Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Róża Thun: Europa to nie jacyś oni, to my

Dorota KLUSEK
Róża Thun znakomicie potrafi połączyć nowoczesność z tradycją.
Róża Thun znakomicie potrafi połączyć nowoczesność z tradycją. Łukasz Zarzycki
W jej żyłach płynie krew legendarnej Emilii Plater, do jej rodziny należy dom zbudowany przez Stanisława Witkiewicza, po stronie opozycji walczyła o wolność. To przywołuje piękną polską tradycję. Z drugiej jednak strony postawiła na nowoczesne państwo, funkcjonujące w Unii Europejskiej.

Róża Thun

Róża Thun

Pełne nazwisko Róża Maria Grafin von Thun und Hohenstein. Ma 57 lat. Krakowianka. Posłanka do Parlamentu Europejskiego. Skończyła filologię angielską na Uniwersytecie Jagiellońskim. Działaczka opozycji, rzecznik Studenckiego Komitetu Solidarności, pełniła funkcję dyrektora generalnego, a następnie prezesa zarządu Polskiej Fundacji imienia Roberta Schumana. W 2005 roku została dyrektorem Przedstawicielstwa Komisji Europejskiej w Polsce. Jej ojcem jest profesor Jacek Woźniakowski - inicjator wydawnictwa "Znak", były prezydent Krakowa. Ma męża i czworo dzieci.

- Żyjemy w naprawdę wspaniałym kraju, ale nie umiemy tego docenić. Przyzwyczailiśmy się do narzekania, zamiast cieszyć się tym, co naszą własną pracą w Polsce osiągnęliśmy - mówi Róża Thun.
Z posłanką do Parlamentu Europejskiego spotykamy się w centrum Kielc. Podczas spaceru kieleckim deptakiem podchodzą do niej ludzie. Ktoś ma konkretną sprawę, ktoś chce ponarzekać, a ktoś inny cierpliwie czeka na autograf. Dla każdego znajduje czas. Z każdym porozmawia.

NA POWAŻNIE Z WYBORCAMI

- Obiecałam sobie, że wyborców będę traktowała poważne - wyjaśnia. - Pamiętam, jak będąc w Polskiej Fundacji imienia Roberta Schumana, robiłam kampanię przed referendum akcesyjnym do Unii Europejskiej. Jeździłam wtedy dużo po Polsce południowej i wschodniej, spotykałam się z ludźmi, żeby ich przekonać, że dla nas Polaków, wejście do Unii to jedyna szansa na normalne życie. Wiele osób bało się, że będąc we Wspólnocie, stracimy polską tożsamość, że nasza ziemia zostanie wykupiona. Dziś jesteśmy jednym z krajów najbardziej popierających Unię. Nasze społeczeństwo jest tak proeuropejskie, jak żadne inne. Ale jak tak wtedy jeździłam po Polsce, to miałam gorzkie doświadczenie tego, jak wielu polityków traktuje swoich wyborców. Nie byłam wcześniej tego świadoma - przyznaje. - Pytano mnie, gdzie kandyduję, z jakiej jestem partii. Wtedy nie byłam w żadnej. Ale oni nie dowierzali. Mówili: bo wie pani, ci ludzie tak przyjeżdżają do nas, jak chcą naszych głosów. My na nich głosujemy, a potem tyle ich widzieliśmy. Pamiętam, wówczas myślałam ze smutkiem o politykach, którzy z lekceważeniem traktują swoich wyborców. I jak teraz kandydowałam do Parlamentu Europejskiego, obiecałam sobie, że jeśli zostanę wybrana, będę swoich wyborców traktowała poważnie. W związku z tym, wszystkie miejscowości, które odwiedziłam w trakcie mojej kampanii wyborczej, ponownie odwiedziłam zaraz po wyborach. Zaufało mi przeszło 150 tysięcy osób. Kiedy sobie wyobraziłam tę grupę, która pofatygowała się, żeby pójść do punktu wyborczego i oddać na mnie głos, to jest to bardzo zobowiązujące.

Nie do każdego można jednak dotrzeć bezpośrednio. Stąd Róża Thun sięga po wszelkie możliwe metody komunikacji.
NIE WRACA DO DOMU

- Korzystam z mediów i za ich pomocą staram się przekazać to, co najistotniejsze w Unii Europejskiej, bo w związku z tym zostałam wybrana przez mieszkańców Świętokrzyskiego. Kontaktuję się także za pośrednictwem mediów elektronicznych: mam stronę internetową, na której piszę o tym, co się dzieje. Mam profil na facebooku, na którym codziennie informuję, gdzie jestem i co robię. Dzięki temu każdy może się dowiedzieć, po co wybrał tę posłankę i co się z nią dzieje - wyjaśnia eurodeputowana.

Przyznaje, że praca pochłania ją bez reszty. - Od lat żyję tak, że nie mam czasu na swoje sprawy. Tylko, że do niedawna nawet jak gdzieś wyjeżdżałam, to na noc wracałam do domu - śmieje się. - Teraz nie wracam, bo albo jestem w Strasburgu, albo w Brukseli, albo w jakimś miejscu mojego okręgu wyborczego. Bardzo często nie mam czasu na śniadanie czy kolację z moją rodziną.

CZAS DLA RODZINY

Mimo to, w tym całym pędzie i w nawale terminów, jest miejsce dla bliskich. - Staram się jednak zawsze na niedzielę być w domu, pójść z moją rodziną do kościoła - dodaje. - Mamy czwórkę dzieci i kiedy były małe, zajmowałam się nimi. Kiedy zaczęłam pracować dbałam o to, żebyśmy chociaż jeden posiłek jadali wspólnie, żebyśmy przy stole siedzieli razem. Potem, gdy dzieci już były starsze i każdy z nas miał swoje terminy, obowiązki, umawialiśmy się na wspólne śniadanie w sobotę lub niedzielę. Do południa siedzieliśmy w szlafrokach przy stole i tak gadaliśmy o wszystkim i o niczym. Dziś nasze dzieci są już dorosłe. Nie ukrywam, że gdyby były małe nie wykonywałabym tej pracy.

Najstarsza córka, Marynia ma 27 lat, najmłodsza - Jadwiga - 19. Pomiędzy nimi jest 25-letnia Sophie oraz 23-letni Christoph. Każde z dzieci realizuje się w inny sposób.

- Zastanawiałam się, jako młoda matka, jaka jest rola rodzica - przyznaje. - Jeśli się traktuje dzieci jako autonomiczną jednostkę, to dochodzę do wniosku, że zadanie rodzica polega na tym, by pomóc dzieciom odejść. Rodzice mają pomóc dzieciom w dorastaniu, a dorastanie, to usamodzielnianie się. Więc jedyne, co mogę zrobić, to pomóc im z tego gniazda wylecieć. Dlatego ich nie ograniczam. Same muszą znaleźć swoje powołanie. Samodzielność dzieci cieszy, jeśli pozostaje dobry kontakt z rodzicami. Dobre relacje z kolejnym pokoleniem otwierają oczy na świat.

MIŁOŚĆ OD PIERWSZEGO WEJRZENIA

Rodzina Róży Thun odbiega od standardowej polskiej rodziny. A stało się to, za sprawą miłości od pierwszego wejrzenia, jak sama się śmieje, miłości spotkanej na ulicy. Jej mężem jest ekonomista Franz Grafin von Thun und Hohenstein.

- Żeby było śmiesznie, jesteśmy dalekimi kuzynami, ale wcześniej się nie znaliśmy - żartuje. - Mój mąż przyjechał do Polski, żeby zobaczyć, jak u nas wygląda Wielkanoc. My wtedy mieszkaliśmy w Krakowie, ale na święta wyjeżdżaliśmy tradycyjnie do Zakopanego. W tym czasie on miał się wprowadzić do naszego mieszkania. Kiedy już przyjechał, zbiegłam na dół, żeby przekazać mu klucze i stało się - śmieje się. - Więc jak ktoś mnie pyta, gdzie poznałam swojego męża, mówię: na ulicy. Zaliczam się do tych ludzi, którzy przeżyli miłość od pierwszego wejrzenia i to w tym najbardziej dosłownym znaczeniu.

Z mężem początkowo porozumiewała się w języku francuskim, później nauczyła się języka niemieckiego. Dziś jej małżonek dobrze radzi sobie z językiem polskim. Dzieci z ojcem zawsze rozmawiają w języku niemieckim, a z matką po polsku.
FRANKFURCKI KONTAKT

Po ślubie młodzi małżonkowie zamieszkali we Frankfurcie. - To było zaraz po Solidarności. Myślałam, że to już jest ten czas demokracji, że zaraz będziemy mogli wrócić do Polski, ale myliłam się. Zapadła klamka, wybuchł stan wojenny. Zostaliśmy w tym, przynajmniej wówczas, potwornie brzydkim mieście. Nie znałam języka niemieckiego. Jednak jestem optymistką i dałam radę. Zresztą wtedy rodziły się nasze dzieci. Nie miałam czasu na narzekanie - śmieje się.

Mieszkając w Niemczech, angażowała się w działalność opozycyjną w Polsce. - Byłam punktem kontaktowym w przesyłaniu zakazanych książek, czy na przykład części do maszyn drukarskich - wyjaśnia. - Przyjeżdżali też ludzie, którzy starali się o azyl polityczny w Stanach Zjednoczonych i ja im często służyłam jako tłumacz. Ciągle u nas ktoś mieszkał. Mój mąż to święty człowiek, że to znosił. Wracał późno z pracy i często na palcach przechodził między śpiącymi na materacach Polakami.

PRZYGOTOWANIA DO REFERENDUM

Z Frankfurtu, na dwa lata wyjechali do Nepalu, gdzie pracował mąż Róży Thun. - To był fascynujący okres. Jeśli gdzieś zostawiłam kawał serca, to właśnie w tym miejscu - przyznaje. - Tam zastała nas wiadomość o Okrągłym Stole, więc mogliśmy wrócić do Polski. Po 10 latach mieszkania za granicą. Żeby było śmiesznie, ja przyjechałam tu za mężem, który dostał pracę w Warszawie.

Tutaj na świat przyszło ich czwarte dziecko. Niedługo potem Róża Thun została dyrektorem generalnym, a następnie prezesem Polskiej Fundacji imienia Roberta Schumana, która odegrała wiodącą rolę w procesie przygotowywania Polaków do członkostwa w Unii.

- Do Fundacji Schumana zaprosili mnie Piotr Nowina Konopka i Tadeusz Mazowiecki. Pracowałam z nimi. To była praca społeczna i bardzo pożyteczna. Udało mi się tam zrobić dużo dobrych i ważnych rzeczy. Moja następczyni nadal świetnie prowadzi tę fundację - ocenia.

OKUPACJA W KAZIMIERZY WIELKIEJ

W tym czasie została także radną Warszawy, a w 2005 roku wygrała konkurs na dyrektora Przedstawicielstwa Komisji Europejskiej w Polsce. - To był potwornie długi i zawiły konkurs, ale bardzo mi zależało, żeby tam się dostać - wyjaśnia. - I to była moja decyzja. Dotychczas, na ogół, to inni mnie zapraszali do współpracy. Tak było z Fundacją Schumana. Podobnie zresztą w przypadku Parlamentu Europejskiego. Do kandydowania z listy Platformy Obywatelskiej namówił mnie premier Tusk. Jasne, że Parlament Europejski mnie zawsze interesował, ale że nie byłam członkiem żadnej partii, więc nie myślałam o kandydowaniu. Kiedy otrzymałam taką propozycję, z pewnym żalem zostawiłam Komisję Europejską, i świetny zespół, który tam stworzyłam i rzuciłam się w wir kampanii, co zaowocowało tym, że zostałam posłem.

Została wybrana z Małopolski, z którą od dawna jest związana jej rodzina, ale także z ziemi świętokrzyskiej. Właśnie tutaj okupację spędziła mama Róży Thun. - Przez te lata mieszkała w Kazimierzy Wielkiej. Moja mama pochodzi z Kresów Wschodnich. Kiedy wybuchła wojna ona i jej bliscy uciekli stamtąd przed Rosjanami. Najpierw pojechali pod Siedlce do jednej ciotki, ale uznali, że to za blisko Rosji, więc trafili do drugiej ciotki, do Kazimierzy - tłumaczy. - Po okupacji mama mieszkała na Podhalu, gdzie jej rodzina ukrywała się przed komunistami. Najpierw pod Poroninem, a potem w Zakopanem. Tam też poznała mojego ojca.

WEWNĘTRZNY IMPERATYW

Rodzice Róży Thun razem osiedli w Krakowie. Jej ojciec Jacek Woźniakowski, pracował w wydawnictwie "Znak" oraz w "Tygodniku Powszechnym". - Moja mama skończyła biologię, ale kiedy zaczęliśmy się rodzić, rzuciła pracę, by się zajmować nami oraz tatą. To był ciężki czas dla środowisk katolickich. Mama była dla nas wszystkich wsparciem, zapleczem.
Krakowskie mieszkanie Woźniakowskich było ostoją opozycjonistów. W taką działalność zaangażowała się także młoda Róża Thun.

- Uważaliśmy, że nawet w czasach podłych można normalnie żyć. Byłam w środowisku, które walczyło o utrzymanie wartości, takich jak godność człowieka, wolność wypowiedzi, myślenia, czytania tego, co chcemy. To były okropnie zakłamane czasy. Stworzenie takiego obszaru, gdzie ludzie nie kłamią i gdzie jest poszanowanie prawdy, to już było bardzo dużo. My opozycjoniści byliśmy wolnymi ludźmi - tłumaczy.
Podkreśla, jednak, że nie wierzyła, że za jej życia Polska będzie wolnym krajem. - Nie planowałam nic. Chciałam, żeby ludzie zdawali sobie sprawę, z tego że są podmiotami, a nie przedmiotami, żeby nie dawali sobą pomiatać. To był taki wewnętrzny imperatyw - mówi.

WIELCY GOŚCIE

W ich krakowskim mieszkaniu pojawiły się wybitne osoby: Tadeusz Mazowiecki, Jerzy Turowicz, Adam Michnik, Zbigniew Herbert, Bartoszewscy, Wajdowie, Jacek Kuroń, Jan Józef Szczepański i wielu innych. Odwiedzał ich także uhonorowany Noblem Czesław Miłosz oraz ksiądz Karol Wojtyła.
- Ksiądz Wojtyła przychodził do mojego ojca, bo wtedy w Tygodniku Powszechnym publikował swoje wiersze pod pseudonimem Andrzej Jawień - wspomina. - Moi rodzice zawsze odczuwali jego wielkość, mój ojciec był pod jego wrażeniem. Potem obaj pracowali na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. My jako dzieci bardzo go lubiliśmy, był bardzo miłym człowiekiem, z autentycznie świetnym kontaktem z dziećmi.

Kiedy Karol Wojtyła został Papieżem i przyjechał do Polski na pierwszą pielgrzymkę, bardzo zaangażowała się w jej organizację. - Myślę, że wtedy właśnie ludzie poczuli tę wolność. Razem, w ogromnym tłumie doświadczali tego, że robią to, co chcą.
Od tej wizyty, od 1979 roku minęły już 32 lata. Od ponad dwóch dekad Polacy cieszą się wolnością. Po wejściu do Unii Europejskiej zrobili kolejny krok. Zyskali nowe prawa, jak chociażby możliwość swobodnego poruszania się po krajach Wspólnoty. Teraz przed Polską kolejne wyzwanie. Objęła przewodnictwo w Radzie Unii Europejskiej.

WAŻNY MOMENT

- To ważny i historyczny moment dla Polski, choć niektórzy próbują go pomniejszyć. Musimy w Polsce tworzyć taką atmosferę, by nie utrudniać rządowi sprawowania tej prezydencji - apeluje.
W kontekście zbliżających się wyborów parlamentarnych zadanie wydaje się trudne. - Dlaczego? Możemy pokazać, że potrafimy się kulturalnie różnić, partie mogą prowadzić kampanię konstruktywną. Ważne jest także, by każdy z nas, zwykłych mieszkańców, śledził to, co się dzieje, bo tam, gdzie jest wiedza, nie ma miejsca na populizm. Myślę, że po tej prezydencji więcej Polaków zrozumie, że Europa, to nie jacyś oni, to my!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie