Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sama walczyła z rakiem piersi. Teraz chce pomagać innym

Iza BEDNARZ [email protected]
Małgorzata Wypychewicz, przewodnicząca Fundacji "Jesteśmy blisko” i Iwona Dobosz, prezes zarządu Fundacji.
Małgorzata Wypychewicz, przewodnicząca Fundacji "Jesteśmy blisko” i Iwona Dobosz, prezes zarządu Fundacji. Dawid Łukasik
Przez cały czas walki z chorobą wierzyłam, że wygram. Stawałam przed lustrem i mówiłam sobie: będziesz zdrowa - mówi Małgorzata Wypychewicz. Teraz chce pomagać innym.

Małgorzata Wypychewicz

Małgorzata Wypychewicz

Pochodzi z Włoszczowy, ukończyła studium nauczycielskie, pracowała jako przedszkolanka i nauczycielka, w latach 80. razem z mężem Bogusławem założyła firmę Zakład Produkcji Urządzeń Elektrycznych we Włoszczowie, do 2010 roku była w niej wiceprezesem zarządu, obecnie jest członkiem rady nadzorczej ZPUE Spółka Akcyjna. Mają dwoje dzieci: 25 - letnią córkę i 24 - letniego syna.

Rozmowa z Małgorzatą Wypychewicz, bizneswoman, współwłaścicielką firmy ZPUE we Włoszczowie rozmawiamy o wygrywaniu z rakiem i o tym jak rodzi się społeczna odpowiedzialność biznesu

Po co założyła Pani Fundację "Jesteśmy blisko"?
- Bo chcemy, żeby nasz pracownik, poza tym, że dostaje tu wypłatę, miał świadomość, że może uzyskać pomoc, jeśli spotka go jakieś nieszczęście. Myślimy nie tylko o pracownikach, ale także o ich rodzinach, w ogóle o mieszkańcach Włoszczowy i całego powiatu. We Włoszczowie mieszka 10 tysięcy ludzi, u nas w firmie pracuje około 2,5 tysiąca osób i każdy ma jakiegoś brata, siostrę, mamę, szwagra w trudnej sytuacji. Tu jest bardzo wysokie bezrobocie.

A jakie były pani osobiste pobudki?
- Zbiegło się to pośrednio z moją chorobą, choć fundacja działała już wcześniej. Pod koniec 2010 roku dowiedziałam się, że mam raka piersi. Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba, bo zawsze bardzo, wręcz hipochondrycznie, dbałam o zdrowie, prowadziłam zdrowy tryb życia, robiłam wszystkie badania kontrolne i profilaktyczne, które każda kobieta powinna wykonywać. I nagle taka wiadomość. Szok.

Przeszła pani operację za granicą, nie chciała pani leczyć się Polsce?
- Pod koniec grudnia bardzo trudno było zorganizować leczenie w Polsce, wiadomo, wyczerpane środki w szpitalach. Z pomocą przyjaciół udało się zorganizować mój wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Niestety, diagnoza się potwierdziła. Początkowo guz zdiagnozowano w jednej piersi, jednak zmiany były także w drugiej. Przeszłam mastektomię obydwu piersi, ale z rekonstrukcją, co było szczęściem w nieszczęściu. Obudziłam się z nowymi piersiami, tylko z bliznami. Jakby nic się nie stało… Te rany na ciele szybko się zagoiły, niestety, te w sercu wolniej się goją.

Całe leczenie przeszła pani za granicą?
- Chemioterapię odbywałam już w Świętokrzyskim Centrum Onkologii, trafiłam tam na wspaniałych lekarzy, którzy zajęli się mną tak jak trzeba. Specjalnie to podkreślam, bo to, co powinno być normą, nie zawsze ma miejsce w naszych szpitalach.

Zwykle, kiedy słyszy się diagnozę "rak", chorego opada paniczny strach.
- Ja też umierałam ze strachu. Odebrałam telefon z informacją o chorobie, kiedy byliśmy z mężem w Meksyku na urlopie. Na tym spacerze żegnałam się ze światem.

Ale zaczęła pani walczyć.
- Pomogli przyjaciele i mój mąż, który profesjonalnie wszystkim się zajął, wyszukiwał informacje o mojej chorobie, rokowania, możliwości leczenia. Był niesamowicie cierpliwy. Ja nie chciałam przyjmować żadnych złych wiadomości, więc on brał to wszystko na siebie, a mnie karmił tylko tymi optymistycznymi. Bałam się o siebie, ale też i o niego, jak on sobie z tym poradzi, bo w domu od organizacji zdrowia byłam ja. Ale stanął na wysokości zadania. Pani psycholog w Centrum Onkologii była bardzo zbudowana jego postawą, bo ponoć większość mężów się wycofuje, nie wie jak się zachować, zostawia żony same w sensie psychicznym. On cierpliwie woził mnie na wszystkie wizyty, konsultacje.

Z czego pani brała nadzieję?
- To jest niesamowite jak bardzo człowiek chce żyć, kiedy dostaje taką informację i uświadamia sobie, że nic się nie liczy, tylko to, co zrobić żeby żyć. Myślę, że pomagało mi wsparcie rodziny i jej ogromna cierpliwość. Czułam się trochę jak dziecko, które potrzebuje opieki. Jak mąż wracał z pracy, ja leżałam na kanapie i słuchałam muzyki relaksacyjnej, a on czekał, aż będę potrzebowała jego towarzystwa, i dobrych wiadomości o tym, ile kobiet wychodzi z tej choroby. Po czasie przyznał mi się, że kilka razy był przerażony, ale nie okazywał mi tego.

Wiele kobiet w takiej sytuacji chroni dzieci przed złymi wiadomościami, pani swoim powiedziała?
- Od razu po powrocie z Meksyku powiedziałam całej rodzinie otwarcie, że jestem chora. Najgorzej zareagowała moja mama, dla której wciąż jestem małą córeczką. Zaskoczyła mnie natomiast moja córka, którą uważałam za osobę bardzo kruchą, a tymczasem wykazała się ogromną siłą. Miała jeden moment załamania: kiedy pani doktor od chemioterapii powiedziała, że wyjdą mi włosy, Kasia zareagowała wręcz histerycznie. I to był ten jedyny raz, kiedy mi pokazała, że się o mnie boi. Wspierała mnie cały czas, na każdy dzień chemioterapii przygotowywała mi liścik z jakimś cennym mottem, dostałam od niej książkę o psie, który wypowiada swoje myśli o ludziach. U syna widziałam częściej łzy, mimo, że starał się trzymać. Przyjaciele, współpracownicy dawali mi wsparcie psychiczne. To były drobiazgi, które budowały we mnie przekonanie, że jestem wszystkim bardzo potrzebna. Dziś sobie myślę, że może warto było to wszystko przeżyć, że być to było potrzebne, żebym zrozumiała, jakim jestem szczęśliwym człowiekiem, jaką mam cudowną rodzinę, przyjaciół.

Kiedy poczuła pani, że będzie dobrze?
- Cały czas wierzyłam, że będzie dobrze. Na chemioterapii, którą zwykle wszyscy znoszą okropnie, wmawiałam sobie, że to ma mi pomóc, wyobrażałam sobie, że ten lek krąży we mnie i zabija wszystkie rakowe komórki. Złe myśli za radą psychologa zapisałam na kartce i schowałam do lodówki. Dobre przypinałam na karteczkach, od rana mówiłam do siebie w lustrze: będziesz zdrowa. Starałam się nie myśleć o chorobie, chociaż to było w mojej podświadomości przez cały czas. Aż któregoś dnia, po roku, wieczorem uświadomiłam sobie, że dziś ani razu nie pomyślałam o raku. I wtedy doszłam do wniosku, że jestem zdrowa. Pierwsza konsultacja w Stanach Zjednoczonych po pół roku też mi dała ogromną otuchę. Pan profesor obejrzał wyniki badań, zbadał mi piersi i powiedział: pani jest zdrowa, nie ma żadnych guzków, za pół roku proszę przyjechać do kontroli i uważać się za osobę zdrową.

I co pani zrobiła po tej dobrej wiadomości?
- Poszłam na pizzę i po raz pierwszy jadłam z apetytem. Do tej pory jadłam "przez rozum" dużo zdrowych rzeczy, bo wiedziałam, że muszę, żeby mieć siły. Kiedy co dwa tygodnie przychodziłam na chemioterapię, lekarz żartował: nie mogłaby pani od razu przytyć cztery kilo, a nie tak po trochu? Teraz to całe dobro, wsparcie, które dostałam od ludzi, chcę przekazać innym. Nie tylko pomoc finansową, ale to poczucie wsparcia, bliskości.

Jak ta pomoc ze strony fundacji wyglądałaby fizycznie? Przypuśćmy, ktoś z terenu Włoszczowy dowiaduje się, że ma raka, jak chcecie mu pomóc?
- Będziemy starali się jakoś ukierunkować tę osobę, wyjaśnić jej, co jej się w Polsce należy, znaleźć właściwe centrum medyczne, jeżeli to będzie konieczne, pomóc również finansowo w zakupie leków, zorganizować dojazd, konsultacje u specjalisty. Mamy własnego lekarza, pielęgniarkę w firmie. Nie chcemy stworzyć iluzji, że poprawiamy świat, nie chcemy prowadzić rozdawnictwa pieniędzy, ale bardziej ukierunkować naszych podopiecznych, pomóc im w znalezieniu pracy, dawać wędkę, nie rybę. Chcemy odczarować słowo filantropia. Na świecie, jeśli ktoś doszedł do czegoś w biznesie, pomaga i nie wstydzi się tego.

Skąd pochodzą pieniądze na działalność fundacji?
- Na razie to nasze prywatne pieniądze, moje i męża. W ubiegłym roku wydaliśmy ponad 50 tysięcy złotych na pomoc różnym ludziom. Mam nadzieję, że uda się nam zmienić mentalność ludzi i przekonać ich: "jeśli masz trochę lepiej, oddaj np. 5 złotych, końcówkę z wypłaty, żeby pomóc innym". Z tych groszy może uzbierać się całkiem duża kwota. Działając w firmie zdaliśmy sobie sprawę, że codziennie ktoś przychodzi i prosi o pomoc z jakiegoś powodu. Lokalnie jesteśmy w stanie do nich dotrzeć z realną pomocą. Mamy różne pomysły. Na początek chcielibyśmy założyć żłobek, bo w samych tylko rodzinach naszych pracowników jest około 300 dzieci w wieku do trzech lat, a we Włoszczowie nie ma ani jednej tego typu placówki. Tych inicjatyw i pomysłów mamy bardzo dużo, czekamy też na inspiracje od ludzi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie