Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przetrwał Auschwitz

Lidia Cichocka
Pan Włodzimierz pod ścianą śmierci. Wspomnienia są ciągle bardzo bolesne.
Pan Włodzimierz pod ścianą śmierci. Wspomnienia są ciągle bardzo bolesne. L. Cichocka
Był w Auschwitz cztery lata. W styczniu każdego roku, w rocznicę wyzwolenia obozu wraca, by spotkać tych, którzy przeżyli.

- Nie wyszedłem przez komin, tata zawsze powtarza to zdanie, kiedy przekraczamy bramę z napisem "Arbeit macht frei" - mówi Janusz Kabała. - Bo pierwszą rzeczą jaką usłyszał w obozie było właśnie to: "Dla was jest stąd jedna droga: przez komin".
Włodzimierz Kabała, mieszkaniec Suchedniowa, ma 94 lata. W ubiegłym roku przeszedł udar, teraz powoli wraca do formy. Każdego roku w styczniu jeździł do Oświęcimia na obchody kolejnej rocznicy wyzwolenia obozu koncentracyjnego. Także w tym, mimo że zdrowie szwankuje od miesiąca dopytywał o wyjazd. I w niedzielę, przed 6 rano, razem z synem i wnukiem wyruszył, by raz jeszcze pokłonić się prochom tych, którzy odeszli i dać świadectwo prawdzie.

Nie miał prawa tyle żyć

To był letni dzień 1940 roku, sierpniowe święto Matki Boskiej. Włodek, który przed wojną uczył się na masarza zapakował wędliny i pojechał do Warszawy. Za to samo - wyrób i sprzedaż groziła mu kara śmierci, ale by żyć trzeba było ryzykować. To w stolicy na jednej z ulic został zgarnięty w łapance, razem z więźniami z Pawiaka zapakowany do bydlęcego wagonu i przewieziony na stację o niewiele mówiącej wtedy ludziom nazwie Auschwitz. Przyjechał pierwszym warszawskim transportem, więc i numer dostał niski: 1568. To, że w Oświęcimiu przeżył cztery lata zakrawa na cud. Nie miał prawa tyle żyć, ale tak bardzo chciał. Przeszedł wszystko: głód, choroby, bicie, eksperymenty medyczne.

Dzisiaj wspomnienia są tak żywe, jakby to działo się wczoraj. Pracował przy rozładowywaniu wagonów, sprzątaniu, budowie baraków w Birkenau, w magazynie z żywnością, potem na kuchni przy ogromnym 700-litrowym kotle. Racje żywnościowe były tak głodowe, że kradł: przemrożonego ziemniaka, kawałek czarnego chleba dla siebie, dla kolegów. Bo, mimo że każdy dzień w obozowym piekle był walką o życie, to w tym piekle rodziły się przyjaźnie, istniała zwykła ludzka solidarność. W kolejnych transportach przybywali znajomi ze Skarżyska, Starachowic. Jasiu Rejman, Stasiu Głowa, Kazik Antecki z Szydłowca, to byli prawdziwi przyjaciele. Kazika udało się wyciągnąć z kamieniołomów, uratowało mu to życie.

- Ojciec był lubiany - potwierdza syn. - Po wojnie do naszego domu przyjeżdżali koledzy. Mama szykowała wtedy górę jedzenia, skrzynkę napitku, a oni siedzieli, gadali. Wspominali tamte dni. Także to, jak jeden drugiemu pomagał ocalić życie. Czasami płakali, czasami śmiali się, bo chociaż dla nas brzmi to nieprawdopodobnie, dla nich to było zwykłe życie. - A szef kuchni w Oświęcimiu, Niemiec mówił, że po wojnie ożenię się z jego córką. On mnie bardzo lubił, mówiliśmy o nim wuju - wspomina pan Włodzimierz.

- Pamiętam jak wytropiłem złodzieja chleba. Ktoś w baraku kradł, a wiadomo było - nie jesz trzy dni umierasz. W nocy wpadłem na pomysł, jak złapać go na gorącym uczynku. Zorganizowałem kopiowy ołówek, poświęciłem własny chleb faszerując go skrawkami ołówka. Pułapkę zastawiłem, a rano razem z blokowym zrobiliśmy przegląd. Pod pretekstem wizyty u dentysty kazaliśmy wszystkim otworzyć usta. Złodziej miał fioletowy język, zęby.
Pan Włodzimierz nie pamięta, co się z nim stało. Karę mieli wymierzyć ci, których okradł.

On sam za kradzież kilku przemrożonych ziemniaków dostał straszne baty. Niemcy bili bykowcem przecinając skórę, łamiąc kości. Kazali też zjeść te surowe ziemniaki.
- Na mnie mówili "wielki cwaniak" - podkreśla z dumą pan Włodzimierz. - Bo rzeczywiście kombinowałem.

Kiedy z wycieńczenia nie miał siły, widząc, że koniec bliski zgłosił się do pracy w garbarni. O wyprawianiu skór nie miał pojęcia, ale liczył, że tam będzie jedzenie. Gdy pracował przy czyszczeniu skór trafiały się resztki na zasolonej skórze z krowy.

Najczęściej jednak były to skóry z psów. - Niemcy wtedy je łapali. Obojętnie jakie, ich skóry wysyłano jako ocieplacze na wschodni front. - Musiałem zabijać te psy i do dziś pamiętam dwa płaczące jamniki przeczuwające śmierć. I ja popłakałem się nad nimi, bo nigdy wcześnie czegoś takiego nie widziałem - mówi. Koledzy, którzy pracowali w garbarni śmiali się z niego, że nie je psów. Dzięki psinie oni byli w niezłej kondycji. - A ja nie mogłem, co spróbowałem wymiotowałem, długo to trwało, ale w końcu przemogłem się, zacząłem pić ten smalec, bo ten nigdy nie zastyga - mówi pan Włodzimierz. Mięso przemycał dla kolegów na bloku.

Smalec chowano jak skarb, bo to był prawdziwy tłuszcz, rzecz w obozie bezcenna. - Pewnego dnia zobaczyłem SS-mana, który ukradkowo przerzucał rzeczy na garbarni, najwyraźniej czegoś szukał. Gdy mnie spostrzegł mówi: kamrat. Myślałem, że zgłupiał, jaki ja dla niego kamrat, a on prosi o psi smalec, bo jego żona chorowała na gruźlicę i ktoś powiedział mu, że to jedyny ratunek. Po jakimś czasie ten sam Niemiec przyszedł z trójką dzieci, najmłodsze miało 9 lat i razem dziękowali za to, że mama żyje. Przynieśli mi bułkę, prawdziwą białą bułkę.

Na takich uroczystościach jak rocznica wyzwolenia obozu jest okazja, by porozmawiać, co u kogo słychać. Na zdjęciu, od prawej: Janusz i Włodzimierz Kabałowie, Rafał Woźniak i Marian.
(fot. L. Cichocka)

Skazany na blok 11

Nie uchroniło to jednak pana Włodzimierza przed skazaniem na blok 11. Wcześniej zebrał straszne cięgi za pocięcie padłego konia - ulubieńca syna komendanta obozu. Nadzorujący pracę Niemiec nie powiedział, że zwierzę ma zostać wypchane, więc potraktował je jak każde. Odciął ogon, kopyta. 25 batogów połamało mu kości i omal nie pozbawiło życia.

A potem za wszystkie swoje przewiny dostał karę śmierci, trafił na blok 11 skąd nie wracało się, ale od śmierci uratowali go przyjaciele. W nocy znajomy, Stasiu Koźmiński dał mu zastrzyk z paratyfusem, po którym dostał 40 stopni gorączki, zabrano go na blok 20, do obozowego szpitala. To wtedy w malignie pootwierał klatki z królikami, na których prowadzono eksperymenty. - Koledzy wspominali jak je wypuszczał wołając: uciekajcie braciszkowie - opowiada pan Janusz. - Zawsze się z tego śmiali. Gdy gorączka minęła tata wrócił do pracy.
W lipcu 1944 roku wraz z innymi więźniami wyruszył na zachód do Sachsenhausen.

Jeszcze siedem miesięcy pracował w fabryce klinkieru. Tam przeżył naloty aliantów. Wrócił po wyzwoleniu, na piechotę doszedł do domu w Suchedniowie. Wrócił nie sam, bo w Niemczech poznał żonę Jadzię. Jadzia mieszkała w Skarżysku-Kamiennej, znała dobrze niemiecki, więc zabrano ją na roboty do Ransburga. Tam trafiła do domu burmistrza, była niańką. Dzieci za nią przepadały. Tylko raz gospodarz uderzył ją w twarz, gdy w czasie nalotu zaspała i nie sprowadziła dzieci do piwnicy.

- Dziadziuś umawiał się z babcią, że jak będą wracać to spotkają się w umówionym miejscu. Ten, kto będzie pierwszy zaczeka - opowiada Bartłomiej Kabałą, wnuk. - Dziadziuś jednak nie poczekał, pognał dalej. Babcia popędziła za nim.
- Pojechaliśmy tam raz po wyzwoleniu. Jadzia chciała się spotkać z Hansem i Else, jak ta mała płakała za Jadzią! Hedwiś wołała, aż popłakaliśmy się i my.

Musiał zobaczyć

Do Oświęcimia pan Włodzimierz wrócił najszybciej jak było można w latach 50. Czuł, że musi na własne oczy zobaczyć, co zostało z tego miejsca. Huczne obchody rocznic wyzwolenia zaczęły się, kiedy premierem został były więzień i kolega taty Józef Cyrankiewicz. Na początku lat 60. zabrał do Oświęcimia syna. - Miałem 13 lat, tata oprowadził mnie wszędzie, pamiętam, że jeszcze z ziemi wystawały ludzkie kości. Byliśmy w bloku 7, pierwszym, do którego trafił, w kuchni, garbarni, bloku 11. Wracam tu razem z nim aż do dzisiaj na 63 rocznicę wyzwolenia.

Pan Janusz żałuje, że kiedy koledzy taty ściągali do Suchedniowa nikt nie myślał o zapisywaniu ich wspomnień. Dopiero w ubiegłym roku do taty przyjechała wolontariuszka i przez cały dzień nagrywała to, co pan Włodzimierz pamięta. Do dzisiaj muzeum w Oświęcimiu nagrało wspomnienia 150 byłych więźniów. - W Polsce jest ich jeszcze może 200 osób - mówi z żalem Elżbieta Myrtko z muzeum. - W styczniu przyjeżdża 20, góra 30.

Dlatego, kiedy zjawiają się na rocznicowych uroczystościach otacza ich tłum fotoreporterów. Każdy krok uwieczniają kamery, błyskają flesze. A oni witają się jak starzy znajomi, z uśmiechem.

Tyle w nich optymizmu

- To jest niesamowite, ile w tych ludziach optymizmu, życzliwości dla innych - mówi wolontariusz Rafał Woźniak, który do Oświęcimia przyjeżdża z Warszawy z blisko 90-letnią Leokadią Rowińską. Także i jego dziadek spędził w obozie pół roku. Udało mu się, bo przedwojenny sąsiad, chociaż paradował w mundurze oficera gestapo poradził babci, co ma robić. Pomógł jeszcze kilku innym osobom i w zamian został wysłany na front wschodni, z którego nie wrócił. Pani Leokadia była znajomą dziadka. Do Oświęcimia trafiła w 1944 roku, w pierwszą rocznicę ślubu. Była w ciąży, w marszu śmierci urodziła synka, który po sześciu dniach zmarł.

Pan Dyonizy Lechowicz kielczanin, do obozu w Birkenau trafił z Radomia w 1943 roku z wyrokiem śmierci zamienionym na dożywocie. Dostał trójkąt z literami IL, do dzisiaj żyje trzech takich więźniów. Jako szczególnie niebezpieczni trafiali do specjalnego komando i jak im uświadomiono mają maksimum trzy miesiące życia.

Jednak przeżył, wrócił do domu w Kielcach. Pana Włodzimierza rozpoznał w ubiegłym roku. W tym też przyszedł ktoś nowy. Padło sakramentalne: pamiętasz?
Kiedy cała grupa przekracza bramę obozu rozmowy nie milkną. Każde miejsce wywołuje wspomnienia. Pan Włodzimierz patrzy na pusty budynek kuchni, na placyk, na którym przygrywała obozowa orkiestra. - A tu stał Palicz, kaduk, który liczył wychodzących i wracających po pracy do obozu - mówi. - Liczył żywych i trupy, bo stan musiał się zgadzać.

Cisza zapada koło bloku 11, gdy kondukt, do którego dołączają delegacje z całego świata z wiązankami kwiatów wchodzi na podwórko pod ścianę śmierci. Każdy pochyla głowę, pan Włodzimierz chowa twarz w dłoniach.

Jednak się zdarzyło

W powrotnej drodze zapala lampkę przed budynkiem kuchni, co zwraca uwagę włoskiej grupy. Wszystkie aparaty kierują się na niego, starszego człowieka na wózku inwalidzkim z przypiętym do płaszcza trójkątem z numerem 1568.
W całym obozie tłumy ludzi. Rozbrzmiewają wszystkie języki, a byli więźniowie dla zwiedzających, głównie młodych ludzi, są jak bohaterowie filmu, jak potwierdzenie, że to, o czym mówią przewodnicy i co nie powinno być prawdą, jednak zdarzyło się.

W krematorium jesteśmy sami. Za przymkniętymi drzwiami panuje cisza, półmrok. Przed paleniskami kwiaty. Pan Włodzimierz pamięta zupełnie inne sceny: rozgrzane do czerwoności piece, stosy trupów i ten przerażający widok, gdy ciało na ruszcie objęte płomieniami zaczęło się ruszać. Uciekał wtedy z krzykiem, ale przed pamięcią nie ma ucieczki. Nie było też przed słodkawym zapachem palonych ciał, który zasnuwał całą okolicę.

Kiedy rodzina Kabałów przekracza bramę z niemieckim napisem "Praca czyni wolnym" grymas pojawia się na twarzy pana Włodzimierza. Ma oznaczać to, co powtarza co roku "Nie wyszedłem przez komin". Pan Janusz zatrzymuje się godząc się, by kto chce zrobił im zdjęcie. - Zawsze powtarzałem tacie: musisz mówić, musisz, by pokolenia wiedziały. To jest twój obowiązek, dług do spłacenia wobec tych, którzy nie żyją.

Pan Włodzimierz denerwuje się, kiedy nie może przypomnieć sobie jakiejś daty czy nazwiska, ale one po chwili wracają. Imiona, numery, nawet daty transportów. Pamięć ludzka okazuje się o wiele bardziej niezawodna od niemieckiej maszyny do zabijania. Trwa.

Kiedy po mszy odprawianej między innymi przez księdza, który jako ministrant wszedł do obozu tuż po jego wyzwoleniu, o wysłuchaniu wspomnień ocalałych z obozów, po złożeniu kwiatów pod pomnikiem ofiar w Brzezince, wszyscy byli więźniowie obiecują wrócić za rok. Jeśli tylko Bóg pozwoli.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie