Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mąż i żona w "SW". To była nowa droga życia, która sama się wytyczyła i trzeba było nią iść

Maciej Rajfur, film Paweł Relikowski
Wideo
od 16 lat
Państwo Kisielewiczowie z polotem, dystansem i i potrzebnym nieraz poczuciem humoru opowiadają o czasach, w których żyli według hasła: "Precz z komuną!".

Maciej Rajfur: Jak zaczęła się Państwa przygoda z opozycją antykomunistyczną? Razem, czy osobno?

Maria Peisert-Kisielewicz: Osobno, a potem razem. Ja działałam jako studentka w środowisku opozycyjnym wcześniej, a właściwie już od dziecka przez działalność starszego brata. Ale z takim luzem. Bez większych obaw. Potem z Andrzejem razem obserwowaliśmy Karnawał Solidarności. Jeździliśmy do Gdańska. Cieszyliśmy się tym, bo to był wyjątkowy czas. A gdy wybuchł stan wojenny, należało już działać na poważnie. Nie można było się tylko przyglądać.

Andrzej Kisielewicz: Gdy poznałem Marysię, wówczas mieszkała w Warszawie. Pewnego dnia na jej parapecie znalazłem bibułę. Leżał stos ulotek KOR-u. Zacząłem to czytać i stwierdziłem, że jeśli wszystko jest prawdą, to jestem idiotą i nie wiem, co się w tym kraju dzieje. Przeżyłem szok. I tak zacząłem się interesować, przyglądać sytuacji politycznej. Maria na mnie tutaj wpłynęła. To było jeszcze w latach 70. Później karnawał Solidarność przyniósł wiele radości, aż nam Jaruzelski szmatą w twarz dał, jak śpiewał Kaczmarski. Nagle wszystko, co dobre się skończyło.

Jak sobie Państwo radziliście w stanie wojennym, będąc w dwóch miastach?

Maria: Mieszkaliśmy osobno. Ja w Warszawie, a Andrzej we Wrocławiu. I poczuliśmy, że teraz się trzeba sprawdzić. Przyszedł ten moment i na nas. A stan wojenny zastał nas w Warszawie.

Andrzej: Każdy musiał się szybko udać do miejsca zamieszkania i nie można było podróżować. Wróciłem do Wrocławia i wymyśliliśmy, że może byśmy się pobrali, bo do rodziny już można było się przemieszczać. Gdy wzięliśmy ślub, niedługo potem Marię internowali do Gołdapi. Wtedy okazało się, że dzięki temu, iż jestem mężem, mogę żonę odwiedzać. I z Wrocławia cały dzień jechałem, żeby się z nią zobaczyć.

M.: Regulaminowo członek rodziny mógł mnie odwiedzać raz w miesiącu na godzinę. Ale Andrzej sprytnie wymyślił, że będzie u mnie co dwa tygodnie, żeby widywać mnie częściej, choć krócej. Poprosił o półgodzinne wizyty i służby się zgodziły. Więc jeździł dwa razy w miesiącu tam, gdzie diabeł mówi dobranoc.

Jak trafiliście Państwo do Solidarności Walczącej?

A.: Ja szukałem tego kontaktu. Żona studiowała w Warszawie, a jej brat był znany w opozycyjnym środowisku Wrocławia. W końcu mnie sprawdzono, zweryfikowano i umówiono z Kornelem Morawieckim. A ja wcześniej sam tworzyłem i rozrzucałem nielegalne ulotki. Ile się dało. One dotarły do działaczy opozycji. Kornel zapytał nas, czy byśmy nie przejęli Biuletynu Dolnośląskiego, który był jego oczkiem w głowie. Zgodziliśmy się. Zredagowaliśmy dwa numery Biuletynu. A potem zaproponowano nam robienie głównego pisma „SW” pod nazwą „Solidarność Walcząca”.

M.: Na początku to wychodziło co tydzień. I musieliśmy pilnować mocno terminów. Ciężka, karkołomna robota.

Na czym polegało tworzenie takiego pisma?

A.: Dostawaliśmy różne informacje z zewnątrz np. od łączników. Nasłuchiwaliśmy Wolnej Europy i różnych informacji. Mieliśmy pełno bibuły z całego kraju m.in. z Warszawy i z tego składaliśmy numer. Dostawaliśmy artykuły napisane albo sami pisaliśmy. Taką umowę mieliśmy z Kornelem, że my składamy cały numer – cztery strony. Robiliśmy makietę, a on to brał i mógł robić z tym co zechce: szatkować, przestawiać. Wrzucał własne teksty, manifesty, odezwy. I szło do drukarni. Wiele numerów poszło w całości tak, jak je układaliśmy.

M.: Ledwo się skończyło jeden numer, już zaczynaliśmy robić drugi. Siedzieliśmy do późnej nocy, ale mieliśmy z tego dużo radości. Kiedyś pamiętaliśmy same śmieszne anegdoty, ale czym historia się bardziej oddala to widzimy, że to była niezła orka. (śmiech) Mieszkaliśmy na końcu Psiego Pola zakonspirowani, z dala od głównych traktów.

Czyli Państwa mieszkanie było tajną lokalizacją.

A.: Tak, chociaż potem stał już pod nim cały czas Fiat ubecki. Nas nie skojarzyli z „SW”, choć obserwowali z różnych powodów. Łączyli nas z Eugeniuszem Szumiejką, który u nas przesiadywał jako sąsiad. Kornel Morawiecki natomiast chciał, żebym złożył przysięgę. Ja mu szczerze odpowiedziałem, że nie wiem, jak długo to pociągnę. Być może będę chciał wyjechać za granicę, a miałem takie możliwości jako pracownik naukowy. Nie umiem powiedzieć, czy będę tu do ostatniej kropli krwi. Podobnie zareagował Romek Lazarowicz. Nie wszyscy składali przysięgę. Tak się potoczyło, że nie składaliśmy przysięgi, a siedzieliśmy tam do końca. W przeciwieństwie do niektórych, co przysięgali, a z kraju powyjeżdżali.

M.: My byliśmy działaczami–ochotnikami, przy czym bardziej nas trzymał imperatyw moralny, a nie przysięga. W II poł. lat 80. zaczęły się sypać komitety strajkowe NZSS „Solidarność”. I my wtedy współpracowaliśmy z nimi i pomagaliśmy też „Solidarności”, bo tam wiele osób się wykruszyło. Objęła ich jakaś smuta, a my się dalej trzymaliśmy w „SW”.

Nachodziła Państwa Służba Bezpieczeństwa?

A.: Pewnie. Szczególnie na początku. Zaglądali do okien itp. Przekopywali nawet ogródek. Sąsiedzi pod nami się cieszyli, że nam pod oknami bloku funkcjonariusze taką robotę zrobili. Mówili: tylko równo! A nic nie znaleźli, choć myśleli, że nie wiadomo co tam będzie schowane z ziemi. Mieliśmy też rewizję.

M.: Dwa razy przeszliśmy rewizję. Mieliśmy obwieszone mieszkanie plakatami solidarnościowymi z hasłami takimi jak np. „Cenzura. Tego spadku po zaborcach nie chcemy”. Ale oni powiedzieli, że to sobie możemy w domu wieszać. Szukali bibuły. Znaleźli jakieś pamiątki z internowania z Gołdapii.

A.: Uważaliśmy wtedy, żeby nie powiedzieć do naszego syna Kornel, bo właśnie po Kornelu Morawieckim dostał na imię. Jakiś ubek się z nim nawet bawił i bałem się, że go w końcu zapyta, jak ma na imię. (śmiech)

Gdzie Państwo ukrywaliście materiały, które mogły Was zdradzić?

M.: W rurce szczotki do ubikacji. To był wynalazek Andrzeja.

A.: Rzeczywiście. Te świeże materiały, które by wskazywały, że zajmujemy się nielegalną działalnością, zwijałem w rulon i chowałem w szczotce. (śmiech) Nie wpadło im do głowy, żeby tam szukać.

M.: Bo do pojemnika na wodę przy toalecie to już zaglądali. Znali ten stary motyw. Ale szczotki nie ruszyli.

Zostaliście Państwo w czasie tamtej działalności opozycyjnej zatrzymani?

M.: Mąż był uznany w swoim instytucie za „oszołoma”. Parę razy go wzięli na dołek z okazji różnych rocznik np. 13 grudnia.

A.: Oni mieli złe rozpoznanie. 14 grudnia, pierwszego dnia strajku na Politechnice przeżyłem prawdziwą pacyfikację ZOMO. Zobaczyłem na własne oczy pękające szyby i funkcjonariuszy w różnych maskach. I na zebraniu Solidarności pytałem potem, czy będziemy tak siedzieć, czy coś zdziałamy w końcu. A tu cisza, jak makiem zasiał. A ja chciałem rewolucję robić. (śmiech) Wcześniej byłem aspołeczny, nie znali mnie za bardzo. Po tej odezwie zapisali mnie, że ja ten pierwszy na barykady. I dlatego w jedno z pierwszy świąt wpadła Służba Bezpieczeństwa i zabrała mnie na 48 godzin.

Przesłuchiwali Pana?

A.: Pewnie. Oczywiście za dewizę już wcześniej obrałem sobie, że nie należy z ubekami gadać. I przy pierwszej okazji wygłosiłem otwarcie, że nie uznaję tego ustroju, uważam, że panuje bezprawie i nie będę składał żadnych zeznań. I czekałem z duszą na ramieniu, co się stanie. Funkcjonariusz stwierdził tylko: „Zabrać!”. I drugi raz, gdy mnie znowu zgarnęli z domu, już mnie nie przesłuchiwali.

Zaskakująco gładko poszło, żeby Pana nie męczyli.

A.: A widziałem w areszcie pobitych ludzi. Wymyśliłem więc, że może nie chcieli bić asystenta uczelnianego. Nic mi nie zrobili. Ja w ogóle jestem w czepku urodzony, bo przeszedłem też swego czasu przez „ścieżkę zdrowia”…

Proszę wyjaśnić, co to jest „ścieżka zdrowia”.

Stoi szpaler zomowców i walą pałami ludzi, którzy między nimi przechodzą. Ja przeszedłem taką ścieżkę i mnie żadna pała nie trafiła. (uśmiech) A jeden z wykładowców zmarł wówczas na atak serca na tym strajku na politechnice i też tam oberwał…

Miał Pan jakiś sposób na te zatrzymania?

A.: Rzucali mną jak workiem ziemniaków. Później uciekałem chwilę przed jakąś rocznicą z domu i nocowałem u rodziny. Wtedy unikałem aresztowania. Reasumując, mieli nasze mieszkanie namierzone, wiedzieli, że coś knujemy, ale nie mieli pojęcia, że to coś wspólnego z Solidarnością Walczącą.

Mieliście Państwo w domu jakieś maszyny związane z drukiem?

A.: Nie. My w domu robiliśmy makietę, dlatego dysponowaliśmy jedynie maszyną do pisania, którą formalnie używałem do pisania prac naukowych. Wykorzystywaliśmy ją do działalności konspiracyjnej. A taką specjalną maszynę, na której robiło się matrycę do druku, posiadał Kornel Morawiecki. Większość kontaktów konspiracyjnych starałem się załatwiać przez uczelnię, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Np. ktoś zostawiał w bibliotece w jakiejś książce materiały i ja je odbierałem. Głównym naszym współpracownikiem był brat Marysi, Jurek. On przychodził do nas, co sklasyfikowano przecież jako rodzinne wizyty. To było dosyć bezpieczne.

Pisaliście Państwo pod pseudonimami?

A.: Oczywiście. Ja swoje teksty podpisywałem Jan Mak.

M.: Mieliśmy też rubrykę "Głosy i Odgłosy". Zawieraliśmy tam żartobliwe komentarze, żeby zakpić z komuny. Wymyślaliśmy różne śmieszne anegdoty albo opisywaliśmy sytuacje z życia. Pisaliśmy ku pokrzepieniu serc. Żeby pokazywać, że ta komuna nie jest taka straszna, że można ją śmiechem zabić.

A.: Kiedyś słuchaliśmy Wolnej Europy, a tam czytają artykuł Jana Maka. Hanna Łukowska często powtarzała, że ludzie bardzo lubią czytać Jana Maka. Mieliśmy pozytywny odzew. „Solidarność Walcząca” była wydawana w kilkudziesięciu tysiącach egzemplarzy w całej Polsce - największe ówczesne pismo podziemne.

Wiedzieliście Państwo, że Solidarność Walcząca to duża organizacja?

A.: Skądże. Był taki okres, że myślałem, iż „SW” tworzymy my, Kornel, Hania i parę osób. Dopiero po latach, kiedy organizowano zjazdy członków „SW”, zdałem sobie sprawę, ilu ludzi tak działało i jak wiele robili.

M.: Na 25-lecie naszej organizacji zobaczyliśmy, jaka masa ludzi była zaangażowana. Nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Choć pisaliśmy o niektórych akcjach, ale nie o wszystkim.

Jesteście Państwo dziennikarzami z konspiracyjnego powołania!

A.: Dziennikarzami-amatorami. W 1989 roku powiedziałem, że nasz czas się skończył i teraz niech się zabiorą za to profesjonaliści, a my chcemy nieco odpocząć. Uznaliśmy, że to koniec, że nastanie przecież wolna Polska.

M.: Wyjechaliśmy do Kanady, bo Andrzej dostał stypendium. Wróciliśmy po trzech latach, a nad Polską znowu rozpostarło się widmo komuny. To było bardzo smutne, że Polacy wybrali Kwaśniewskiego na prezydenta…

Od kiedy ostatecznie pracowaliście Państwo w piśmie „Solidarność Walcząca”?

M.: Od 1983 do 1987 roku, kiedy aresztowano Kornela. Przez rok mniej więcej wydawaliśmy co tydzień, a potem już co dwa tygodnie. Czyli ponad 100 numerów wypuściliśmy.

Jak Państwo podchodziliście do ryzyka? Zmagaliście się z ciągłym zagrożeniem.

M.: Raz się przestraszyłam, kiedy w Warszawie zrobili mi rewizję i zostałam internowana. Przewieźli mnie do Gołdapi, a tam się przestałam bać. Poczułam, że mają jednak limity mimo złośliwości. Choć wypuścili mnie jako ostatnią. Potem się nie baliśmy. Komuna nie miała już nas czym skusić. Wiedzieliśmy, jak chcemy, żeby Polska wyglądała. I oni nie mieli nam nic pozytywnego do zaproponowania.

A.: Człowiek nie myślał o zagrożeniu tak stale. Wiadomo, że mogły się zdarzyć ekstremalne sytuacje, ale oddalaliśmy tę myśl od siebie. Wiedzieliśmy, że aby spojrzeć sobie w oczy w lustrze, tak trzeba działać. A poza tym komuna stwarzała nam taką szarzyznę, że działalność w „SW” wyrywała nas z marnego życia. Bałem się tak naprawdę raz, kiedy prosto w twarz ubekowi powiedziałem, że nie będę składał zeznań. A z drugiej strony wiedzieliśmy i sami pisaliśmy o tym, że ludzie ginęli.

M.: Bardziej czułam egzystencjalny strach o przyszłość dziecka, żeby mu zabezpieczyć potrzeby bytowe. A komuna co nam zrobi? Zamknie na dołek i tyle. Solidarność Walczącą stworzyło w dużym stopniu środowisko akademickie i ono jednak było oszczędzane. Ludziom krzywdy fizycznej nie robiono. W obozach internowania kształtowało się wspólne poczucie wolnej ojczyzny.

Konspiracja nie dawała się Państwu we znaki?

M.:Nasza redakcja skazywała nas niejako na banicję. Musieliśmy mieć bardzo ograniczone życie towarzyskie. Nie mogliśmy pokazywać tych właściwych kontaktów.

Jak opisalibyście Państwo Solidarność Walczącą po latach? Czy mieliście świadomość, że kruszycie w jakiś sposób system komunistyczny, że macie wpływ na zmianę systemu?

M.: Nie spodziewaliśmy się, że tak szybko komuna upadnie w Polsce i przede wszystkim, że Związek Radziecki się rozsypie Nigdy bym nie pomyślała, że to stanie się za naszego życia. Raczej, że coś popuszczą, że władza da odrobinę więcej wolności. Ale że tak lawinowo pójdzie, to się nie spodziewałam.

A.: „SW” to była nowa droga życia, która sama się wytyczyła i trzeba było nią iść. Liczyłem na to, że większość ludzi po prostu przestanie akceptować ten system i będzie żyć w proteście. Jak długo to będzie trwało i po co – nie rozważałem tak dokładnie. Przypomina mi się piosenka Jana Krzysztofa Kelusa, który śpiewał: „że to mógł wymyślić Hasek, żeby słowem czołgi wabić albo słowem czołgi straszyć”. Niektórzy uważali, że powiedzieć „Precz z komuną” to już jest niepolityczne, a dla nas było jasne, że nie ma co dyskutować z tą komuną.

M.: Kornel otwarcie głosił hasła niepodległościowe i wolnościowe. Zrobił krok dalej niż tylko solidarność. Mieliśmy się uwolnić od Rosji. To była nadzieja na daleką przyszłość. Chcieliśmy się wewnętrznie czuć wolni mimo opresji z zewnątrz.

Członkowie „SW” podkreślają, że nie tworzyli tylko organizacji politycznej, ale organizm złożony z silnych relacji.

A.: Wynieśliśmy z „SW” olbrzymie grono przyjaciół. Po latach poznaliśmy w stowarzyszeniu „Solidarność Walcząca” wielu wspaniałych ludzi, którzy myślą podobnie i działali tak samo jak my. To olbrzymi kapitał i wspaniała nagroda. W „Solidarności” związkowej to się porozpadało, a u nas się utworzyła mocna identyfikacja. Co ciekawe, często bywało tak, że znałem z codzienności ludzi, o których dopiero po latach dowiedziałem się, że działali w strukturach „SW”. Mój kolega z klasy, którego spotykałem w stanie wojennym, czy pracownicy na uczelni. Później się okazało, że mamy wspólną przeszłość i to wzmocniło więzi.

M.: Konspiracja była bardzo silna. Mieliśmy zadania do wykonania i nie można było o tym rozmawiać.

Jakie przesłanie niesie dzisiaj Solidarność Walcząca, szczególnie dla młodego pokolenia?

M.: Kiedy dzisiaj patrzymy na sytuację na Ukrainie, widzimy, że trzeba być zawsze w gotowości i zawsze pomagać. My jeszcze pamiętamy, jak może być ciężko pod rosyjskim butem. Solidarność wyzwoliła w nas pokłady chrześcijańskiej moralności i to była ogromna wartość, którą trzeba pielęgnować.

A.: Były różne etapy w historii Polski, znacznie gorsze i lepsze. My nie chcemy się porównywać do poprzednich pokoleń. Jednak słowa „Inki” wydają się uniwersalne, gdy stwierdziła, że zachowała się jak trzeba. Na nas przyszedł moment, że musieliśmy się zachować jak trzeba. I to jest najważniejsze przesłanie. Kiedy na was przyjdzie czas, próba – oby nie – to znajdźcie sposób, żeby móc spojrzeć w lustro i zachować się właściwie. Polskość i wspólnota narodowa to generalnie coś znaczy.

Film: Paweł Relikowski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie