Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Teresa Gajewska z Opatowa, Świętokrzyski Anioł Dobroci 2013. Mówi o tym, co w życiu najważniejsze

Iza BEDNARZ
Teresa Gajewska ze statuetką Świętokrzyskiego Anioła Dobroci.
Teresa Gajewska ze statuetką Świętokrzyskiego Anioła Dobroci. Dawid Łukasik
Jest zastępczą matką dla 17- letniej dziewczyny, od kilku lat łoży na utrzymanie dziewczynki w Rwandzie. - Mało pani własnych dzieci? Mało - mówi Teresa Gajewska z Opatowa, Świętokrzyski Anioł Dobroci 2013.

Teresa Gajewska

Rosime, córka adoptowana na odległość z Rwandy.

Rosime, córka adoptowana na odległość z Rwandy. archiwum

Rosime, córka adoptowana na odległość z Rwandy.
(fot. archiwum)

Teresa Gajewska

W poniedziałek, 25 listopada otrzymała tytuł Świętokrzyski Anioł Dobroci 2013. Przedsiębiorca z Opatowa, prowadzi dwa sklepy z artykułami spożywczymi, zatrudnia 10 osób. Od wielu lat prowadzi wielowymiarową działalność na rzecz dzieci i rodzin znajdujących się w trudnej sytuacji. Od 14 lat tworzy niespokrewnioną niezawodową rodzinę zastępczą dla dziewczynki ze swojego powiatu, uczestniczy w programie adopcja na odległość i łoży na utrzymanie 13 - letniej Rwandyjki. Jest również sponsorem nagród, wycieczek w Zespole Szkół numer 1 w Opatowie, wspiera nagrodami i żywnością świetlicę środowiskową w Opatowie, organizuje paczki świąteczne dla najbardziej potrzebujących dzieci i rodzin, współpracuje ze Specjalnym Ośrodkiem Szkolno - Wychowawczym w Jałowęsach. Jest skarbnikiem Akcji Katolickiej przy klasztorze ojców Bernardynów w Opatowie, współpracuje ze Świętokrzyskim Bankiem Żywności, prowadzi program dystrybucji żywności unijnej w powiecie opatowskim. Ma dwie dorosłe córki Renatę i Ninę, czworo wnucząt.

Skąd się wzięła Daria?
- Moja koleżanka namówiła mnie kiedyś przy babskiej rozmowie o ciuchach: "weź, posegreguj czego masz za dużo, ja się przemieszczam po różnych wsiach, tam są takie potrzeby, że ludzie wezmą z pocałowaniem ręki". Pojechałam z nią i na samym końcu odwiedziłyśmy dom, gdzie mieszkała Daria z mamą i jej towarzyszem. W domu była tylko wersalka, na środku stał piecyk - koza, w której palono starymi oponami, bo nie było opału. Od smogu z tego pieca Daria, wtedy 2,5 - roczna, miała aż czarne kopcie pod noskiem. Ubrana była w za duże rajtuzki, które wychodziły jej z klapeczek i jak szła, musiała je zawijać nóżkami. Z jakiś czas znowu ją odwiedziłam z pomocą, a potem jakoś tak zeszło, aż mój mąż mówi jednego dnia: słuchaj, pojedź, zobacz, co się dzieje, bo przecież tam taka bieda. Jak pojechałam, poprosiłam mamę, żeby dała mi Darię na cały dzień, to zabiorę ją do lekarza. Mała miała trzy latka, a ważyła 10 kilo, bardzo mało mówiła.

I matka się zgodziła? Przecież widziała panią trzeci raz w życiu.
- Widocznie wzbudziłam jej zaufanie. Przywiozłam Darię do domu, u lekarza się okazało, że ma świerzb. Od lekarza pojechałam do siebie do firmy, poprosiłam księgową, żeby kupiła w aptece preparat na świerzb, tylko najlepiej, żeby poszła od zaplecza.

Dlaczego taka konspiracja?
- Bo się bałam, że jak ktoś usłyszy, że to mnie jest potrzebne, a prowadzę sklep spożywczy, to będą kłopoty. W domu klęknęłam przy łóżku i mówię: Panie Jezu, chyba nie pozwolisz, żebym się zaraziła? I nie przyznałam się do nikogo.

Nie bała się pani, że się wszyscy pozarażacie?
- Bardziej się bałam, że Daria nie będzie chciała u nas zostać, ale została prawie dwa tygodnie, wyleczyłam ją. Jak ją odwiozłam do domu, ona w płacz: "ciocia nie!" Obiecałam, że wrócę po nią w poniedziałek i rzeczywiście w poniedziałek wieczorem pojechałam, żeby nie zawieść jej zaufania. A potem zostawała u nas coraz dłużej. Po roku zapytałam jej mamę, "Ewa, czy chciałabyś, żeby Daria zamieszkała u nas? Dam ją do przedszkola, zadbam o nią".

Matka miała inne dzieci?
- Miała w sumie dziewięcioro, w tym czworo ze swoim ostatnim partnerem. Nie pije, jest może mało zaradna, ale stara się, tę czwórkę dzieci ma ze sobą. Trochę jej pomagamy z moją księgową.

Jak zareagowała na pani propozycję?
- Chyba zrozumiała, że Daria będzie mieć lepiej u mnie, tym bardziej, że jej towarzysz zabiegał raczej o swoje dzieci.

Chciała mieć kontakt z Darią?
- Chciała. Potem, jak zamieszkała w Opatowie, zawoziłam Darię do niej na święta, na Wigilię. Po spotkaniu u psychologa kontakty trochę się urwały, bo psycholog stwierdził, że nie ma potrzeby. Po wizytach u mamy Daria wracała taka przestawiona. Psycholog powiedział mi: całym autorytetem jest dla niej pani i mąż, a przykład bierze z pani córek, chce być taka jak one.

Która z was jest mamą?
- Daria cały czas mówi do mnie "ciocia", mama jest mamą.

Daria tęskni za mamą?
- Myślę, że nie. Wczoraj tak rozmawiałyśmy i ona mi powiedziała: wiesz, ciocia, jak poszłam do liceum, wiele osób mnie pytało, "dlaczego ty mówisz na swoją mamę ciocia"? Powiedziałam im, jak to wygląda i spoko. Nikt się więcej nie pytał".

Co było dla was najgorsze?
- Jak choroba odebrała jej taniec. Daria pięknie tańczyła, jeździłam z nią na turnieje, zdobywała statuetki, dyplomy. Kolega zięcia, który prowadzi szkołę tańca powiedział, że ona ma więcej niż talent, ma taniec w sobie. I to wszystko trzeba było przerwać, bo pięć lat temu przeszła złuszczenie główki kości biodrowej. W przyszłości czeka ją operacja. Pytałam lekarza, czy to jakiś niedobór witamin? Wyjaśnił, że to rzadko się zdarza u dzieci, ale bywa.

Kim chce teraz zostać?
- Jeszcze nie jest ukierunkowana, bo dla niej liczył się tylko taniec. Ale nie wolno jej tańczyć wyczynowo. Jest na profilu matematycznym z ekonomią, z I do II klasy miała świadectwo ze średnią 4,18, ja się z tego bardzo cieszę.

Jak ją przyjęły pani córki?
- Jak Daria u nas zamieszkała, byliśmy tylko we dwójkę z mężem. Córki po studiach pracowały i mieszkały w Warszawie. Pokochały ją jak młodszą siostrę. Renata, która pracuje w Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości w Warszawie, zawsze ją namawia: Daria, ucz się, żebyś zdała maturę, przyjedziesz do Warszawy na studia dzienne, ja ci na trzecim roku załatwię jakąś pracę, coś sobie dorobisz. Kupiłam Darii mieszkanie w Opatowie, jakby mnie zabrakło, będzie zabezpieczona na przyszłość.

Miała szczęście, że panią spotkała.
- A wie pani, czasem ktoś ze znajomych tak mówi: Daria to miała szczęście, że trafiła do waszej rodziny. A ja mówię: nie, to ja miałam szczęście, że Daria do nas trafiła, bo była moim skarbem po śmierci męża. Nie planowaliśmy sobie tego z mężem, po prostu tak wyszło spontanicznie, że wzięliśmy Darię do nas, żeby miała trochę lepiej. Przez trzy lata mieszkała z nami właściwie bezprawnie, tylko na mocy ustnej zgody jej mamy. Dopiero przed zapisaniem Darii do szkoły kurator namówił nas, żebyśmy zostali z mężem niespokrewnioną niezawodową rodziną zastępczą, bo będziemy musieli jako jej opiekunowie podejmować decyzje w jej sprawie. W październiku 2003 roku zostaliśmy rodzicami zastępczymi Darii, a cztery miesiące później mój mąż zmarł nagle. Obie córki były w Warszawie, my z Darią zostałyśmy same i wtedy ona dla mnie najwięcej znaczyła, bo wypełniła mi ten czas smutku. Dzisiaj sobie myślę, że może był w tym wszystkim jakiś palec Pana Boga.

Po co pani czwarta córka z Rwandy, mało pani dzieci?
- Mało. Moja córka Renata, też adoptowała na odległość dwójkę dzieci z Rwandy.

Nie ma własnych dzieci?
- Miesiąc temu urodziła wymodlonego synka, przez pięć lat starali się z mężem o dziecko. I teraz ma trójkę.

Jaka ona jest ta pani rwandyjska córka?
- Nazywa się Rosime Murerwa. Mieszka blisko Kigali w miejscowości Kabuga. Teraz ma 13 lat, za trzy lata idzie do średniej szkoły. Mają domek sklejony z gliny, taką lepiankę. W obrębie domu sieją groch, ziemniaki. Rosime ma siedmioro rodzeństwa, najstarszy brat ma 22 lata. Ojciec jest, bo jest, ale daleko od wszystkiego, bo został bardzo poraniony w czasie wojny, na jego oczach zostali zamordowani jego rodzice i małe dziecko. To się bardzo odbiło na jego psychice. Potem miał wypadek samochodowy. Nie ma widocznych zmian, ale coś stało się w jego umyśle. Całe gospodarstwo jest na głowie mamy. Dostaję często listy od Rosime, nawet ona częściej pisze niż ja. Donosi mi, jakie ma stopnie w szkole, co w domu, jak się czuje. Marzy, żeby zostać nauczycielką, tam to duży prestiż. Każdy list kończy: Niech was Bóg błogosławi.

Jak oni żyją, jak wygląda ich dzień?
- Bardzo dużo czasu spędzają w kościele. Mówią: wy macie zegarki, a my mamy czas. Tam msza święta trwa nawet trzy godziny. Uczestniczyliśmy niejeden raz. Ksiądz odprawia mszę, w pewnym momencie następuje przerwa, oni wychodzą na środek, tańczą, klaszczą, bardzo radośnie, pięknie. Jedzą jeden posiłek dziennie, zwykle wieczorem. Widać jak dym wychodzi każdą szczeliną domu, bo nie mają pieców, tylko takie podwyższone palenisko, na którym gotują ziemniaki, groch, fasolę, ryż.

Jak pani trafiła do Rwandy?
- Przez ojców Pallotynów z Warszawy, którzy prowadzą program adopcji na odległość. Ksiądz, który jest w Rwandzie od 1988 roku, ma lokalnych koordynatorów, którzy wyszukują dzieci potrzebujące pomocy i przesyła do Polski ich listy. Dostaję od pallotynów taką gazetę kwartalnik "Posyłam was". Nie zawsze przeczytam, zwykle obejrzę zdjęcia, ale dwa lata temu coś mnie tknęło, żeby przeczytać więcej. I dowiedziałam się, że pierwszy raz pojechali rodzice adopcyjni na odległość odwiedzić swoje dzieci. Pomyślałam: Boże, ale szczęście. I tak to do mnie przylgnęło, że nie mogłam przestać o tym myśleć, zadzwoniłam do jednej córki, do drugiej, mówię: jest taki wyjazd, ale sama nie wiem. A one mówią: mama, za twoją pracę, za całe życie twojej harówki, jak tylko masz ochotę, to jedź. No wiecie, ale to nietanio. Co cię obchodzi, my ci pomożemy. I zaraz na drugi dzień zadzwoniłam do Warszawy, żeby zarezerwować wyjazd. Było nas szesnaścioro, rodzice adopcyjni z całej Polski, pojechaliśmy w ubiegłym roku.

Ile kosztował panią ten wyjazd?
- Ponad 10 tysięcy złotych ze wszystkim, ze szczepionkami.

Warto było?
- Bardzo! Być świadkiem tego wszystkiego, zobaczyć przede wszystkim ją, nie na zdjęciu, ale na żywo, przytulić. Rozmawiałyśmy ponad godzinę przez tłumacza, bo Rosime mówi w kinia ruanda, po francusku i trochę po angielsku. Poznałam jej mamę, tatę, widziałam jej dom. Ale najważniejsze było dla mnie to potwierdzenie, że ta pomoc ma sens, bo wcześniej różnie sobie myślałam, nie byłam pewna, czy te pieniądze rzeczywiście do niej trafiają, a teraz to wiem na pewno.

Widać tę pomoc? Przecież to tylko 70 złotych miesięcznie.
- Widać. Ich dom różni się od innych. Tam w większości domów w oknach nie ma szyb, tylko jakaś blacha, a u Rosime były szyby, z czego się bardzo ucieszyłam. Jakaś tam firaneczka wisiała. Mają kozę, krowę, malutką w porównaniu z naszymi, kilka kur. Mama Rosime bardzo się cieszy z tych zwierząt, mówiła mi, że mają mleko, jajka, a jak krowa się ocieli, raz na jakiś czas jedzą mięso. W innych domach nie było krowy. Dzięki tym pieniądzom cała rodzina Rosime ma lepiej, mogą wykupić sobie ubezpieczenie i korzystać z bezpłatnej opieki medycznej. Teraz moim marzeniem jest, żeby zaprosić Rosime do nas jak się dostanie do średniej szkoły.

Pani wyjazd kosztował 10 tysięcy złotych, czy nie lepiej było dać im te pieniądze? Żyliby za nie przez 10 lat.
- Też o tym myślałam. Podczas pobytu w Rwandzie odwiedziliśmy rodzinę z szóstką dzieci: bieda straszna, dzieci miały wydęte brzuchy, żółte zęby, pilnie potrzebowały opieki lekarskiej. Porozumieliśmy się z pozostałymi rodzicami z Polski i chcieliśmy zrobić szybką składkę, żeby zostawić tej rodzinie trochę pieniędzy. Ksiądz, który był z nami pokręcił tylko głową: nie róbcie tego. Potem nam wyjaśnił: "Tam byli ich sąsiedzi. Gdybyście zostawili tej rodzinie pieniądze, zabiliby ich w nocy. Wojna między Hutu i Tutsi była w 1994 roku, ale ludzie wciąż ją pamiętają. Wtedy też sąsiedzi zabijali sąsiadów". Potem rozmawiałam z tym księdzem o Rosime i jej rodzinie. Odradzał zostawienie im pieniędzy: "domu za to nie kupią, nawet nie będą wiedzieli na co je wydać. Tylko ściągnie pani na nich nieszczęście. Już lepiej przeznaczyć pieniądze na stypendium dla nich."

Czyli wcale nie jest najprościej dać pieniądze. Żeby mądrze pomagać, trzeba najpierw poznać realia - twierdzi Janina Ochojska, szefowa Polskiej Akcji Humanitarnej. Ona też nie daje Sudańczykom pieniędzy, tylko buduje im studnie, żeby mogli uprawiać ziemię.
- Wie pani, podczas tej wizyty wielu rodziców z Polski, tak jak ja utwierdziło się w tym, że adopcja na odległość ma sens. Dziesięcioro z nich zaadoptowało jedenaścioro dzieci. Niektórzy wybrali sobie nowe dziecko, bo ich podopieczny skończył już 18 lat i był dorosły, a niektórzy dobrali jeszcze jedno dziecko do tego, którym już wcześniej się opiekowali na odległość.

Bertus Servaas, przedsiębiorca i dobroczyńca, który pochodzi z Holandii mieszkający w Kielcach, mówi, że w jego kraju to normalne, że ludzie sobie pomagają, koledzy z pracy, sąsiedzi. Dziwi go, że u nas w Polsce jak ktoś ma, to się nie chce dzielić z potrzebującymi.
- Ja też coś takiego zauważam. Często są ludzie młodzi, którzy majątek naprawdę pokaźny zgromadzili, nie mają dzieci...

I nie mają go komu zostawić?
- Nawet nie o to chodzi. Chodzi o to, że nie pomagają. Żyją sami dla siebie. A przecież można wziąć dziecko w rodzinę zastępczą, to nie wiąże, i nawet do 18 roku życia pomóc, zapewnić godziwe warunki, nikt nie wymaga więcej. Przecież Daria po mnie nie dziedziczy, ale ja jej wszystko zabezpieczam.

Może to jest strach, żeby nie brać sobie na głowę obcego dziecka, z różnymi problemami, ze środowiska gdzie są nałogi, patologia. Ludzie boją się biedy, bo ona wcale nie uszlachetnia. Może obawiają się, że takie dziecko wywróci do góry nogami ich życie, ustalony porządek, zabierze czas?
- Ma pani rację. To musi wypływać z serca. Moja mama taka była. Ja pochodzę ze wsi, jak byłam dzieckiem, dużo ludzi chodziło po prośbie i mama nigdy nie opuściła nikogo w potrzebie. Nie mieliśmy za wiele, mama miała nas czwórkę, ale jakoś potrafiła się podzielić. Dlatego nie widzę nic nadzwyczajnego w tym, co robię. Wstydzę się wręcz, jak ktoś mówi: ty masz dobre serce.

Czy to dużo czasu zajmuje żeby pomagać?
- Ja powiem pani, że się cieszę, że będąc w tym wieku mam tyle obowiązków, bo jakbym nie miała, to bym zgnuśniała, niepotrzebna nikomu. A ja się czuję potrzebna. Razem ze mną mieszka druga córka z mężem i trójką dzieci. Córka parę minut po 6 wychodzi do pracy, zięć też. Ja mam na głowie troje wnuków, wnuczka chodzi do pierwszej klasy, dwóch chłopców do przedszkola. Trzeba ich nakarmić, zapytać, co będą jeść, bo to nie tak, że przygotuję, co mi przyjdzie do głowy i mają to zjeść.

Rozpieszcza ich pani.
- Może za bardzo ich kocham. Nieraz sobie tak mówię: Panie Jezu, ty powinieneś być na pierwszym miejscu i jesteś, ale oni... sam widzisz....

Prowadzi pani jeszcze firmę?
- Cały czas. Mam jeden większy sklep, drugi trochę mniejszy, zatrudniam 10 osób. Jestem starszym cechu rzemieślników i przedsiębiorców w Opatowie. Też są różne zajęcia, prowadzimy szkolenia z funduszy unijnych. Przed każdymi świętami robimy kwesty do puszek, potem kupujemy żywność i robimy paczki dla rodzin.

I pani jeździ z tymi paczkami?
- To jest moja działka, bo mam dobry samochód, jestem niezłym kierowcą. Podpisaliśmy umowę jako Akcja Katolicka na dystrybucję żywności unijnej i co miesiąc w sobotę wydajemy te produkty potrzebującym. Ostatnio 10 ton. Koleżanka, która jest prezesem Akcji, prowadzi prace papierkowe, a ja fizyczne, czyli wydaję żywność.

Co jest dla pani najważniejsze w życiu?
- Serdeczność, miłość, zrozumienie i to, żeby dzielić się tym, co mamy, nawet jak nie mamy za wiele.

A co to jest sukces?

- Pyta mnie pani, jaki ja w życiu osiągnęłam sukces? Największą moją radością są moje dzieci. Nie miałam ich za wiele, tylko dwie, ale powiem, że strasznie się z nich cieszyłam, nawet jak przynosiły ze szkoły trójkę, nigdy nie zabiegałam, dlaczego nie lepszy stopień. Ale przypomniało mi się, mam sukces! U mnie odbywają praktyki młodociani uczniowie. Przez ten czas, kiedy prowadzę działalność wyszkoliłam około 180 osób. Jeszcze parę lat temu młodzież była naprawdę inna. Teraz co rok jest gorzej. Ale przeżyłam wielką radość w maju. Był u mnie na praktycznej nauce zawodu chłopiec, który nie zdał w szkole i nie mógł odbywać praktyki. Poleciła mi go znajoma: ty sobie poradzisz z nim. To był taki trochę chuligan, gdzieś tam w sklepie wybił szybę z kolegą, kradzież była niewielka, ale problem z policją już miał, potem jakąś trawkę dał młodocianemu. Kiedyś go wzięłam do magazynu w cztery oczy i mówię: słuchaj, czemu ty taki jesteś, czemu ty tej mamy nie kochasz, o co ją tak nienawidzisz? Zbaraniał: "a kto pani powiedział, że ja matki nie kocham?" Już przez samo to, że powiedziałeś na nią "matka". Ona tak chciałaby, żebyś był porządnym człowiekiem. A ty? Kim ty chcesz zostać? Łaziorem na wsi, żebyś za węgłem wino pił? Jesteś ładny chłopak, niejedna dziewczyna się za tobą obejrzy. Patrzę, a ten ma łzy w oczach. Jeszcze mu tam powiedziałam parę słów na ostro. W maju jak kończył szkołę i czekał go jeszcze jeden egzamin przed komisją, mówi do mnie: "pani Tereso, w szkole to wiem, że zdom, ale jak ja ten egzamin zdom w Starachowicach, to panią zgłoszę do księgi Guinnessa. Że pani ze mną wytrzymała dwa lata".

Zdał?
- Zdał! I to nawet lepiej niż te dziewczyny, z którymi nie było problemu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie