Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przeżyłem karną ekspedycję - wspomnienia żołnierza Batalionów Chłopskich

Marek Maciągowski
Władysław Sowa
Władysław Sowa Marek Maciągowski
W stodole otwarte zostały tylne wrota, a na boisku Niemcy urządzili sobie biuro. Na belkach ułożono drążek do którego przywiązano gruby sznur improwizujący szubienicę.

Swoimi wspomnieniami dzieli się z Państwem kielczanin Władysław Sowa, żołnierz Batalionów Chłopskich, działacz ruchu ludowego. Aresztowany podczas karnej niemieckiej ekspedycji w rodzinnych Piotrkowicach cudem ocalał, podobnie jak inni mieszkańcy jego wsi.

W 1939 roku miałem 17 lat, mieszkałem wraz z rodzicami w Piotrkowicach w gminie Bejsce w byłym powiecie pińczowskim (obecnie kazimierskim). Już przez kilka ostatnich dni sierpnia tysiące ludzi ze Śląska zaczęły się przesuwać na wschód. Ludzie ci byli przerażeni, szli dniami i nocami. Niektórzy szli z tobołkami na plecach, inni jechali konnymi wozami, wioząc ze sobą wszystko co mogli zabrać ze swoich domów, a jeszcze inni jechali samochodami, motocyklami lub rowerami. Na drodze był niesamowity tłok, nerwowe krzyki. Po wybuchu wojny siały strach niemieckie samoloty.

Wrzesień uciekinierów

Pamiętam długie kolejki przy studniach wiejskich, poszukiwanie żywności, głównie chleba, mleka i innych artykułów były problemem dla uciekających. W niektórych studniach brakowało wody. Do tego wszystkiego dochodziły fałszywe informacje, że szpiedzy niemieccy zatruwają wodę w studniach, że Niemcy będą mordować młodych mężczyzn, a kobietom usuwać piersi. Słyszałem płacz głodnych i zmęczonych dzieci. Ludzie z mojej wioski dawali do jedzenia co mieli w domach. Wszystko to było niewystarczające. Uciekinierzy wyrywali z ziemi marchew, którą spożywali na surowo, kopali ziemniaki i w chwili odpoczynku piekli w ogniskach. Spali gdzie tylko się dało, w mieszkaniach, stodołach, na podwórkach i w sadach.

Droga gruntowa prowadząca z Kazimierzy Wielkiej przez Bejsce i Piotrkowice do Opatowca była starta na pył, sięgający powyżej kostek. Znaczną część uciekających stanowiła ludność żydowska. Pamiętam , że 3 września byłem na nabożeństwie. Przed kościołem zatrzymało się kilka polskich samochodów wojskowych. Niektóre osoby, w tym i ja pobiegły do żołnierzy. Wówczas jeden z oficerów powiedział: "za tydzień będziemy tańczyć w Berlinie". Ja i moi rówieśnicy nawet wierzyliśmy, że rzeczywiście może tak być.

W tym czasie lubiłem słuchać rozmów starszych gospodarzy, którzy twierdzili, że zanosi się na krwawą wojnę z Niemcami. I rzeczywiście w dniu 1 września warkot niemieckich eskadr lotniczych wyrwał mnie ze snu. Samoloty z czarnymi krzyżami leciały dość nisko. Ustawione baterie artylerii przeciwlotniczej nad Wisłą strzelały do niemieckich samolotów, jednak bez skutku.

Pochowaliśmy żołnierza

6 września fala uciekinierów na wschód ustała. Nastąpiła jakaś dziwna cisza, jedynie pojawiały się grupki polskich zmęczonych żołnierzy. Ta dziwna cisza trwała do następnego dnia to jest do 7 września. Rano tego dnia rozmawiałem z sąsiadem, gdy jakiś zabłąkany pocisk artyleryjski z ogromnym i przerażającym świstem przeleciał blisko nas. Wtedy poczułem strach wojny i szybko wróciłem do domu.
Gdzieś około godziny 10.00 podjechał pod nasz dom jakiś cywil przywożąc na bryczce zabitego polskiego żołnierza. Nogi w owijaczach zwisały mu na zewnątrz bryczki, były zmiażdżone od odłamków pocisku, twarz żółta na skutek upływu krwi, stwarzały dla mnie widok pewnego przerażenia. Właściciel bryczki nalegał aby tego żołnierza pochować na pobliskim cmentarzu w Bejscach. W ciągu kilku minut zjawiło się z łopatami czterech mężczyzn zabierając i mnie na cmentarz. Wykopaliśmy niezbyt głęboki grób, ułożyliśmy tego żołnierza, nakryliśmy płaszczem i przysypali ziemią. Wcześniej zabraliśmy część tzw. nieśmiertelnika. Gdy wychodziliśmy z cmentarza zatrzymała nas niemiecka czołówka. Pytali skąd wracamy i co robiliśmy na cmentarzu. Powiedzieliśmy że pogrzebaliśmy polskiego żołnierza. Zostaliśmy jednak zmuszeni do wskazania miejsca pochówku i odgrzebania pochowanego na dowód, że to jest polski żołnierz. Po osobistej rewizji zostaliśmy zwolnieni z nakazem szybkiego powrotu do domów.

Jednym z wyczynów niemieckich lotników było zrzucenie dwóch bomb dużego kalibru na gęsi z całej wioski pasące się na błoniu w Bejscach. Widok niesamowity, pierze z zabitych gęsi jak biała chmura utrzymywała się w powietrzu przez blisko pół godziny.

Karna ekspedycja

Z późniejszych lat zapadła mi w pamięci karna ekspedycja niemieckiej w mojej miejscowości. Epizod omal nie skończył się tragicznie. W październiku 1943 roku byłem już żołnierzem Batalionów Chłopskich.. W godzinach 2.00-3.00 cała wioska została otoczona gęstym kordonem policji niemieckiej i żołnierzy. Inni chodzili grupami od domu do domu i wyciągali ze snu mężczyzn, głownie młodych.

Kiedy wpadli do nas na podwórko zaczęli łomotać do drzwi i okien. W pierwszej chwili zrozumiałem, że nastąpiła "wsypa", że przyszli mnie aresztować. W jakiś nerwowy sposób krzyczałem do ojca żeby powoli otwierał drzwi bym zyskał na czasie. Myślałem o ucieczce. Chwyciłem z krzesła spodnie ale jeszcze nie zdążyłem ich włożyć, gdy żandarm był na korytarzu. Rzuciłem spodnie i wpadłem do łóżka. Za chwile żandarm z karabinem gotowym do strzału krzyczał żebym się ubierał, inni przeprowadzali w całym domu szczegółową rewizję. W szafie ubraniowej miałem kilka egzemplarzy prasy konspiracyjnej. Żandarm powiedział mi abym zabrał kenkartę i wyprowadzili mnie na podwórko. Kilku innych żandarmów prowadziło rewizje w budynkach gospodarczych. Zostałem doprowadzony do grupy mężczyzn oczekujących na drodze. Nie wolno było prowadzić żadnej rozmowy między sobą. Trzymali nas pod bronią i tak powoli zbliżaliśmy się do środka wsi, a grupa aresztowanych wciąż rosła, kiedy zaprowadzili nas na przydomowe pastwisko, było tam około 30 mężczyzn. Na polecenie żandarmów trzeba było układać się rzędami do góry plecami, a ręce trzymać pod głową. Nie wolno było czynić żadnych ruchów, a jeśli ktoś próbował się poruszyć oberwał kilka razy pejczem. W stodole otwarte zostały tylne wrota, a na boisku Niemcy urządzili sobie biuro. Na belkach ułożono drążek do którego przywiązano gruby sznur improwizujący szubienicę. Za stołami siedziało trzech oficerów
z tłumaczem, a obok stał sołtys tej wioski.

Leżeliśmy na ziemi

Po sprowadzeniu wszystkich mężczyzn, zaczęło się przesłuchiwanie każdego z osobna, a sołtys musiał potwierdzić czy przesłuchiwany mówi prawdę. Na placu leżało około 130 mężczyzn. Wokół nas stało dość dużo uzbrojonych Niemców. Właściwie to co 3 lub 4 kroki stał żandarm z bronią gotowa do strzału. Poza tym obok stodoły był karabin maszynowy. Sytuacja stawała się być tragiczna. Niektórzy chłopcy wychodzili z namalowanymi kredą krzyżami na plecach. Byli tym wyraźnie przerażeni. Niektórzy płakali, bowiem byli żonaci, odeszli od dzieci, inni na skutek tego, że zostali pobici.

Czekałem z niecierpliwością na swoją kolejkę i wtedy przypomniałem sobie, że w portfelu mam alfabet "morsa". Do dzisiaj nie mogę pojąć w jaki sposób to zrobiłem. Wyciągnąłem alfabet mocno zmiąłem i wcisnąłem w trawę. Udało się, bowiem przy rewizji żandarm wyrzucił całą zawartość portfela, przeglądali wszystko co w nim było, a szczególnie zaś fotografie. Udało się, wyszedłem bez krzyża na plecach.

Kilku starszych gospodarzy, którzy pozostali na wolności oraz gospodynie podjęli decyzje, aby zebrać od poszczególnych zamożniejszych rodzin kilkanaście sztuk drobiu, wódki kontyngentowej, jajek, masła. Okazało się, że ludzie sami przynosili indyki, gęsi, kury i wszystko co mogli i mieli. Urządzono suty obiad, na który szefowie karnej ekspedycji zostali zaproszeni i o dziwo, przybyli. Sporo sztuk drobiu, szczególnie gęsi i indyków zaoferowano im i oni to przyjęli. Myśmy w tym czasie jednak leżeli i myśleli o najgorszym. Po powrocie z uczty szef ekspedycji wystąpił z przemówieniem, które było przez tłumacza tłumaczone. Po tej mowie, ten szef zażądał żeby w czasie, gdy on będzie chodził między rzędami, wszyscy patrzyli mu prosto w oczy. Wówczas strach ogarnął wszystkich bo właściwie nie wiadomo było jak patrzeć, a on wskazywał palcem na niektórych mężczyzn żeby wychodzili z szeregów. Wybrał w ten sposób 15 mężczyzn, a później zwrócił się do sołtysa, aby on spowodował dostarczenie łopat. Byliśmy prawie wszyscy przekonani, że wybrane osoby będą rozstrzelane. Okazało się jednak, że mężczyźni z łopatami potrzebni byli do pogrzebania dwóch wcześniej zastrzelonych osób. Natomiast chłopcy z krzyżami na plecach zostali zabrani i osadzeni w obozie w Płaszowie, stanowiącym filie obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Szczęśliwie wszyscy przeżyli i powrócili do domów.

Ostatnie słowa niemieckiego oficera do nas skierowane ostrzegały abyśmy się nie wdawali z bandami i wydal rozkaz, aby wszyscy pozostali w biegu rozeszli się. Dla postraszenia padło kilka strzałów, a myśmy uciekali co sił. Za kilkanaście dni urzędujący na posterunku policji w Bejscach żandarm niemiecki o nazwisku Zalewski powiedział swoim podwładnym, że ludzie w Piotrkowicach mieli wyjątkowe szczęście, bo plany były zupełnie inne.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie