„Shirley Valentine” angielskiego dramaturga to dobrze skrojony tekst obyczajowy, który ma w sobie coś z harlekina, lecz tak do końca harlekinem nie jest. Zawiera bowiem głębsze, a nawet całkiem głębokie refleksje dotyczące życia kobiety.
Tej przeciętnej, pokornej, uległej mężowi i dzieciom, dziś już dorosłym, zmiażdżonej codziennością, a raczej tej, która dała się jej zmiażdżyć, nie wiedząc kiedy i jak.
Banał? Może. Ale zarysowana perfekcyjnie przez Russela postać bohaterki, jak również obraz wzajemnych stosunków w jej rodzinie, trafia w sedno: z Shirley utożsamia się co drugi widz. A świetna w tej roli Iwona Pieniążek, sprawia, że nawet „co pierwszy”.
Jeszcze przed początkiem spektaklu na ekranie trwa obieranie kartofli. Proza życia. To dobry pomysł zapowiadający melancholię. Ekran gaśnie i Shirley obiera kartofle już w realu. Opowiada też o sobie… ścianie, albowiem w domu nie ma nikogo chętnego wysłuchania tej opowieści.
I co słyszy ściana? Że swoje życie Shirley podporządkowała rodzinie, że spędza całe dnie w kuchni, a rytm jej dni i tygodni wyznacza domowy jadłospis ( w czwartki tylko mielone!) i trasa: dom - zakupy - dom.
Że syn i córka mają ją w nosie, że mąż haruje całe dnie i wymaga dobrych kolacji, że ona, Shirley,w młodości była całkiem inną dziewczyną, podobnie jak jej mąż, Joe, innym chłopakiem. Itede itepe, itede…
I co się z nami stało? …Shirley ze zdumieniem odkrywa, że w jej życiu nie zostało nic z tego, o czym zawsze marzyła. Nic. Po prostu.
Ale oto przyjaciółka zaprasza ją na wyjazd do Grecji. –Boże - wzdycha Shirley - nigdy tam nie byłam…Joe mnie nie puści. Kto mu ugotuje, upierze?
Jednak jedzie. Co prawda wymarzona Grecja nie całkiem okaże się tą z Marzeń, ale będzie przełomem w życiu Shirley. Czy powróci do domu i męża?
Ten półtoragodzinny monolog Iwona Pieniążek wygłasza niezwykle przekonywująco. Mało! Jest tak wiarygodna, że całym sercem można jej współczuć, a nawet użalić się nad jej losem. Wiele momentów tego monologu jest humorystycznych, niemniej całość chwyta za serce. I woła: kobieto, postaw się wreszcie temu mężowi!
Ale cóż - my także wołamy do ściany.
Przedstawienie poprowadzone jest przez Rybkę bardzo sprawnie, skromna scenografia Wojciecha Stefaniaka nie rozprasza, a delikatna muzyka Łukasza Matuszyka tworzy odpowiedni klimat.
Coś trzeba jednak zrobić z ładną finałową piosenką śpiewaną przez Agnieszkę Damrych do słów Anny Kulpy, albowiem prawie jej nie słychać.
Myślę, że w nowym sezonie „Shirley Valentine” stanie się mocną pozycją repertuarową teatru.
POLECAMY PAŃSTWA UWADZE:
Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?