Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

To była wojna! Wojna o krzyże!

Dorota KOSIERKIEWICZ

- Tamtej jesieni 1984 roku wszystko było inne. Zamordowano księdza Jerzego Popiełuszkę. Ludzie byli przerażeni i niepewni jutra. Krzyż stał się symbolem wyzwolenia od komuny. Gotowi byliśmy dać się za niego pokroić, nie bacząc na wyrzucenie z pracy czy policyjne szykany - opowiada o strajku o krzyże Kazimierz Ostrowski, który w 1984 roku uczył przedmiotów ekonomicznych w Zespole Szkół Zawodowych im. Stanisława Staszica we Włoszczowie. - Jednak krzyże zdjęto ze ścian i rzucono gdzieś do schowka ze szczotkami...

Wszystko zaczęło się w piątek, 30 listopada, kiedy młodzież postanowiła bardzo uroczyście poświęcić krzyże w miejscowym kościele. Około 200 uczniów przeszło demonstracyjnie ulicami miasta w procesji z internatu do miejscowego kościoła parafialnego pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. W dłoniach nieśli drewniane krzyżyki, takie jakie zwyczajowo wiesza się nad drzwiami w domach. W tym czasie w szkole zorganizowano dyskotekę, zignorowali ją, wybierając wieczorne nabożeństwo. Podczas mszy ksiądz proboszcz Kazimierz Biernacki poświęcił krzyże i tłumaczył młodym ludziom jaką odpowiedzialność biorą na siebie niosąc ten krzyż Chrystusowy.

Dzień próby

W sobotę (wtedy jeszcze w szkołach nie było wolnych sobót) krzyże zawisły w klasach. - Pamiętam ten dzień doskonale - wspomina Ostrowski. - W mojej klasie stało się to bardzo uroczyście. Modlili się i śpiewali pieśni kościelne, dali mi krzyż do pocałowania i dopiero powiesili nad drzwiami. W pokoju nauczycielskim nikt nic o tym nie mówił na przerwie, widać było, że nas aż roznosi, ale nie wiedzieliśmy jak zacząć. W końcu, na którejś z kolei pauzie kolega zagadał, że uczniowie dali mu krzyż do ucałowania. Okazało się, że wszędzie tak było. Dla młodzieży to był ważny dzień i przyznam się, że dla nas, nauczycieli również. Myśleliśmy, że krzyże zostaną i wszystko będzie w porządku. Ale tak się niestety nie stało. Musieliśmy o nie stoczyć wojnę, która do dzisiaj zostawiła w nas piętno. Niektórym uczniom złamała życie. Trudno o tym mówić... - milknie.

- To nie jest takie proste. Jesteśmy dumni z tej walki, stać nas było na obronę krzyża, najświętszego symbolu chrześcijaństwa. Ale z drugiej strony była to walka nierówna, wzięły w niej udział dzieciaki jeszcze, które potem miały kłopoty ze zdaniem matury. Czułem się za nich odpowiedzialny. "Na strajku" było też dwóch młodziutkich księży, Andrzej Wilczyński i Marek Łabuda. Obydwaj potem stanęli przed sądem. Później wyjechali na misje do Afryki, na Wybrzeże Kości Słoniowej. Ksiądz Andrzej zmarł dziesięć lat temu we Francji, Marek kilka miesięcy temu wrócił do Kielc i zmaga się z malarią - podkreśla nauczyciel.

Może strajk ogłosicie?

Spotykamy się, na te wspomnienia po dwudziestu latach, u Pawła Ameryka, wieloletniego burmistrza Włoszczowy. W czasie strajku był nauczycielem w miejscowym Liceum Ogólnokształcącym. Jego żona Danuta, obecnie katechetka, pełniła wówczas rolę łączniczki między Kurią Diecezjalną w Kielcach a strajkującymi. - W naszym mieście były wówczas dwie silne osobowości. Dyrektorem Zespołu Szkół Zawodowych został Julian Lis, partyjny aparatczyk, były szef propagandy PZPR z Miechowa. Lis wprowadził w szkole socjalistyczne zwyczaje. A do parafii trafił młodziutki ksiądz Marek Łabuda, który bardzo szybko zjednał sobie ludzi i przyciągnął młodzież do kościoła. Wszyscyśmy polubili młodego zapaleńca - dodaje Paweł Ameryk. - Ale to były takie czasy, że musiało dość do spięcia. Komuna i Kościół nie mogły się dogadać - rozkłada bezradnie ręce.

- Prawda jest taka, że dyrektor Lis załatwił sprawę z krzyżami bardzo przewrotnie. Najpierw na lekcji ten święty symbol całował i pozwolił zawiesić nad drzwiami, a potem, w niedzielę kazał krzyże zdjąć i gdzieś wrzucić do schowka ze szczotkami. Wszystko się wydało - w niedzielę była wywiadówka i rodzice zobaczyli, że w klasach nie ma krzyży. Już wtedy zaczęli się dopytywać dyrektora, co się z nimi stało. Bomba wybuchła w poniedziałek. Uczniowie nie chcieli wejść do klas, płakali. Gromadzili się na korytarzach. Dyrektor kazał im iść na lekcję, ale to nic nie dało, bo oni stali i śpiewali pieśni kościelne - opowiada Ostrowski. Wezwano kuratora z Kielc i wicewojewodę Wojciecha Noska.

- I moim zdaniem to on sprowokował strajk - stwierdza nauczyciel. - Najpierw oznajmił, że to z jego polecenia zdjęto krzyże, a potem: "Chcecie być w telewizji? Sławy wam się zachciało! Dewotki, święte krowy, smarkate" - wrzeszczał prowokując młodzież. - "Może strajk ogłosicie o te wasze krzyże" - naśmiewał się. Młodym ludziom to wystarczyło.

Poczuli się urażeni. W pierwszym rzędzie stała Anka Synowska i w ręce trzymała drewniany krzyż. Zaczęli się modlić i znowu śpiewać pieśń "Chrześcijanie, bądźcie sobą, nie bójcie się". Część nauczycieli prosiła, żeby się rozeszli. Ktoś powiedział, że ksiądz Biernacki jest przeciw strajkowi. Nie uwierzyli. Wysłali delegację do proboszcza, a ten w odpowiedzi złożył oświadczenie, że ksiądz katolicki nie może pozwolić na zdjęcie krzyży. I zaczęło się.

Biskup podwija sutannę

Dyrekcja ogłosiła, że zajęcia są zawieszone do odwołania i prosi młodzież o opuszczenie szkoły. Część rodziców zabrała swoje dzieci. Strajkować zostało około 200 osób - młodzież i część nauczycieli.

W poniedziałek, w dniu rozpoczęcia strajku, przez Włoszczowę jechali kieleccy biskupi do Częstochowy, Stanisław Szymecki i Mieczysław Jaworski. Byli dumni z postawy włoszczowian i decyzji o strajku okupacyjnym. - Postanowili, że księża są opiekunami młodzieży i powinni strajkować razem z nimi. Do szkoły przyszli zatem ksiądz Marek i Andrzej. Codziennie odprawiali mszę świętą - wspomina nauczyciel. - Charyzmatyczny, natchniony Marek i spokojny Andrzej, sami zaledwie kilka lat starsi od naszych uczniów... - znowu milknie.

- Mieliśmy dobrego ducha w osobie księdza biskupa Jaworskiego - dopowiada Danuta Ameryk. - Pochodził stąd, to wszystko, co się tutaj działo, było mu bliskie. Codziennie przyjeżdżał z Kielc, żeby w naszym kościele odprawiać msze za strajkujących. Któregoś dnia milicyjny patrol nie chciał przed Włoszczową przepuścić biskupiego samochodu, a ksiądz Mieczysław się spieszył na nabożeństwo. Zostawił więc na drodze kierowcę z autem przy policjantach, a sam podwinął sutannę i poszedł piechotą. Podtrzymywał nas wszystkich na duchu i bardzo się martwił o strajkujące dzieciaki - opowiada katechetka. - Mówiło się, że wokół Włoszczowy stoi ZOMO, że mogą siłą rozgromić strajk. Część nauczycieli, zwolenników dyrektora Lisa, chodziła po domach i namawiała rodziców, żeby zabrali swoje dzieci do domów. Cała Włoszczowa żyła tą sprawą. Zanosiliśmy do szkoły wiadomości, jedzenie i picie. Dzieciaki czekały z niepewnością. W końcu zdesperowani rodzice po tygodniu strajku pojechali do ówczesnego ministra oświaty i wychowania z petycją. Pisałam im wystąpienie - dodaje pani Danuta. - Chcieli się dostać do Czesława Kiszczaka, ale ich nie przyjął. Nic ta interwencja nie dała - macha zrezygnowana ręką, jakby to się działo wczoraj.

ZOMO tylko czekały

Desperacja była coraz większa. Nauczyciele bali się o uczniów, swoją pracę. Mówili: "Kończcie, bo sobie krzywdę zrobicie i nam". Lucyna Rydzek, katechetka, wraca pamięcią do tamtych lat: - Po dwóch tygodniach strajku mieliśmy już sprawdzone informacje, że pod Włoszczową stoi ZOMO i tylko czeka, żeby nas rozgromić. Ale myślałam: "Trudno, najwyżej nas pobiją". Uczyłam dzieci i żył człowiek tym, co się stało w parafii. Niektórych uczniów to rodzicie na siłę wyciągali ze szkoły. Pod koniec było już ledwie ponad 80 osób - dodaje pani Lucyna.

Wiadomość o zakończeniu strajku zaniosła do szkoły Danuta Ameryk. Była niedziela, 16 grudnia 1984 roku. - Rano do szkoły przyjechał biskup Jaworski. Zapytał strajkujących, czy chcą zakończyć protest, ponieważ i tak odnieśli już wielkie moralne zwycięstwo. Stwierdził, że moc Boża jest silniejsza niż baranie rogi. Dziękował młodzieży za tak dojrzałą postawę - opowiada Danuta Ameryk. - Gdy przyjęli propozycję, poprowadził ich do kościoła. Włoszczowianie widząc procesję klękali na chodnikach, bardzo wielu dołączyło z krzyżami. Tłum gęstniał i krzyży było coraz więcej. Ludzie płakali.

Represje...

Po świętach, 29 grudnia 1984 roku, dyrektor Lis zwołał radę pedagogiczną. I choć władze szkolne zapowiedziały, że nie będą stosować represji wobec strajkujących, na szykany nie trzeba było długo czekać. Ze szkoły wyrzucono Renatę Gałkiewicz z Bielin, była wtedy w drugiej klasie zawodówki. Dostała wilczy bilet, nie udało jej się dostać do szkoły w Ostrowcu Świętokrzyskim, ani w Kielcach. Skończyła z rocznym poślizgiem Zasadniczą Szkołę Handlową w Nowej Hucie. Wyszła za mąż, mieszka w rodzinnych Bielinach i ma czwórkę dzieci. - Gałkiewicz była niepokorna. W czasie strajku do kamery mówiła, że telewizja kłamie. Uznano ją za element wywrotowy - tłumaczy Ameryk. - Anna Synowska zdała maturę dopiero 16 lat później, w 2000 roku. Mariola Lewicka przeszła piekło. Pracowała na Śląsku, w przędzalni, miała wypadek i przeszła trepanację czaszki. Maturę zdała dopiero w 1991 roku, w Liceum Ekonomicznym, a potem poszła na studia na KUL, na teologię. Ponoć wyjechała do USA, gdzie mieszka jej siostra. Represjami została dotknięta również Jolanta Pietrakiejew, mimo że była wychowanką domu dziecka. Jakiś czas mieszkała w Kielcach i pracowała w ZUS. Wyszła za mąż i kontakt się urwał. Nikt nie zna jej nowego nazwiska - wylicza.

Wypowiedzenie z pracy dostał nauczyciel ZSZ, Kazimierz Ostrowski. - Miałem opuścić szkołę 30 maja 1985 roku. Dostałem wilczy bilet. Odwołałem się i wypowiedzenie cofnięto - mówi Ostrowski. - Rozpoczęły się wezwania do Kolegium do Spraw Wykroczeń w Jędrzejowie, przede wszystkim dla księży Andrzeja Wilczyńskiego i Marka Łabudy. - Jeździliśmy z nimi do sądu. A milicja z nami wojowała. Pamiętam, że w czerwcu 1985 roku z tego tłumu przed sądem zaczęto wyciągać kolejne osoby. Dostałam zarzut, że obrzuciłam milicjanta wulgarnymi słowami. To nie jest śmieszne - wtrąca Lucyna Rydzek. - Komenda Milicji, rewizja osobista, wielogodzinne przesłuchanie. Rano do naszej celi przyszły panie z kuchni i przyniosły nam chleb ze smalcem. "Nie dajcie się" - dodawały nam otuchy. Zapłacono za mnie grzywnę - 60 tysięcy złotych, bo nie było mnie stać. Zarabiałam 12 tysięcy. Wyciągnięto wtedy siedemnaście osób z tłumu przed sądem - dodaje.

Księża dostali rok w zawieszeniu na trzy lata i po 100 tysięcy złotych grzywny. Na plebanie we Włoszczowie przychodzili komornicy. Mieszkańcy miasta zebrali pieniądze w bardzo drobnych nominałach i w workach furgonetką zawieźli do banku w Kielcach.

* * *

Mija dwadzieścia lat od tamtych wydarzeń, ciągle żywych w sercach włoszczowian. Wielu bohaterów tego strajku już nie żyje. Odeszli: ksiądz Andrzej, biskup Jaworski, ksiądz proboszcz Biernacki. Kilkanaście drewnianych krzyży, zdjętych dwadzieścia lat temu, dzisiaj wisi na specjalnej tablicy w kościelnej kruchcie - przypominają wszystkim tę wojnę o krzyże.

Czy było warto? Czy dzisiaj postąpiliby tak samo wiedząc już o represjach, jakie ich i uczniów spotkały? - pytamy naszych rozmówców. - ...to nie jest łatwe, wzięliśmy na siebie odpowiedzialność za uczniów. Ale wtedy, dwadzieścia lat temu, nie mieliśmy innego wyjścia. Gdyby sytuacja się powtórzyła, znowu stanęlibyśmy do walki o krzyż - zapewniają.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie