Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

O złej prognozie i dobrej śmierci, strachu i nadziei - rozmowa z profesorem Stanisławem Głuszkiem

Iza BEDNARZ
Może boimy się nie samej śmierci, ale momentu przejścia – zastanawia się profesor Stanisław Głuszek.
Może boimy się nie samej śmierci, ale momentu przejścia – zastanawia się profesor Stanisław Głuszek. Łukasz Zarzycki
Ukazało się właśnie drugie, poszerzone wydanie pana książki "Zapis umierania", myśli pan, że my w naszej kulturze wiecznej młodości, odchudzania, botoksów i detoksów chcemy rozmawiać o śmierci? A może czytelników bardziej interesują majtki Dody, albo łupież Krzysztofa Ibisza?

Druga książka

Druga książka

Profesor Stanisław Głuszek z Kielc przygotował drugie wydanie swojej książki "Zapis umierania" - dla studentów wydziałów medycznych, lekarzy, pielęgniarek, wszystkich, którzy muszą zetknąć się z umierającym człowiekiem.

- Nie chciałbym dyskutować o gustach. Natomiast, czy chcemy, czy nie z tematem śmierci i tak wszyscy musimy się zmierzyć. Czy to swojej, czy bliskiej nam osoby. Nikt nie wymyślił innego finału. Skoro się rodzimy, musimy również odejść.

I dlatego napisał pan podręcznik umierania?
- Książka ma charakter dyskursu filozoficznego, rozmowy z samym sobą. Moim zamiarem było podzielenie się przemyśleniami wynikającymi z własnych doświadczeń i analizy dotkliwych problemów związanych z realizacją zawodu lekarskiego a także ze spotkań z ludźmi znajdującymi się w bardzo trudnych sytuacjach okresu przedśmiertnego.

Co by pan zrobił, gdyby dowiedział się, że został panu tydzień życia? Za mało żeby coś zmienić, za dużo, żeby siedzieć bezczynnie.
- To bardzo trudne pytanie. Właściwie nie mogę powiedzieć z całą pewnością jak bym się zachował, mogę rozważać to teoretycznie. Myślę, że starałbym się zachować spokój.

Nie próbowałby pan jeszcze zachłysnąć się życiem, pojechać w wymarzoną podróż, zrobić coś, o czym marzył, ale brakowało panu odwagi, żeby to zrealizować?
- Próbowałbym raczej poszukać wyciszenia, uspokojenia, żeby przygotować się do tej ostatniej drogi. Wszystko inne tylko pozornie dałoby radość, chyba raczej pseudoradość, bo jeśli mamy wyrok, na radość i odrobienie wszelkich strat jest za mało czasu. Takie zachowania obserwujemy u wielu chorych, którzy mówią o sobie: "mam straszną chorobę, mam wyrok".

Oni naprawdę tak spokojnie reagują na wyrok?
- Nie spotkałem się z tym, żeby chory rzucał się w wir życia, a jeśli już, są to przypadki wyjątkowo rzadkie. Niektórzy, jeśli mają na tyle sił, nawet przy perspektywie parotygodniowej czy miesięcznej, nie rezygnują z dotychczasowej aktywności zawodowej i społecznej. Ale też jej nie nasilają. Żyją tak jak gdyby nic się nie stało. Starają się wykorzystać ten czas tak jak do tej pory: cieszyć się życiem. Nawet jeżeli chory ma dłuższą perspektywę czasu i pyta co robić, ja zawsze doradzam z punktu widzenia swoich doświadczeń i przemyśleń pacjentów, żeby wrócił do pracy, traktował życie w rodzinie normalnie na tyle, na ile wystarcza mu sił. To, myślę, jest chyba optymalne wyjście.

Ludzie nie próbują jakoś nadrobić swojego życia?
- Są takie postawy wśród chorych, którzy mają dłuższą perspektywę. Ale raczej wynika to z refleksji: "nie zdążyłem, byłem niezupełnie konstruktywny we własnej rodzinie, wobec własnej żony, własnych dzieci, może bym coś spróbował naprawić".

Jakoś nie wyobrażam sobie, że można komuś tak powiedzieć: bardzo mi przykro, ale za miesiąc pan umrze, bo 95 procent chorych z takim rozpoznaniem umiera. Co pan mówi w takiej sytuacji?
- Muszę uczciwie udzielić choremu informacji na temat jego stanu. Te rozmowy są jednymi z najtrudniejszych, najbardziej obciążających, najdotkliwszych psychicznie, bo to nie kwalifikacja do operacji, ale rozmowa na temat złego rokowania.

A potem? Cokolwiek, by człowiek nie powiedział, będzie źle.
- Na pewno nie powiem "nie martw się, że masz katastrofę onkologiczną w brzuchu albo klatce piersiowej, nie możesz jeść, wymiotujesz, nie możesz chodzić, stać i dzień po dniu będzie gorzej" W takiej sytuacji nie można choremu powiedzieć "nie martw się", bo on może potraktować to nie jako wlewanie nadziei, ale kpinę z niego. Lepiej już nic nie mówić. Zresztą byłem świadkiem, że po takich banalnych stwierdzeniach chorzy reagowali bardzo wulgarną agresją w stosunku do domowników lub członków rodziny.

Bo na kimś muszą wyładować strach. Pan by się nie bał słysząc taką prognozę?
- Myślę, że każdy się obawia, ale każdy inaczej to objawia. Lęk przed śmiercią, zwłaszcza tą, do której nie jesteśmy przygotowani, jest dla każdego czymś szczególnie ciężkim.

Podobno ludzie wierzący mniej boją się śmierci. Kościół uczy, że to moment przejścia do życia wiecznego.
- Nasze przekonania determinują podejście do śmierci. Nie chcę przez to powiedzieć, że wiara w Boga broni człowieka przed lękiem. Według moich jednostkowych obserwacji, niekiedy ludzie bardzo wierzący, którzy powinni być przygotowani do tego przejścia do lepszego, wyższego jakościowo życia, zachowują się wręcz panicznie. Czy można powiedzieć, że wiara tych osobników akurat nie przygotowała?

Może boją się samego momentu przejścia?
- Gdybyśmy byli pewni, że tak tam jest, zapewne nie byłoby lęku. Ale na tym polega wiara.

A nadzieja? Profesor Antoni Kępiński, psychiatra, który zajmował się byłymi więźniami obozów koncentracyjnych, opisał zjawisko "zmuzułmanienia". Tak samo wyniszczeni głodem i pracą, jedni więźniowie umierali szybko, inni przeżywali, bo trzymała ich nadzieja.
- Na pewno stan emocjonalny odbija się na naszej kondycji fizycznej, odporności i możliwości walki z chorobą. Jest trochę prawdy w powiedzeniu, że człowieka można zabić słowami. Gdyby choremu na zawał serca powiedzieć: "proszę pana, pana szanse są niewielkie, bo ma pan dziurę w sercu zamiast tkanki mięśniowej", to on może umrzeć podczas tej informacji na skutek skoku ciśnienia i zaburzeń rytmu serca. Podobnie jest z nadzieją. Jeżeli informacje przekazujemy bez żadnej szansy nadziei, to może być depresjonujące. Każda depresja w myśleniu obniża również odporność. Znamy to z badań biologicznych. Lekarz nie może z całą pewnością określić momentu śmierci, dlatego mówienie zbyt pochopnie takich informacji jest niezasadne.

Pomylił się pan kiedyś w takich rachunkach?
- Pamiętam chorego z nieoperacyjnymi przerzutami do wątroby, który przychodził do mnie i pytał, czy on może się napić czasem kieliszeczek bimbru, bo to mu dobrze robi. A to był czwarty rok od momentu gdy stwierdzono u niego liczne przerzuty w wątrobie. Później straciłem z tym chorym kontakt, ale gdybym w pierwszych miesiącach po zdiagnozowaniu przerzutów powiedział mu: "pana dni są policzone", to bym się sromotnie pomylił.

A co takiemu choremu można powiedzieć? W tym stanie chyba nic mu już nie zaszkodzi.
- Ale on był w bardzo dobrym stanie! Każda choroba nowotworowa przebiega inaczej w zależności od stanu biologicznego. Jedni chorzy z rakiem nieoperacyjnym umierają w ciągu trzech miesięcy, a drudzy potrafią z nim żyć 2 - 3 lata. Jeżeli my w chemioterapii paliatywnej walczymy o dwa miesiące, to cóż to jest w stosunku do kilkunastu miesięcy. Zresztą, nie jest łatwo powiedzieć komuś: proszę pana, ma pan raka i według statystyk pana szanse są złe. Poza tym ten chory, jeszcze chodzący, funkcjonujący, wcale nie oczekuje takich informacji. Trzeba raczej szukać możliwości przygotowania chorego i przedłużenia mu życia.

Ma pan na myśli przedłużenie czekania na zapowiedzianą śmierć?
- Jednym z zadań medycyny paliatywnej jest umożliwienie choremu rozliczenia się z tym światem, podpisanie umów, napisanie testamentu, wyciągnięcie pieniędzy z banku, podział tych pieniędzy, nie pozostawianie niepotrzebnych, nierozliczonych spraw. Przekazywanie informacji w sposób nie pozostawiający nadziei jest bardzo nierozsądne. Może odbić się negatywnie na samym odchodzeniu, skrócić jakość życia choremu, sprawić, że on nie zdąży załatwić wszystkich spraw.

Pana zdaniem powinniśmy przygotowywać się do śmierci?
- Natura sama nas do tego przygotowuje. W biologii możemy mówić o powolnym umieraniu: słabną nam siły fizyczne, nasza aktywność intelektualna, pojawia się demencja. William Wharton napisał: "Muszę jakoś nauczyć się starzeć zanim będę za stary na naukę". To jest wyzwanie na dziś: powinniśmy się przygotować do trudnych problemów związanych ze starzeniem się, powolnym umieraniem, odchodzeniem z naszej codziennej aktywności w sensie psychologicznym i fizycznym.

Ale my nie chcemy być starzy. Z telewizji zwalnia się starsze prezenterki, w Polsce dopiero teraz w obliczu katastrofy gospodarczej zaczyna się doceniać ludzi dojrzałych, seniorów. Brakuje kompleksowej opieki zdrowotnej dla nich. Kraje bogatsze od Polski legalizują eutanazję.
- Ja, póki co, jestem przeciwnikiem eutanazji, bo eutanazja i pomoc w samobójstwie jest przekroczeniem naszej roli. Oczywiście, wszystko się w pewnym momencie kończy, ale nie w eutanazji leży siła medycyny paliatywnej. Musimy robić wszystko, żeby poprawić medycynę terminalną i paliatywną, bo zastąpienie medycyny paliatywnej eutanazją to droga na skróty. Bardzo wielu chorych, którym się pomogło skutecznie i zmniejszyło różnorakie dolegliwości, nie chce eutanazji. To wynika również z doświadczeń holenderskich, gdzie eutanazja jest od dawna zalegalizowana.

Stanisław Głuszek

Stanisław Głuszek

Profesor doktor habilitowany nauk medycznych, specjalista chirurgii ogólnej i onkologicznej, absolwent Akademii Medycznej w Łodzi, jest konsultantem wojewódzkim w dziedzinie chirurgii ogólnej, ordynatorem Klinicznego Oddziału Chirurgii Ogólnej, Onkologicznej i Endokrynologicznej w Wojewódzkim Specjalistycznym Szpitalu Zespolonym w Kielcach, dziekanem Wydziału Nauk o Zdrowiu Uniwersytetu imienia Jana Kochanowskiego w Kielcach. Specjalizuje się w chirurgii ogólnej i onkologicznej przewodu pokarmowego, problemach żywienia pozajelitowego i dojelitowego. Autor blisko 300 publikacji, w tym kilku książek - między innymi "Chirurgii dla wydziałów nauk o zdrowiu" oraz książki o problemach starości. Ma 58 lat. Otrzymał odznaczenie Gloria Medicinae i pierwszą nagrodę za pracę naukową na Międzynarodowym Kongresie Chirurgów w Mediolanie oraz Nagrodę Polskiego Towarzystwa Żywienia Poza i Dojelitowego.

Nasz świat się dehumanizuje. Zamiast spotkań bezpośrednich są komunikatory i portale społecznościowe, nawet lekarze coraz mniej czasu poświęcają na bezpośredni kontakt z chorymi, w medycynie inwazyjnej coraz częściej człowieka zastępują roboty.
- Medycyna się zmieniła, ale to nie jest tak, że lekarze się zdehumanizowali, tylko rozwój technologii medycznych, możliwości leczniczych spowodował odciągnięcie lekarza od człowieka. My się koncentrujemy na człowieku, tylko zza parawanu, rezonansu, mniej mamy bezpośredniej styczności, czasu na rozmowę. Ale za to ratujemy chorych, którzy kilkanaście lat temu by umierali. Dziś wszczepiamy stenty do naczyń krwionośnych, sztuczne zastawki, neurostymulatory. To jest cena ograniczenia kontaktu lekarza z człowiekiem. Jeśli w ciągu ostatnich 50 lat przedłużyliśmy życie kobiet i mężczyzn o kilkanaście lat, to żadnym humanizmem tego nie wytłumaczymy. Zgoda, to jest automatyka, ale też wymaga finezji, bo robią to ludzie. Ważne, żeby nie zamęczyć chorego tą technologią, nie zlecać badań w nieskończoność.

Ciekawa jestem, co pan by robił, gdyby nie został lekarzem?
- Kiedyś przymierzałem się, żeby studiować równolegle z medycyną psychologię w sensie pomocy człowiekowi. Nawet rozmawiałem o tym ze świętej pamięci profesorem Stanisławem Gerstmannem, ale on powiedział mi: wie pan, niech pan się jeszcze zastanowi nad tym przez rok, bo z tą psychologią jest jak z żeniaczką, zastanowi się pan rok, a potem pan zrezygnuje. I tak było, że zrezygnowałem. Z psychologii (śmiech). Może dalszym ciągiem tego wątku są moje książki.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie