Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Starachowiczanka Ola Wiśniewska w podróży starą karetką dookoła świata [odcinek 7]

(sts)
Starachowiczanka Ola Wiśniewska jedzie z mężem Andrzejem dookoła świata. Wyruszyli w czerwcu, na metę, na Alaskę, chcą dotrzeć za 4 lata. Jadą starą karetka pogotowia przerobioną na kamper... Oto siódma relacja Oli z podróży okraszona zdjęciami Andrzeja.

Nadrzeczna łąka w Bajanchongor, którą tymczasowo okrzyknęliśmy naszym podwórzem, ożywia się i zakwita kwiatami pikników.
- Guten tag! – przez wstążkę rzeczki, wysoka postać wita nas po niemiecku.
Chwilę później brodzimy po kolana w wodzie, by dołączyć do Andreasa i jego mongolskich przyjaciół w samym środku pikniku. Andreas jest Niemcem. Pracuje w Mongolii na uniwersytecie przy rządowym projekcie. Jutro wraca do Ułan Bator. Wracać jednak nie chce.

- Bajanchongor! Wiecie, to miejsce jest niesamowite! Te okolice! Ci ludzie! Najwspanialsi ludzie,
jakich spotkałem. Ciepli, otwarci, gościnni. Nawet w rodzinnych Niemczech nie czułem się tak, jak tu z nimi.
Na potwierdzenie jego słów, Mongołowie, do których dołączyliśmy leją w plastykowe kubki wódkę, częstują arbuzem, chlebem, wędliną i spaghetti. Jeden przez drugiego oferują porady, rekomendacje miejsc, dopytują się o wszystko i w zamian dzielą się swoim życiem.

- No, ja to Polskę znam! – mówi przyjaciel Andreasa – Samochody ze Szczecina kiedyś sprowadzałem – uśmiecha się i komentuje – A wasza maszyna to porządna! Oj, porządna! Możecie sobie pojechać na północ jutro. Do gorących źródeł. Droga bez asfaltu i trzeba będzie rzeczułkę przejechać, ale dacie radę.

Zaraz w ruch idzie nawigacja. Rozgorączkowane palce kreślą zawiłe kreski, wskazując najlepszą drogę do Shargaljuut.
Następnego dnia zostawiamy naszą urokliwą miejscówkę w tylnym lusterku i ruszamy do gorących źródeł.

Z asfaltowej drogi, drogowskaz i nawigacja kierują nas w lewo na ubity pas żwiru i piachu. Szeroka bezasfaltowa taśma ma prowadzić nas przez następne pięćdziesiąt kilometrów. Trochę wybojów, okolicznościowe wyrwy w ziemi, które nieominięte mogą urwać koło ale nie jest źle.

Kilka kilometrów dalej Andrzej depcze po hamulcach i ze złapanym w locie aparatem wyskakuje z samochodu. Zaraz przy drodze – w sąsiedztwie czterech innych – grupka ludzi stawia nowy ger. Na ziemi stoją już drewniane, ułożone w okrąg żebra konstrukcji. Dookoła ścielą się dywany, białe płótno i kawałki pozszywanych razem grubych, przypominających kołdry tkanin. Pomiędzy materiałowym rozgardiaszem czekają cierpliwie meble: metalowe łóżko z wygniecionym materacem, kilka niewielkich drewnianych szafek i „koza”, która stanie w centrum budowli. Kobiety i mężczyźni silą się nad układaniem listew, tworzących podwaliny stożkowatego dachu. Powietrze niesie nieustannie wykrzykiwane polecenia, prośby i ponaglenia. Zauważywszy samochód, gromada rzuca robotę i pędzi w naszym kierunku. Wszyscy opaleni na heban. Z siatką zmarszczek właściwą tylko ludziom, którzy muszą pracować na wiecznie palącym słońcu. Wszyscy radośnie podekscytowani. Wszyscy uśmiechnięci, jakby zobaczyli dawno oczekiwanych przyjaciół.

Podziwiają samochód. Mapę z trasą. Zaglądają do środka i nieustannie komentują wszystko potokiem niezrozumiałych słów. Używając uniwersalnego języka gestów, Andrzej uzyskuje przyzwolenie dokumentowania budowy geru. W tym samym czasie od grupy ludzi odłącza się kobieta. Podchodzi do mnie i delikatnie, acz stanowczo, kieruje w stronę rozciągającego się za gerami pola otoczonego drutem kolczastym. Przez łąkę, wąską rzeczkę z naprędce zrobioną konstrukcją tamy idziemy na pole warzywne.
Kobieta, kreśląc ręką szerokie koło, pokazuje imponującą wielkość pola, które uprawiają. Po mongolsku tłumaczy, że rosną tu: marchew, kapusta, ziemniaki, buraki i kalarepa. Wszystko wciśnięte w niewielkie nasypy grządek.

Do tej pory, podróżując po Mongolii, nie natknęliśmy się na pola uprawne. Ten kraj to od wieków kraj pasterzy. Widokiem normalnym są stada krów, owiec, kóz i koni. Pasą się na przydrożnych pastwiskach. Łażą, jak same chcą po drogach, przed samochodami. Na trzy miliony mieszkańców kraju przypada 25 milionów trzody. Nic więc dziwnego, że niemal cała dostępna ziemia przeznaczona jest na pastwiska, z zaledwie 2% wydzielonymi na uprawy. Tradycje pasterskie, ale i ciężkie warunki pogodowe nie sprzyjają rolnictwu. Lato pali słońcem, zima zmraża temperaturą spadającą poniżej 50 stopni Celsjusza. Rolnictwo w Mongolii jest raczej koniecznością niż wynikiem tradycji i kultury.

Dlatego też, pole, na którym jesteśmy, różni się od tych, które znam – wypielonych, z wyraźnie wydzielonymi częściami konkretnych gatunków uprawnych. Tutaj grządki ziemniaków mieszają się z kapustą, by za chwilę przejść w buraki, marchewki i z powrotem w ziemniaki. Gdzieniegdzie między warzywami rosną bujne chwasty, ale widać, że roślinom uprawnym w ogóle to nie przeszkadza.

W drodze powrotnej kobieta co chwila schyla się i wyrywa z ziemi warzywa. Otrzepuje je z piachu i komponuje w imponujący bukiet. Bukiet trafia do nas. Prezent na drogę.
Nie ma nas może pół godziny, a ger jest już niemal ukończony. Ciężkie kołdry i dywany tworzące dach, razem z drewnianym okręgiem ścian pokrywa teraz szeleszcząca płachta folii. Grupka budowniczych z wysiłkiem naciąga na całość białe płótno, nieco cieńsze od żeglarskiego. Kiedy mocują się z naciąganiem lin okalających i spajających konstrukcję, pojawia się mąż mojej
towarzyszki. Na migi zaprasza do ich geru.

Po drodze mijamy stary ciągnik z porozkładanymi dookoła częściami, czarnego kudłatego psiaka, którego sztuczką pokazową jest wyskakiwanie wysoko w górę na polecenie pani i niefunkcjonujący już furgon 4x4, pełniący teraz rolę zagrody dla usadowionej w nim owcy.

Ger jest bardzo przestronny. Na lewej i centralnej ścianie stoją metalowe łóżka. Pod ścianą z prawej strony leży materac. Nie ma tu ani paleniska, ani funkcjonalnych mebli. Wnioskujemy więc, że jest to ger gościnny. Niestety nie mamy jak tego potwierdzić.
Zanim zdążymy się dobrze rozsiąść, gospodarze podają miseczki i z termosu leją do nich ciepły, biały płyn. Mleko z wodą i solą.
Jako goście cały czas zabawiani jesteśmy rozmową. Rozmową, która jest fantastycznie dziwna i urocza. Żadne z nas nie rozumie języka drugich. A mimo to i jedna i druga strona usilnie stara się zrozumieć, choć zarys przekazu. Entuzjastycznie kiwamy głowami, kiedy wydaje się, że się udało. Z zakłopotaniem i żalem unosimy ramiona, kiedy nic z tego nie wychodzi. I jakoś udaje nam się
dowiedzieć, że imię gospodarza to Ganbatar a jego żony to Cendajusz; wyjaśnić, że jedziemy do gorących źródeł i zrozumieć, że gospodarze nas puszczą, ale tylko po wspólnym posiłku. Jak można odmówić tak serdecznej propozycji?

A potem…
Siedzimy na rozłożonym na podłodze kocu dookoła aluminiowej misy pełnej gotowanych owczych podrobów. Kąsków najlepszych, serwowanych ważnym gościom. Ganbatar, ostrym nożem odkraje kawałeczki mięsa, po czym podaje nóż następnej osobie. Wskazując poszczególne części, podniesionym w górę kciukiem, daje znać, które są najlepsze. Wie, bo sam ubił, oprawiał owcę i
nadzorował gotowanie. Widać, że jest dumny ze swoich zdolności i z tego, że może dzielić ucztę z gośćmi. Jego radość jest jeszcze większa, kiedy widzi, że idziemy w jego ślady, po kolei odcinając soczyste kawałki mięsa i zachwalając je podobnie jak on – podniesionym w górę kciukiem. Cendajusz, raz po raz dokłada do michy nowe wariacje baraniny – tym razem, żołądek nadziewany
mięsem i warzywami. Do małych miseczek nalewa aromatyczny mięsny wywar. W pudełeczku obok mnie stawia surowe jeszcze żebro i kawałek mięsa. Kolejny prezent na drogę. W trakcie uczty do geru wchodzi jeden z sąsiadów. Ganbatar wymienia z nim wartki potok słów. Zerka w naszą stronę i znów powraca do nerwowej wymiany zdań. Okazuje się, że w górach spadł deszcz. Malutka rzeczka, którą mieliśmy przekroczyć w drodze do Shargaljuut jest teraz rwącym, sięgającym pasa potokiem.

Ganbatar wraz z Cendajusz wskakują na motocykl. Gestami wskazują, żeby jechać za nimi. Pokażą inne miejsce, gdzie może da się przekroczyć rzekę. Po drodze zatrzymują się przy kolejnych gerach i zasięgają informacji. Wreszcie, przy jednym z nich, każą zjechać z głównej drogi i jechać łąkami. Oni będą wskazywać drogę. Zanim jednak ruszymy, syn właściciela geru, przy którym zjeżdżamy, częstuje kawałkami słodkiego, twardego sera. Kopce ledwo mieszczące się w dłoniach daje na drogę.

Łąka jest grząska z dużymi połaciami błota, spękanego od żaru słońca. Telepiąc się niemiłosiernie na boki jedziemy za Ganbatarem. Omijamy ostre kamienie pojawiające się nagle spomiędzy traw. Nagle ostre hamowanie. Przed kołami leży drut kolczasty. Nasi przewodnicy z miejsca zabierają się za jego wyrywanie i czyszczą dla nas drogę.
Miejsce przeprawy przez rzekę łyska rwącym nurtem. Potok jest szeroki. Poziom wody wysoki, powyżej kolan. Z drugiej strony rzeki, ktoś radzi jechać jej środkiem, tam, gdzie najpłycej i dopiero później wyjechać na przeciwny brzeg.
Długie debaty. Kręcenie głowami. Ganbatar zdejmuje buty, żeby zbadać stan wody w innym miejscu. Ale w końcu zapada decyzja. Odpuszczamy. Cendajusz, tak zwyczajnie, z matczynej troski wzdycha z ulgą.

Zanim wrócimy do geru, rozsiadamy się nad rzeką przy butli piwa. I znów zaczynamy prowadzić tę dziwną i magiczną rozmowę, w której nikt nic nie rozumie. W której bardziej niż słowami rozmawia się duszą i emocjami: wdzięcznością, radością z przypadkowego spotkania. Jest zachwyt nad piękną górzystą okolicą, jest stukanie się szklanicami, wymiana numerami telefonów, których nie wiadomo jak później użyć i są salwy śmiechu przy oglądaniu wspólnych zdjęć z Polaroidu. Mongolskie przysłowie mówi: „Na zewnątrz pokazuj tylko swoją siłę, swoją miłość trzymaj wewnątrz.” Mądrość przysłowia tym razem się nie potwierdziła. Od samego początku jedyne co nas spotkało to miłość i serdeczność ze strony przypadkowo spotkanych, zupełnie obcych nam ludzi.

Bariery językowe i kulturowe legły w gruzach w obliczu ich kompletnej bezinteresowności i życzliwości. Prawdziwe okazało się za to inne powiedzenie: „Pale podtrzymują ger tak jak przyjaciele ciebie w trudnościach.” To kwintesencja całej mongolskiej kultury – kultury nomadów. Tu, prosząc o pomoc, nie trzeba pukać do drzwi geru, bo one są zawsze otwarte. Czy to dla pasterza, który akurat potrzebuje się posilić serem i mlekiem, czy to dla przygodnych turystów, którzy pojawili się zupełnie znienacka.

CZYTAJ TAKŻE:

POLECAMY RÓWNIEŻ:




Na te psy musisz mieć pozwolenie urzędnika! To groźne zwierzęta!


Prezenty dla dzieci na Mikołajki 2018. TOP 10



Rzadko widujesz te znaki drogowe. Lepiej przypomnij sobie, co oznaczają!



Najlepsze seriale 2018 roku. Jaki wybrać na wieczór? Zobacz najciekawsze




Śladami słynnych filmów i seriali - miejsca, które trzeba odwiedzić! [GALERIA]



Plastik i śmieci zalewają Ziemię? Zobacz niezwykłe zdjęcia z kosmosu


ZOBACZ TAKŻE: PRZEJAZD NOWYM ODCINKIEM DROGI CHĘCINY - MAŁOGOSZCZ

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie