Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ksiądz Marek Wesołowski o nieznanych faktach na temat katastrofy smoleńskiej. "Trzeba było wykłócać się z Rosjanami o tożsamość ofiar"

Michał Kolera
Michał Kolera
Ksiądz Marek Wesołowski, obecnie proboszcz w Strożyskach, w podbuskiej gminie Nowy Korczyn, był w latach 2001-2011 kapelanem Biura Ochrony Rządu. Posiada stopień pułkownika. Jego służba zbiegła się w czasie z katastrofą smoleńską. Zdradza nam nieznane dotąd fakty na temat tej tragedii z 10 kwietnia 2010 roku.

Jak to się stało, że ksiądz trafił do Biura Ochrony Rządu?
Ksiądz Marek Wesołowski: Pochodzę z Kostomłotów pod Kielcami. Po wyświęceniu w 1984 roku trafiłem do Kościoła Garnizonowego w Kielcach. Tam ksiądz proboszcz Tadeusz Skrzyniarz zaproponował, żebym pomagał w jednostce na Bukówce. Przez dwa lata prowadziłem katechezę dla żołnierzy. Szczególnie tych, którzy wyjeżdżali na misje pokojowe. Potem oddelegowano mnie do posługi kapłańskiej w Nadwiślańskich Jednostkach Wojskowych, podległych Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. Na początku lat dwutysięcznych jednostki te rozformowano, a część z nich przekształcono w Biuro Ochrony Rządu. Ta nazwa kojarzy się z elitarnością, ale początkowo służyli tam zwykli poborowi. Pracy duszpasterskiej było co niemiara. Następowały kolejne reorganizacje. Ale ja zostałem.

10 kwietnia 2010 roku. Jaki był dla księdza ten dzień?
Zacznijmy od tego, że 9 kwietnia spotkałem się z księdzem biskupem generałem Tadeuszem Płoskim, moim szefem. Jak się okazało, po raz ostatni, bo on później zginął w katastrofie smoleńskiej. Miała to być zwykła rozmowa służbowa. Był tam też generał Kazimierz Gilarski, dowódca garnizonu Warszawa. Zapytałem go: "To pan generał nie w Moskwie?". Wiedziałem bowiem, że miał tam przebywać już od kilku dni, jako odpowiedzialny za przygotowanie wizyty. Odparł, że niespodziewanie kazano mu wracać. Na drugi dzień on także zginął w katastrofie.

Co ksiądz czuł, kiedy dowiedział się o tragedii?
Usłyszałem o tym w radiu. Był to ogromny szok. Ksiądz biskup Płoski był moim przyjacielem. Z Januszem Kurtyką, szefem Instytutu Pamięci Narodowej, widywaliśmy się, mieliśmy wspólne zainteresowania. Znałem dobrze wszystkich duchownych na pokładzie, prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego. Niewiele wcześniej jego żona opowiadała mi o prezencie dla męża, którym był nowy garnitur.

Co było potem?
11 kwietnia chciałem jechać na lotnisko, żeby brać udział w uroczystym przylocie trumny Prezydenta Rzeczypospolitej. W połowie drogi dostałem telefon od jednego z generałów. "Wracaj! Bierz paszport, za godzinę wylatujesz do Moskwy". I wyleciałem. Cały samolot z rodzinami ofiar, kilkadziesiąt osób. Atmosfera w środku była przytłaczająca.

Po co ksiądz tam poleciał?
Miałem sprawować opiekę duszpasterską nad rodzinami funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu. Krewni polecieli zidentyfikować ciała swoich bliskich. Ale też musiałem przypilnować, żeby wszystkie szczątki wróciły do kraju. Rosjanie mają bowiem taki przepis, że nie wydadzą zwłok, jeśli tożsamość ofiary jest wątpliwa. W moskiewskim hotelu zobaczyłem znajomych funkcjonariuszy polskich służb. Nigdy nie przypuszczaliśmy, że spotkamy się w takich okolicznościach. Już od pierwszego dnia trzeba było zorganizować pracę. Ambasada polska, przez tamtejszych księży salezjanów i siostry zakonne pomogła zorganizować kaplicę. Siostry zresztą okazały się potem bardzo pomocne. Naszym samolotem polecieli psychologowie z różnymi ulotkami, ale w pewnych momentach i oni tracili rezon w obliczu tragedii. Wtedy wkraczały siostry z modlitwą i dobrym słowem.

Co działo się później?
Pojechaliśmy do prosektorium. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to mnóstwo żołnierzy wszystkich rodzajów broni. Zapytałem o to znajomego z polskich służb. "Widzisz, oni całe wojsko postawili w stan gotowości bojowej" - odparł. Wszędzie stali żołnierze na warcie, zapisywali dokładnie, kto wchodzi, kto wychodzi. Same ciała były umieszczone kilka metrów pod ziemią. Wjechałem tam z naszym oficerem, jako jeden z pierwszych.

Jak to wyglądało?
Długie korytarze, duże pomieszczenia, wypełnione szczątkami ludzkimi. Były porozkładane na metalowych wózkach. Koło dyżurki bardzo dużo młodych ludzi w kitlach. Wyglądali na studentów medycyny. W tym miejscu odbywały się pierwsze oględziny, do których dopuszczani byli, prócz nas, właściwie tylko Rosjanie. Później ciała wędrowały na górę, do rodzin.

Co ksiądz czuł?
Byłem przygotowany na taki widok. Jakiś czas wcześniej pełniłem posługę przy ofiarach katastrofy pod Stargardem. Poza tym w Moskwie nie było czasu na rozklejanie się. Przy każdych zwłokach odmawiałem modlitwę. Pomagałem też identyfikować zmarłych.

Czy było to trudne?
Tak, bo w niektórych przypadkach trzeba było się wykłócać z Rosjanami. Mówili na przykład, że to nie jest dana osoba, my twardo staliśmy przy swoim. Nasi specjaliści wskazywali im tatuaże, ślady po operacjach. Oni opierali się, mówiąc, że to obrażenia po katastrofie. Później okazywało się, że mieliśmy rację. Jeden z moich przyjaciół miał obowiązek dopilnować, żeby wszystkie rzeczy osobiste wróciły do Polski. Rosjanom to było nie na rękę, bo pracowali godzinami w tym prosektorium bez odpoczynku. Przyniesiono nam worki z rzeczami ofiar. Wszystko było spleśniałe, bo, nie wiedzieć czemu, nie było tam klimatyzacji. Skrawek po skrawku, guzik po guziku nasz oficer przeglądał te przedmioty. Moim zadaniem było rozróżnianie, co pochodzi o duchownych katolickich, co od prawosławnych, co od ewangelickich.

Najtrudniejsza sytuacja z tego okresu?
Pamiętam, że byli z nami syn i nastoletni wnuk jednej z ofiar. Zażądali wydania wszystkich pamiątek po zmarłym ojcu. Rosjanie z jakichś przyczyn nie chcieli tego zrobić. Poszliśmy do najstarszego rangą. Mówimy: "Wydajcie nam przedmioty". On na to, że nie. A ja widzę, jak przy zwłokach ojca klęczy tamtych dwóch. Mówię do Rosjanina: "Daj spokój. Nie możecie tego tak zostawić. A jeśli ktoś tu zemdleje? Na zewnątrz są dziennikarze. Co będzie, gdy kogoś wywiezie stąd karetka?". No i on gdzieś interweniował tak, że w końcu wydali nam rzeczy.

Jak wyglądała wtedy praca duszpasterska?
Jedna kaplica, w prosektorium nie wystarczała. Trzeba było zrobić drugą w hotelu. Rosjanie nie chcieli się na to się zgodzić. Nasi oficerowie jednak przekonali ich. To było dla Rosjan niesamowite wydarzenie i zdziwienie. Że ktoś się modli, że ksiądz kładzie różańce do trumny. "Po co to?" - pytali.

Wszystko trwało sześć dni. W jakim stanie byli członkowie delegacji?
W różnym. Z niektórymi nie mogłem złapać kontaktu, nadawaliśmy na różnych falach. Wtedy prosiłem siostry zakonne, albo ojców salezjanów. Oni spowiadali, rozmawiali. Czasami szliśmy spać o godzinie czwartej nad ranem. Mnie nieraz brakowało sił. Co miałem powiedzieć dziewczynie, która straciła ojca? Otwarłem po prostu Pismo Święte na losowej stronie i zacząłem czytać. Później razem się pomodliliśmy. Ona mówiła potem, że to dla niej była największa pociecha. Było też tak, że Rosjanie przy samym rozpoznaniu zwłok pytali krewnych ofiar o różne rzeczy, o sytuacje osobiste. Wtedy musieli interweniować polscy oficerowie. "Po co wam to? My tu jesteśmy, żeby identyfikować ciała. Nie rozmawiamy o sprawach prywatnych" - mówili do Rosjan. Wtedy tamci odpuszczali.

Jak zachowywali się wobec was Rosjanie?
Było dużo osób życzliwych, sporo obojętnych, ale też tacy nastawieni wrogo. Przypuszczamy, że działo się tak z jednej przyczyny. Polacy dostawali śniadanie, obiad, kolację za darmo. A oni, pracujący w prosektorium, musieli kupić wszystko za swoje pieniądze. Zmęczeni, zdenerwowani, bo nie mogli wychodzić na zewnątrz. Byli zamknięci i odizolowani. Jedna pani bardzo życzliwie nas traktowała. Pomagała nam szukać rzeczy ofiar porozkładanych w różnych pomieszczeniach. Dzieliliśmy się z nią jedzeniem. Oczywiście po kryjomu.

Udało się wszystko sprowadzić do Polski?
Nie. Na przykład byłem przy tym, kiedy ciało prezydenta Kaczorowskiego układano w trumnie. Leżał w nowym garniturze, który przed śmiercią kupiła mu małżonka. Odprawialiśmy nabożeństwo w prosektorium. Byłem z nim w drodze na lotnisko, żegnaliśmy trumnę z honorami. Potem okazało się, że w środku jest ciało kogoś innego. Rosjanie zamienili numer trumny. Długo zastanawialiśmy się z oficerami, w którym miejscu mogli to zrobić. Dzisiaj już wiemy. Odbyło się to na odcinku dosłownie kilku metrów, od wyniesienia z prosektorium do samochodu. Wtedy jednak nie przyszło nam do głowy, że oni są do tego zdolni. Po co im to było? Do tej pory nie wiem.

Co działo się po powrocie?
Przejąłem obowiązki dyrektora szkoły, którą założył ksiądz biskup Płoski. Jakiś czas byłem wikariuszem. W 2017 roku trafiłem na probostwo do Strożysk. Czuję się tu bardzo dobrze. Mam dużo zajęcia, bo w kościele odkryliśmy malowidła z XIV wieku, pracujemy nad ich renowacją.

Jak zmieniły księdza te doświadczenia?
Gdybym nie miał przyjaciół, którzy mnie wspierali, to mógłbym się załamać. Czasami człowiek trzęsie się jak galareta. Przyjaciele powiedzieli mi, co powinienem robić i jak reagować. Przede wszystkim jednak zobaczyłem, że w takich sytuacjach człowiek musi cały czas ufać Bogu. Jeszcze bardziej mnie to wzmocniło.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie