniec trasy. Mijamy pojedyncze domostwa, przed którymi miejscowi wystawiają stragany z napojami i słodyczami. A myślałam, że tu już będzie zupełna pustka. Ledwie zdążyłam się rozkręcić, a tu już postój. Podobno obiadowy. Ale coś nie widać naszych tragarzy. A niosą wszystko: namioty (w tym kuchenny i stołówkowy), karimaty, jedzenie, naczynia, butle gazowe, nawet stoły i krzesła. Dwugodzinne oczekiwanie umilamy sobie popijaniem chichy, nalewanej z plastikowego wiadra. To kukurydziane piwo. Wygląda i pachnie okropnie, ale smakuje całkiem nieźle. Podobno kukurydza, z której robi się napój jest przeżuwana przez peruwiańskie kobiety.
Obiad nas zadziwia. W namiocie tragarze rozstawili stoły i krzesła. Do tego miseczki z ciepłą wodą i mydłem, żeby turyści mogli sobie umyć ręce. Serwują pyszną zupę i spaghetti.

Około 15 ruszamy dalej. Godzinę później jesteśmy na mecie dzisiejszego etapu. Wayllabamba - 3100 metrów n.p.m. Śpimy w namiotach. Prądu nie ma, ale zabraliśmy przecież latarki - czołówki. Więc gdy o 18 zapada zmrok, nie przejmujemy się. Umyć można się w kranie, z którego leci lodowata woda, doprowadzana z pobliskiego strumienia. Ale za to jest banjo, czyli ubikacja. Nasi tragarze nas rozpieszczają. Najpierw kawa, później pyszna kolacja.
A takiego rozgwieżdżonego nieba nie widziałam chyba nigdy dotąd. Zasypiam wcześnie, z obrazem Krzyża Południa pod powiekami.

Dzień drugi - Challenge (wyzwanie)

Budzi mnie pianie kogutów. Camping mamy przecież na podwórku jakiejś rodziny. Na śniadanie (o godz. 6) owsianka. A później tradycyjne podobno zapoznanie z tragarzami. Stoimy w kręgu, oni się przedstawiają i mówią kilka słów o sobie, my robimy to samo. Sporo przy tym śmiechu, bo posługujemy się łamanym hiszpańskim. Podziwiam tych drobnych, chudych mężczyzn, którzy dźwigają nawet 25-kilogramowe ciężary. I biegają z nimi na trasie, jakby w ogóle nie czuli zmęczenia.

Zapowiada się, że dzień będzie trudniejszy od poprzedniego. Musimy pokonać przewyższenie prawie 1200 metrów i wspiąć się na Przełęcz - nomen omen - Martwej Kobiety. W bojowych nastrojach idziemy przez lasy deszczowe. Piękne. Trochę jak w dżungli. Omszałe drzewa. Wchodzę między nie, żeby zrobić sobie zdjęcie i nagle noga zapada mi się w podmokły grunt.

Niektóre podejścia są rzeczywiście ostre, ale i tak nie schodzi się z wybrukowanego szlaku. Spokojnie można też znaleźć budkę z toaletą. A na jednym z miejsc postojowych stragan z ciepłymi posiłkami do kupienia.

Podejście pod przełęcz może nie jest zbyt ostre, ale z powodu wysokości trochę się zasapałam. W końcu to 4200 metrów n.p.m.! Ale na górze zmęczenie od razu opada. Widoki są przepiękne. Rekompensują każdą kroplę potu. Teraz już tylko w dół. To sama przyjemność. Schodzimy powolutku, w ogóle się nie spiesząc, zwłaszcza że dopiero minęło południe. Na campingu jesteśmy o godz. 14. Zaskoczeni, że trasa była krótsza i łatwiejsza, niż zapowiadali przewodnicy. Ale są i tacy, którzy z góry schodzą dopiero o zmierzchu. Wszystko jednak zależy od kondycji i reakcji organizmu na wysokość.

Camping (Paqaymayu) jest duży, śpi tu kilka ekip. Są łazienki z toaletami i prysznicami. Ale woda tylko zimna. Zasypiam, wsłuchana w szum pobliskiego wodospadu.

Dzień trzeci - Unforgetable (niezapomniany)

Ruszamy o godz. 6. Akurat świta. Powietrze jest jasnoniebieskie. Na trasie zupełna pustka i cisza. Podchodzimy pod przełęcz. Nareszcie udaje mi się zobaczyć kolibry. I to dwa naraz, szmaragdowego i czarnego. Zawisają na chwilę w powietrzu, machając skrzydełkami w zawrotnym tempie. Ten etap naprawdę jest niezapomniany. Wybrukowana ścieżka prowadzi w dół. Mijamy lasy mgielne, małe jeziorka, omszałe mostki, inkasie ruiny, tunele w skałach. Za każdym zakrętem odsłania się kolejny, jeszcze bardziej malowniczy widok.

Droga staje się falista. Ale nie sposób się zmęczyć. To po prostu dłuższy spacer. Warto przysiąść co chwilę na jakimś murku albo kamieniu, żeby nacieszyć oczy i zapamiętać na zawsze to piękno. Zwłaszcza, że nie ma tłoku, choć na trasie jest w sumie kilkaset osób. Wszyscy jakoś się rozeszli, każdy zmierza do celu we własnym tempie.

Do kolejnego campingu docieramy wczesnym popołudniem. To niestety najmniej przyjemne miejsce, w którym nocujemy. Wszystkie ekipy rozbijają się trzeciego dnia obok schroniska. Wprawdzie mamy dzięki temu prysznice z ciepłą wodą (za 5 soli), ale za to tłoczno tu jak na Krupówkach.
Nasze namioty stoją przy ścieżce. Zasypiam z obawą, że zaraz ktoś wejdzie mi na śpiwór.

Dzień czwarty - Unique (unikalny)

Wstajemy w zupełnych ciemnościach. O 5.30 otwierają bramy na ostatni etap drogi, wiodący ku Machu Picchu. 20 minut stoimy w kolejce. Z nieba leci mżawka. Jak tylko brama zostaje otwarta, ruszamy z kopyta. Droga jest łatwa. Jedyny trudny punkt to strome, dość długie schody, którymi trzeba wspiąć się na Bramę Słońca, czyli Inti Punku.

Spieszyliśmy się, żeby podziwiać stąd wschód słońca, oświetlającego Machu Picchu. Ale spotyka nas rozczarowanie. Niebo jest zasnute chmurami, z powodu mgły widoczność wynosi jakieś dwa metry. Idziemy dalej z niepokojem, czy w ogóle uda nam się coś obejrzeć. Przy starym kamiennym ołtarzu składamy ofiarę z liści koki dla Pachamamy. Może Matka Natura da się przebłagać i rozpędzi chmury. Zostawiamy też zabrane na początku trasy kamyczki.

O godzinie 8 jesteśmy u celu. Wszędzie mgła. Nic nie widać. - trzeba czekać - doradza przewodnik. Przechodzimy więc przez punkt kontrolny, oddajemy do przechowalni zbyt duże plecaki. Czekamy dwie godziny. I nasza cierpliwość zostaje nagrodzona. Chmury się rozstępują, mgła znika. To magiczny widok, gdy z mlecznych oparów wyłaniają się ruiny tego najbardziej znanego inkaskiego miasta i okalające je góry.

Wszyscy mnie pytają, jakie to uczucie zobaczyć Machu Picchu. A ja wszystkim powtarzam, że oczywiście niesamowite. Ale dla mnie niezapomniana będzie przede wszystkim ta czterodniowa droga przez Andy, która mnie tam doprowadziła.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie