Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Fikcyjni profesorowie, nauczanie na niby?

Piotr KUTKOWSKI

Rozmowa z profesorem Zbigniewem Boguckim, do niedawna kierownikiem katedry matematyki Politechniki Radomskiej, o przyczynach jego dymisji

* Przez 10 lat kierował pan katedrą matematyki na Politechnice Radomskiej. Kierował, bowiem niedawno złożył pan dymisję po tym, jak aresztowano dwóch podległych panu pracowników, zarzucając im przyjmowanie łapówek. W uzasadnieniu swojej decyzji napisał pan, że zmuszony jest pan wziąć na siebie odpowiedzialność. Proszę wyjaśnić, co oznaczało to sformułowanie?

- Takiej odpowiedzialności nie wzięli na siebie ani rektor, ani dziekan. Co więcej, dziekan po aresztowaniu drugiego pracownika powiedział mi, powołując się na rozmowę z rektorem, że spodziewane są w mojej katedrze dalsze aresztowania. Jeśli tak by rzeczywiście się stało, to ta katedra nie miałaby już racji bytu, bo nie miałby kto w niej pracować. Ktoś musiał więc wziąć na siebie odpowiedzialność. Złożyłem dymisję, do kolejnych aresztowań jednak nie doszło.

* Żałuje pan swojej decyzji?

- Oczywiście, że tak, bo katedrę tę budowałem przez 10 lat i nie miała ona na tym wydziale konkurencji. Przyjmowani do niej byli nie tylko ludzie młodzi, ale i chętni do pracy. Powstał kierunek magisterski z kilkoma specjalnościami, co jest ewenementem w tego typu szkołach. Wszystko wskazywało, że katedra będzie się wspaniale rozwijała i to nawet pomimo tego, że wydział nie udzielał mi żadnego wsparcia. Stało się inaczej.

* A jednak to pańscy pracownicy mają zarzuty brania łapówek. Nic pan wcześniej nie wiedział o takich podejrzeniach?

- Nie miałem takich sygnałów, zresztą jeśli chodzi o tę panią, nawet by mi to do głowy nie przyszło. Co do pana, był to człowiek z pewną przeszłością i nie przewidywałem go do zajęć na wydziale ekonomii, na którym wyszła na jaw afera korupcyjna.

* Ale był jeszcze problem alkoholowy aresztowanego pana, o którym mowa...

- Był, ale przed kilkoma laty. Później wziął się w garść i tego problemu już nie było.

* Pojawił się jednak inny - napisania plagiatu...

- Popełnił ten plagiat pełniąc jeszcze funkcję dziekana i prowadząc zajęcia na studiach zaocznych. Kiedy musiałem go na pewien czas zastąpić na zajęciach, przyszedł do mnie list z pytaniem, czy widzę różnice pomiędzy wydaną przez niego książeczką a książką opublikowaną wcześniej przez innych autorów. Porównałem obie prace i od razu dostrzegłem plagiat. Zareagowałem dzwoniąc do recenzenta pracy, dopiero co wybranego prodziekana. Spotkaliśmy się, podzieliłem się z nim swoimi ustaleniami i zapytałem, co mamy z tym fantem zrobić. A potem zadzwoniłem do autora książeczki zapraszając zaraz na rozmowę. Obiecał, że stawi się za kilkanaście minut. Gdy czekaliśmy, prodziekan na kilka minut wyszedł, potem znowu razem czekaliśmy. Daremnie - ten pan nie tylko już się nie pojawił, ale i nie odpowiadał na telefony. A później poszedł "w cug" i nie było go z pół roku. Kiedy się spotkaliśmy tłumaczył, że po naszej telefonicznej rozmowie miał jeszcze jeden telefon, od prodziekana, od którego usłyszał: "łobuzie, pójdziesz siedzieć za plagiat", dlatego przestraszył się i zniknął.

* Czy ktoś jeszcze wiedział o tych podejrzeniach?

- Powiadomiłem o tym dziekana, ale on nic w tej sprawie nie zrobił. Cała historia odżyła dopiero w 2003 roku, gdy uczelnia dostała oficjalne pismo ze Szkoły Głównej Handlowej. Wtedy dopiero rozpętała się burza. Ten pan przyznał się do plagiatu, został ukarany dyscyplinarnie, co jednak nie zmienia faktu, że sprawę tę władze wydziału tolerowały przez prawie trzy lata.

* Ale nie były to jedyne podejrzenia o plagiaty na tym wydziale, takie zarzuty formułował pan też w stosunku do jednego z doktorów ...

- Ta sprawa jest inna i ma w ogóle dłuższą historię. Pan doktor został zatrudniony na etacie samodzielnego wykładowcy, mając tytuł doktora nauk rolniczych otrzymany w 1978 roku. W 2000 roku zaczął ubiegać się o habilitację, powołując się na dorobek naukowy i wymieniając swoje publikacje. Znam ich listę i wiem, że były publikowane głównie w naszych pismach uczelnianych. Co do ich wartości merytorycznej wolę się w ogóle nie wypowiadać, powiem tylko, że dla mnie trudno byłoby na ich podstawie dostać nawet doktorat. A jeśli chodzi o ilość, to wbrew temu co pan doktor twierdzi, wcale nie trzeba dużej walizki, by je zmieścić. No chyba, że byłaby to walizka krasnoludka. Pan doktor robiąc karierę chciał habilitować się nie w Polsce, a na Słowacji. Dlaczego? W podaniu, jakie napisał uzasadniał to tym, że na polskich uczelniach nie ma możliwości przeprowadzenia przewodu habilitacyjnego z tego zakresu. Guzik prawda. Rada Wydziału wyraziła jednak zgodę na habilitację na uniwersytecie w Bańskiej Bystrzycy, co zostało odnotowane w protokole. O dziwo - w dokumentacji pojawił się jeszcze inny, zmieniony protokół, gdzie dodatkowo znalazły się zdania o zapoznaniu się Rady z dorobkiem naukowym i dydaktycznym, co całkowicie zmieniało postać rzeczy!

* Pan doktor uzyskał stopień docenta jednak nie w Bańskiej Bystrzycy, a w Nitrze...

- Zgadza się, wcześniej jednak jeździł do Bańskiej i brał na ten cel z uczelni pieniądze. Tu kolejna ciekawostka - na piśmie to akceptującym widnieje co prawda pieczątka dziekana, ale na niej jest nie jego podpis, a podpis pana... doktora. To znaczy, że on sam sobie akceptował te wydatki, wiele osób jednak nawet tego nie dostrzegło. Niedługo potem pojawiło się kolejne pismo o refundację kosztów wyjazdu związanego z habilitacją, ale mowa już tam była o Nitrze. I znowu decyzja była pozytywna, choć wydało mi się, że najpierw pan doktor powinien określić dlaczego nastąpiła zmiana. Zmienił się także tytuł jego pracy habilitacyjnej. Gdy została ona później już wydana w postaci małej książki napisałem do profesora, który recenzował pracę habilitacyjną, czy był on również recenzentem tej książki. Odpowiedział, że nie. Jego zdaniem mieliśmy tu do czynienia z klasycznym przykładem autoplagiatu. Na tym jednak nie koniec - ktoś wskazał mi dwie publikacje nieżyjącego już profesora, z których to pan doktor przepisał jota w jotę całe strony i prawie całe rozdziały. W tym i takie, które były kluczowe dla całego opracowania. Porównałem, zaznaczyłem zbieżności na żółto mazakiem.

* Pan doktor twierdzi, że cytował w swojej pracy profesora, co jest zgodne z prawem.

- Cytował w jednym miejscu, w jednej książce i w kilku zdaniach. A dalej już przepisywał. Dałem dziekanowi do ręki książki profesora i pana doktora, powiedziałem mu o swoich ustaleniach, dlatego gdy pan doktor wystąpił o nagrodę i awansowanie go na stanowisko profesora, dziekan powołał komisję. Znalazłem się w jej składzie, podczas obrad poinformowałem o nieprawidłowościach, ale tak na dobrą sprawę nikt nie chciał tego słuchać. Rozeszliśmy się bez podejmowania decyzji i wtedy wystąpiłem do dziekana z pismem, w którym dzieliłem się swymi zastrzeżeniami i wspominałem o matactwie. Wtedy zaczęły się naciski na pana doktora, żeby zabierał manatki z naszej uczelni i w końcu wymogli na nim, by się zwolnił. Byłem zdania, że sprawę powinno inaczej się załatwić, bo takie rozwiązanie przyniesienie nam w końcu wstyd i hańbę. Interweniowałem u dziekana, on zapowiedział zwrócenie się do recenzenta z pytaniem, czy pan doktor popełnił plagiat, czy też nie. Dni mijały, ponieważ odpowiedź nie nadchodziła, zatelefonowałem do profesora. Stwierdził, że z uczelni dostał jedynie kopie publikacji bez pisma przewodniego, dlatego też nie zajmował się tą sprawą. Gdy zapytałem go wprost, czy jego zdaniem doszło do plagiatu odparł: "przecież dziecko gołym okiem to widzi".

* Dlaczego nie zawiadomił pan o swoich podejrzeniach prokuratury?

- Nie ja jestem od tego, od tego są władze uczelni. Wiem, że byłoby to bardzo wygodne, zresztą już raz próbowano mnie wmanipulować w taką sytuację, kiedy to obejmując katedrę zacząłem robić porządki po moim poprzedniku i przy okazji odkrywać szokujące rzeczy. Poprzedni kierownik fałszował dokumenty, posługiwał się podrobionym mianowaniem, oddawał cztery razy pod rząd te same prace, za które za każdym razem dostawał pieniądze. Mógł to robić, bo miał haki na wszystkich i trzymał innych w szachu. Powiedziałem o jego kombinacjach i oszustwach dziekanowi, on poinformował rektora, a ten zwrócił się do mnie, bym zawiadomił prokuraturę. W tym czasie uczelnia czyniła starania o nadanie jej statusu politechniki, decyzja wcale nie była taka pewna i każda informacja rzucająca złe światło na szkołę mogła zniweczyć te wysiłki. Gdyby do tego doszło, to całą winę przypisano by mnie. Zresztą to nie ja przyjmowałem tego pana do pracy i nie ja weryfikowałem wówczas jego dokumenty. W konsekwencji takich, a nie innych zachowań ze strony władz uczelni ten pan odszedł nie ponosząc żadnych konsekwencji i uczy teraz gdzie indziej. Niestety, jak pokazuje doświadczenie, od tego czasu prawie nic się zmieniło. No może to, że dawny prorektor został rektorem, a rektor - prorektorem. De facto uczelnią rządzą ci sami ludzie, panuje też na niej dalej tendencja tolerowania nieprawidłowości. Na Radzie Wydziału niejednokrotnie prezentowałem książeczki pana doktora i czy spotkała go z tego tytuły jakaś przykrość? Wiem, że obecnie ma on stanowisko profesora na innej uczelni, prowadzi zajęcia doktoranckie i kreuje się na wielkiego naukowca. Jakim problemem byłoby wysłanie przez władze uczelni pisma do Nitry z pytaniami i załączonymi pracami pana doktora i profesora, z którego dokonań tak obficie czerpał? Wyjawianie tych brudów traktowane jest jak atak na szkołę, a ja się pytam, czy zarzucając księdzu pedofilię atakuje się konkretnego człowieka, czy też cały Kościół?

* Widzi pan przyszłość przed Katedrą Matematyki?

- Moim zdaniem to jedyna sensowna katedra na tym wydziale, mająca duże osiągnięcia, co jednak władzom uczelni, podczas udzielania wywiadów, nie mogło przejść przez gardło. Na podstawie tego, co już zostało ujawniane lub co ujawnione dopiero będzie mogę śmiało powiedzieć, że jest to katedra samych cnót. W tej katedrze nie zatrudnia się fikcyjnych profesorów, nie zatrudnia rektorów konkurencyjnych uczelni, nie zatrudnia profesorów na dwóch mianowaniach, nie wykazuje 1500 godzin ponad wymiarowych zajęć.

* Sugeruje pan istnienie następnych brudów, dużo jest ich jeszcze?

- Dużo i długo można by o tym rozmawiać, ale nie moim zadaniem jest o nich informować. Myślę, że wcześniej czy później i tak ujrzą one światło dzienne.

* Dziękuję za rozmowę.

Porównałem obie prace i od razu dostrzegłem plagiat. Zadzwoniłem do autora książeczki zapraszając zaraz na rozmowę. Obiecał, że stawi się za kilkanaście minut. Daremnie - ten pan nie tylko już się nie pojawił, ale i nie odpowiadał na telefony. A później poszedł "w cug" i nie było go z pół roku.

Zaczął ubiegać się o habilitację, powołując się na dorobek naukowy. Znam ich listę. Co do ich wartości merytorycznej wolę się w ogóle nie wypowiadać. A jeśli chodzi o ilość, to wbrew temu co pan doktor twierdzi, wcale nie trzeba dużej walizki, by je zmieścić. No chyba, że byłaby to walizka krasnoludka.

Dużo i długo można by o tym rozmawiać, ale nie moim zadaniem jest o nich informować. Myślę, że wcześniej czy później i tak ujrzą one światło dzienne.

My piszemy od dawna - teraz o aferze na Politechnice mówi już cała Polska

Od kilku miesięcy piszemy już o kontrowersyjnych sprawach związanych z Politechniką Radomską - o łapówkach, plagiatach, aresztowaniach naukowców. Tematem zainteresowała się już też telewizja TVN, która w ostatni wtorek nadała o tym program, z tego co wiemy do publikacji szykuje się jeden z ogólnopolskich tygodników.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Radomskie