Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

To nie my, to oni… czyli historia „made in Germany”

Krzysztof Maria Załuski
Krzysztof Maria Załuski
Marzec 1944 - Heinz Reinefarth (w środku) wraz z Arthurem Greiserem wita milionowego Niemca przesiedlonego do Kraju Warty w ramach akcji „Heim ins Reich”
Marzec 1944 - Heinz Reinefarth (w środku) wraz z Arthurem Greiserem wita milionowego Niemca przesiedlonego do Kraju Warty w ramach akcji „Heim ins Reich” fot. Wikipedia CC 3.0
8 maja przypadła rocznica zakończenia II wojny światowej. Od 1985 roku dzień kapitulacji Wehrmachtu nazywany jest w Niemczech Dniem Wyzwolenia. W tym roku czołowi politycy Republiki Federalnej podzielili się ze swoim narodem refleksjami na temat upadku III Rzeszy. Kanclerz Scholz stwierdził, że „78 lat temu Niemcy i świat zostały wyzwolone spod tyranii narodowego socjalizmu”.

Republika Federalna Niemiec proklamowana została 23 maja 1949 roku. Państwo powstało z ziem kontrolowanych od zakończenia II wojny światowej przez Stany Zjednoczone, Wielką Brytanię i Francję. Z czwartej strefy okupacyjnej zajętej przez Armię Czerwoną Rosjanie utworzyli Niemiecką Republikę Demokratyczną. Stało się to 7 października tego samego roku.

Cezura pamięci

O ile Niemcy Wschodnie od początku były państwem autokratycznym, rządzonym na wzór sowiecki przez stalinowską agenturę zainstalowaną w Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec, to Niemcy Zachodnie, zależne od USA, pragnęły uchodzić za prymusa w świecie demokratycznym.

Niemieccy ojcowie założyciele zapisali w konstytucji, że Republika Federalna będzie państwem szanującym ludzką godność, wolność przekonań i równość wobec prawa. Zobowiązali się też do rozliczenia z narodowosocjalistyczną przeszłością, w tym do usunięcia z aparatu państwowego członków NSDAP oraz ukarania zbrodni wojennych popełnionych przez Niemców w latach 1933-1945.

W roku 1965 ówczesny przewodniczący Bundestagu Rainer Barzel ogłosił, że Niemcy są już „oazą humanizmu, wolności, szlachetności i rządów prawa”. W grudniu 1970 r. podczas wizyty Willy’ego Brandta w Warszawie kanclerz złożył wieńce przed Grobem Nieznanego Żołnierza, a następnie ukląkł przed monumentem Bohaterów Getta - tym gestem wziął na siebie symbolicznie odpowiedzialność za śmierć Żydów oraz wszystkich innych narodów wymordowanych przez Niemców.

15 lat później świat był już zupełnie inny. Blok sowiecki powoli chylił się ku upadkowi, a Niemcy przeżywały boom gospodarczy. Pojawiły się też pierwsze oznaki narodowej amnezji… 8 maja 1985 roku prezydent RFN Richard von Weizsäcker nazwał dzień kapitulacji Dniem Wyzwolenia.

I to był przełom - od tego czasu rocznica upadku III Rzeszy nie była już symbolem klęski i wstydu. Stała się cezurą pamięci, która oddzieliła ostatecznie naród niemiecki od nazistów.

Spadkobiercy III Rzeszy

Niemieccy politycy od dekad lansują tezę, że ich kraj nie ma nic wspólnego z III Rzeszą, Hitlerem, Holokaustem, obozami śmierci i dziesiątkami milionów ofiar zabitych w okresie II wojny światowej. Polityka historyczna Niemiec służy nie tyle prawdzie, co udowadnianiu tezy, że odraza do wszelkich form bezprawia, autorytaryzmu, bestialstwa i łamania zasad praworządności nie leży - i nigdy nie leżała - w niemieckiej naturze. Że współcześni Niemcy to nie potomkowie nazistów, lecz wnuki i dzieci ofiar hitlerowskiego reżimu.

Tymczasem Republika Federalna Niemiec jest prawnym spadkobiercą i kontynuatorem III Rzeszy. Tak samo jak Federacja Rosyjska jest sukcesorem Związku Radzieckiego, a III RP Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Współczesne państwo niemieckie zachowuje ciągłość nawet w numeracji kolejnych kanclerzy - Adolf Hitler był 22. szefem rządu, a Olaf Scholz 33. RFN ma (praktycznie) ten sam hymn, co III Rzesza i nadal obowiązują w niej również niektóre prawa i dekrety z okresu nazistowskiego.

Ponadto do niedawna Niemcy nie tylko nie chcieli pogodzić się z faktem, że ich „Danzig”, „Pommern” „Masuren” i „Schlesien” są częścią Polski, ale w ogóle nie uznawali granicy na Odrze i Nysie - w niemieckich encyklopediach do końca ubiegłego stulecia widniał zapis, że Gdańsk, od roku 1945 do 1990, znajdował się pod „tymczasową polską administracją” i dopiero po zawarciu w czerwcu 1990 roku Polsko-Niemieckiego Traktatu Granicznego miasto znalazło się w Polsce. Podobnie było z pozostałymi obszarami tzw. Niemiec Wschodnich, jak do tej pory niektórzy Niemcy nazywają ziemie wcielone do Polski i obwodu królewieckiego.

Denazyfikacja, czy renazyfikacja

Początkowo Amerykanie, Brytyjczycy i Francuzi chcieli Niemcy gruntownie zdenazyfikować. Miała temu służyć Ustawa nr 10 Sojuszniczej Rady Kontroli Niemiec z grudnia 1945 r., zakładająca odtworzenie niemieckiego sądownictwa. Alianci wyszli bowiem z założenia, że „w sprawach osób winnych zbrodni przeciwko ludzkości popełnionych w czasie wojny przez niemieckich obywateli względem innych niemieckich obywateli, a także względem osób bezpaństwowych na terenie Niemiec” orzekać powinny niemieckie sądy.

Bardzo szybko zorientowali się jednak, że nowy system jest niewydolny. Że niemieccy sędziowie nie radzą sobie z bieżącą przestępczością pospolitą, rozbojami, zabójstwami, gwałtami i czarnym rynkiem. Paraliż ten wykluczał również rozliczanie zbrodni z okresu wojny. Władze okupacyjne postanowiły więc, że do pracy zostanie przywrócona połowa hitlerowskich sędziów i prokuratorów, pomimo że wielu z nich było funkcjonariuszami SS, SA i tzw. Sondergerichte, czyli sądów specjalnych.

Nawet tak liberalne podejście spotkało się z oporem środowiska prawniczego. Niemcy zarzucili Amerykanom, że stosują wobec nich te same metody dyskryminacji, jakimi posługiwali się naziści. Zgłosili nawet postulat, aby wszyscy sędziowie i prokuratorzy mieli prawo do pracy na takim stanowisku, jakie zajmowali przed 8 maja 1945 roku.

W tej sytuacji alianci zaproponowali, aby na jednego pozytywnie zweryfikowanego prawnika przypadał jeden prawnik skompromitowany. Jednak już w czerwcu 1946 r. nawet ten pomysł upadł. Ostatecznie przyjęto zasadę, że każdy, kto przejdzie proces lustracji, będzie mógł wrócić do orzekania. W praktyce oznaczało to nie tylko wstrzymanie denazyfikacji niemieckiego wymiaru sprawiedliwości, lecz wręcz jego renazyfikację.

Jak przebiegały procesy zbrodniarzy w togach, pokazuje przykład z 1947 roku… Na ławie oskarżonych zasiedli wówczas urzędnicy niższej rangi - sekretarze stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości III Rzeszy. Wśród nich Franz Schlegelberger, autor tzw. Polenstrafrechtsverordnung - rozporządzenia, zakładającego przyspieszony i obostrzony tryb postępowania sądowego wobec Polaków i Żydów… Schlegelberger i sędziowie sądu specjalnego otrzymali wprawdzie kary dożywotniego więzienia, ale żaden z nich nie odsiedział wyroku w całości. Schlegelberger wyszedł na wolność już w 1950 roku, a pozostali pięć i sześć lat później.

Przypadek Heinza Reinefartha

Heinz Reinefarth był niemieckim wojskowym, członkiem NSDAP, SS-Gruppenführem i generałem Waffen SS. Dowodził pacyfikacją warszawskiej Woli po wybuchu Powstania Warszawskiego. To on odpowiada też za liczne zbrodnie wojenne popełniane przez Niemców w trakcie powstania.

- Rzeź Woli była największą jednostkową zbrodnią dokonaną na ludności cywilnej w czasie II wojny światowej w Europie. Tylko pomiędzy 5 a 7 sierpnia 1944 roku Niemcy zamordowali od 30 do 60 tysięcy mieszkańców tej dzielnicy. Na rozkaz Reinefartha rozstrzeliwane były kobiety, również ciężarne, dzieci, mężczyźni i starcy. Istnieją raporty niemieckich żołnierzy, którzy narzekali, że „nie mogli zabić tylu Polaków, ilu chcieli, bo zabrakło im amunicji” - mówi Natalia Nitek-Płażyńska, prezes fundacji Łączy Nas Polska a zarazem pomysłodawczyni akcji uświadamiania Niemców na temat zbrodni ich dziadków i ojców.

Po II wojnie światowej Heinz Reinefarth, zamiast zawisnąć na szubienicy, osiadł na wyspie Sylt. W 1951 roku, zaledwie 7 lat po rzezi mieszkańców Woli, został burmistrzem miasta Westerland. Tę funkcję sprawował do 1967 roku. Równolegle był posłem do krajowego parlamentu Szlezwiku-Holsztynu.

- Za popełnione w Polsce zbrodnie Reinefarth nigdy nie poniósł odpowiedzialności - podkreśla Natalia Nitek-Płażyńska. - A przykład tego zbrodniarza, niestety, nie jest odosobniony.

Podobne spostrzeżenia ma 92-letni obecnie Reinhard Strecker, publicysta i inicjator wystawy historycznej „Bezkarna nazistowska sprawiedliwość”.

- Gdy w połowie lat 50. wróciłem do Niemiec, wszędzie, na wszystkich szczeblach władzy, a szczególnie w wymiarze sprawiedliwości, aż roiło się od nazistów - mówił mediom Strecker w roku 2019. - A celem Adenauera było doprowadzenie do uchwalenia w maju 1960 roku amnestii dla sprawców zabójstw. Tym samym 15 lat po zakończeniu wojny nazistowskie zbrodnie miały zostać darowane i ostatecznie zapomniane.

Miliony ofiar i dwie setki oprawców

Pierwszy powojenny kanclerz RFN Konrad Adenauer nie był nazistą. Ale fundament nowych Niemiec, które zbudował, oparł na byłych funkcjonariuszach NSDAP. Za jego rządów naziści bez przeszkód robili kariery we wszystkich kluczowych obszarach. Byli nauczycielami i naukowcami. Spełniali się w sektorze bankowym, pracowali jako dziennikarze, politycy i lekarze. Byłymi nazistami obsadzano też stanowiska w Federalnej Służbie Wywiadowczej (BND) i w policji. Najwięcej było ich jednak w sądownictwie i prokuraturze.

Nic dziwnego, że już w maju 1960 r. udało się doprowadzić do przedawnienia popełnionych w czasie wojny zabójstw. Nie powiodła się natomiast próba przeforsowania przedawnienia po 20 latach morderstw. Ustawa w tej kwestii została w 1979 r. ostatecznie zablokowana przez Bundestag, który uznał, że morderstwa nie ulegają przedawnieniu.

Według Wolfa Kaisera i Hansa-Christiana Jascha, autorów książki „Amnestia, wyparcie ze świadomości, ukaranie”, liczbę zamordowanych przez hitlerowski wymiar sprawiedliwości - nie licząc ofiar bezpośrednich działań wojennych - należy szacować na 13 milionów ludzkich istnień. W tej liczbie znaleźli się m.in. niemieccy dysydenci, dezerterzy, domniemani i realni wrogowie Hitlera, zdrajcy III Rzeszy, a także przedstawiciele ruchu oporu podbitych przez Niemców państw - w tym ludzie skazywani na śmierć wyłącznie za przynależność etniczną.

Historycy oszacowali, że zbrodni w okresie hitleryzmu dopuszczało się ok. 200 tys. Niemców. Z tej liczby przeciwko 87 tys. podejrzanych wdrożono śledztwa, jednak jedynie 7 tys. stanęło przed sądem. Do 1982 r. skazanych zostało 6456 osób, w tym 182 na dożywocie. W kolejnych latach liczba ta wzrosła do 7 tys.

Ten kuriozalny bilans tłumaczy opublikowany dekadę temu czterystustronicowy raport zatytułowany „Die Rosenburg”. Z dokumentu wynika, że do początku lat 70. byli członkowie NSDAP zajmowali połowę stanowisk kadry kierowniczej niemieckiego Ministerstwa Sprawiedliwości, a w niektórych jego departamentach stanowili okresowo nawet 70 proc. Szef komisji prof. Manfred Görtemaker twierdził nawet, że „w latach 60. wszyscy dyrektorzy departamentów w resorcie sprawiedliwości mieli za sobą aktywną działalność w hitlerowskich instytucjach”.

Autorzy raportu „Die Rosenburg” podsumowali te dane jednym zdaniem: „Elity wymiaru sprawiedliwości nazistowskich i powojennych Niemiec były niemal te same”.

Ze wspomnianego raportu wynika ponadto, że za swoje zbrodnie ukarany został tylko jeden sędzia (sic!). Reszta po upadku III Rzeszy kontynuowała karierę w „demokratycznych” Niemczech Zachodnich. Ich aktywność przerwały dopiero uwarunkowania biologiczne.

Kultura zwyrodniała

Cofnijmy się na moment w czasie… Bo 10 maja przypadła jeszcze jedna, zapomniana trochę rocznica - dokładnie 90 lat temu Niemcy rozprawili się ze swoją kulturą… Publicznie, widowiskowo, na płonących stosach. I to raptem w trzy miesiące po dojściu do władzy Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników.

Ale po kolei… 30 stycznia 1933 roku Adolf Hitler został kanclerzem. W nocy z 27 na 28 lutego 1933 roku w płomieniach stanął Reichstag. Tydzień później odbyły się ostatnie w przedwojennych Niemczech wielopartyjne wybory do parlamentu. Wygrała je w pełni demokratycznie - co należy podkreślić - NSDAP. Naziści uzyskali w nich poparcie niemal 44 procent elektoratu.

10 maja zapłonęły stosy usypane z książek „zwyrodniałych” i „nie-niemieckich”. W Berlinie studenci i bojówkarze SA rozpalili ogień na Opernplatz. Z megafonów popłynęły deklaracje: „przeciw dekadencji i rozkładowi moralnemu!”. I apele „o dyscyplinę i zwyczaje w rodzinie i państwie!”. A zaraz po tym w płomienie trafiły dzieła Heinricha Manna, Ernsta Glaesera i Ericha Kästnera. Na stosach spłonęły również dzieła Thomasa Manna, Zygmunta Freuda, Ericha Marii Remarque’a, Alfreda Doeblina i blisko stu innych pisarzy, których nazwano zdrajcami i fałszerzami historii, demokratyczno-żydowskimi dziennikarzami, szkalującymi uczestników I wojny światowej, psującymi język niemiecki i szerzącymi dekadencję i moralny upadek.

W taki sam sposób książki palono w ponad 20 miastach, m.in. w Monachium, Dreźnie, Getyndze, Bonn, Frankfurcie nad Menem i Królewcu.

Podobny los trzy lata później spotkał niemiecką sztukę. W ramach akcji „Entartete Kunst” za sztukę „zdegenerowaną” uznano 16 tysięcy dzieł. Wynaturzeń niemieccy eksperci doszukali się w dadaizmie, kubizmie, ekspresjonizmie, fowizmie, impresjonizmie i surrealizmie. Obrazy i rzeźby „zniekształcone i zdeformowane” zostały sprzedane za granicę. Albo zniszczone.

Niemcy „oczyścili rasowo” również swoją muzykę. Zgodnie z ideologią nazistowską prawdziwą muzykę mogli tworzyć jedynie artyści „czysto aryjscy”. Dzieła pozostałych, zwłaszcza żydowskich kompozytorów, zostały uznane za „zdegenerowane” i zakazane.

Refleksje kanclerza Scholza

Od tamtego czasu aktorzy na scenie politycznej RFN zmieniali się wielokrotnie. Wraz z kolejnymi pokoleniami odchodziła sukcesywnie pamięć o niemieckim przemyśle zagłady. Nic dziwnego, że najmłodsze pokolenie Niemców, wychowywane na filmach w rodzaju „Nasze matki, nasi ojcowie”, „Stalingrad” czy „Upadek”, doszło do wniosku, że to nie była ich wojna. Że za zbrodnie pradziadków i dziadków nie muszą czuć się winni. Zwłaszcza że ich ojcowie dostali możliwość rehabilitacji i odpokutowali czasy nazizmu biedą i upokorzeniem.

„My jesteśmy inni. Jesteśmy tacy jak Amerykanie, Brytyjczycy czy Francuzi”… Młodzi Niemcy powtarzają to sobie jak mantrę. Podobne slogany suflują cudzoziemcom niemieckie instytucje kultury i sztuki. A w kraju w tym przekonaniu utwierdzają ich politycy.

Ostatnio pokaz nowej wykładni historii Niemiec dał m.in. kanclerz Olaf Scholz.

8 maja przypadła 78. rocznica zakończenia II wojny światowej. Z tej okazji czołowi politycy Republiki Federalnej podzielili się ze swoim narodem przemyśleniami na temat upadku największego zbrodniarza XX wieku Adolfa Hitlera.

„Dzisiaj żyjemy w wolności, ponieważ inni walczyli o naszą wolność. Fakt, że 8 maja był Dniem Wyzwolenia dla Niemiec i Europy, jest także naszym niezmierzonym szczęściem 78 lat później” - powiedziała z okazji Dnia Wyzwolenia federalna minister spraw zagranicznych Annalena Baerbock.

Oświadczenie wydała także minister kultury Claudia Roth, czytamy w nim m.in.: „8 maja oznacza codzienne zaangażowanie na rzecz pokoju, wolności, demokracji i samostanowienia we wspólnej, zjednoczonej Europie”.

Z kolei kanclerz Olaf Scholz wygłosił orędzie do obywateli. Rocznicę upadku nazizmu wykorzystał jako pretekst do wezwania „do obrony rządów prawa”. Prócz przemówienia umieścił wpis na Twitterze: „78 lat temu Niemcy i świat zostały wyzwolone spod tyranii narodowego socjalizmu. Zawsze będziemy za to wdzięczni. 8 maja przypomina, że demokratyczne państwo nie jest oczywistością. Powinniśmy je chronić i bronić - każdego dnia”.

Wpis kanclerza wzbudził największe kontrowersje. Zwłaszcza w Polsce. Szczególnym oburzeniem na słowa Scholza zareagowali warszawiacy, pamiętający jeszcze bestialskie mordy na mieszkańcach stolicy i jej całkowite zniszczenie. W licznych komentarzach najczęściej powtarzanymi słowami były „niemiecka buta” i „arogancja”.

Wypowiedź szefa niemieckiego rządu skomentowała również była premier RP, a obecnie eurodeputowana Prawa i Sprawiedliwości Beata Szydło. Polityk stwierdziła: „Scholz oświadczył, że 78 lat temu ‘Niemcy zostały wyzwolone spod tyranii narodowego socjalizmu’. Niemcy najpierw stworzyli mit bezpaństwowych ‘nazistów’, teraz zaś idą dalej i zaczynają przedstawiać Niemcy jako ofiarę nazizmu. To bezczelność i kpina z ofiar niemieckich zbrodni”.

Czy Niemców można w jakiś sposób wyprostować? Wytłumaczyć im, że prawda historyczna jest diametralnie inna? Że ich dobrobyt wyrósł m.in. na naszych krzywdach, i że nie są lepsi od innych tylko dlatego, że nie wpadli na pół wieku pod but sowieckim okupantom?

Więcej o Niemczech i krajach niemieckojęzycznych na kanale autora:

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: To nie my, to oni… czyli historia „made in Germany” - Dziennik Bałtycki

Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie