Byli świetnie przygotowani, znali rozkład dnia swych ofiar, topografię terenu. Bezwzględni w pozbawianiu życia. Na co dzień przykładni synowie, mężowie i ojcowie. Mieszkańcy podkieleckich wiosek oskarżeni o pięć zabójstw właścicielach kantorów po raz drugi usłyszeli wyroki. Dożywocie.
Rola do odegrania
54-latek. Niski, krępy. Przykładny mąż i ojciec. Plantator truskawek z podkieleckiej gminy. Drugi, Marcin dziś 37-letni kawaler spod Kielc. Na utrzymaniu rodziców. Wcześniej karany za drobne przestępstwa, miał być tym, który pociągał za spust. I Piotr 44-latek, wysoki, szczupły. Frezer w zakładach Mesko w Skarżysku-Kamiennej. Ojciec dwójki dzieci. To on miał dostarczać broń i - jak trzeba - zabijać.
"Gang zabójców" - jak ochrzciły ich media budził postrach wśród zamożnych biznesmenów, właścicieli kantorów w całej Polsce. Gang działał z zaskoczenia, wybierał średnie miasta a o negocjacjach z zabójcami nie mogło być mowy. Upatrzoną ofiarę zabijali na miejscu, a dopiero później sprawdzali, czy miała pieniądze.
Każdy z członków gangu, miał swoją rolę do odegrania - opowiadali śledczy. Zbrodnie przygotowane były w najmniejszym szczególe, planowane z wyprzedzeniem. Zdaniem prokuratury całością zawiadywał 54-letni teraz Ryszard. - To on organizował rozpoznanie terenu, obserwował przyszłą ofiarę, poznawał jej zwyczaje. Także dostarczał broń i organizował drogę ucieczki - mówiła w czasie pierwszego procesu "gangu kantorowców" prokurator Katarzyna Płończyk z Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie, która prowadziła sprawę. - Pozostali byli włączani dopiero w końcowej fazie obserwacji, aby doprecyzować szczegóły. To oni strzelali i zabierali pieniądze ofiarom. Ale zawsze ostateczny głos należał do 54-latka.
Wybór ofiar nie był przypadkowy. Celami gangu byli ci, którzy nosili przy sobie pieniądze: osoby z reklamówkami, torbami, plecakami, saszetkami. Warunkiem koniecznym były jednak zwyczaje ofiar. Ryszard, który robił rozpoznanie cenił powtarzalność, schematy, utarte przyzwyczajenia swych potencjalnych ofiar. Ważna była też lokalizacja kantorów i mieszkań ich właścicieli. Dobrze, gdy były usytuowane tak, by droga ucieczki nie sprawiała kłopotów.
Nic nie pozostawiano przypadkowi. Nawet pory roku, czy pogody. O swych ofiarach wiedzieli wszystko: czy mają dzieci, psa, znali markę samochodów, wiedzieli o której wracają z pracy. Strzelali tak, by zabić. W głowę, w klatkę piersiową. Nawet nie sprawdzali co jest w reklamówce, neseserze, siatce. Zabierali to co znaleźli i uciekali. Bez świadków, nieuchwytni.
Pierwsza "akcja"
Do pierwszej wspólnej akcji, która miała być swoistą próbą dla 44-letniego Piotra doszło w grudnia 2005 roku w Kraśniku. 44-latek został zwerbowany przez Ryszarda. Znał się na broni, pokusą były też pieniądze. Szybkie, łatwe. Trzeba tylko strzelić.
Ofiarą, jaką wytypował Ryszard, był 54-letni właściciel jednego z kantorów w Kraśniku. Na celowniku Ryśka mężczyzna był od kilku miesięcy. 54-latek był obserwowany. Wkrótce Ryszard znał doskonale jego rozkład dnia, przyzwyczajenia.
54-latek, jak miał w zwyczaju w grudniowe popołudnie 2005 roku zostawił swój samochód na przyblokowym parkingu. Nie wiedział, że w pobliżu czaił się Piotr, że w reklamówce miał pistolet. I nóż. W razie, gdyby broń zawiodła. Gdy 54-latek wysiadł z auta, Piotr zbliżył się, strzelił dwa razy od tyłu. - Mężczyzna nie upadł. Odwrócił się do napastnika i zapytał, czego chce. 44-latek strzelał więc dalej. Ale mężczyzna wciąż stał. Przewrócił się dopiero wtedy, gdy napastnik uderzył go kolbą w głowę - relacjonowano przebieg zdarzeń w akcie oskarżenia.
44-latek zabrał plecak, który 54-latek miał przy sobie. Jak ustalono w śledztwie - w środku było 70 tysięcy złotych, które podzielili po równo z Tadeuszem. Za pieniądze Piotr miał kupić samochód, resztę dołożył do domowej kasy.
Niemal każda z kolejnych akcji miała identyczny schemat: najpierw wnikliwa analiza dnia ofiary, opracowanie planu ucieczki, zabójstwo i podział ewentualnych łupów. Niewiele ponad miesiąc po zdarzeniach z Kraśnika gang zaatakował na Śląsku. Wybrali 49-letniego mieszkańca Sosnowca, który prowadził kantor w Dąbrowie Górniczej. Ataku dokonano pod koniec stycznia 2006 roku, gdy mężczyzna siedział jeszcze w swoim aucie przed blokiem. Strzał oddano przez szybę. Tu jednak o szczęśliwym zakończeniu dla ofiary zdecydował chyba tylko cud. Mężczyzna przeżył, chociaż otrzymał strzał w głowę. Nie widział twarzy napastnika, tylko jego sylwetkę. Według śledczych mężczyzną, który strzelał był Piotr.
Z samochodu 49-latka zabrano reklamówkę, ale - jak się później okazało - były w niej tylko dokumenty i damskie kosmetyki.
Kolejny napad zaplanowano w Tarnowie, rok po wydarzeniach w Sosnowcu, w styczniu 2007 roku. 57-letnia ofiara pomagała prowadzić kantor należący do córki. Mężczyzna zwykle nosił przy sobie dużą torbę, w której - jak myśleli napastnicy - mogły się znajdować pieniądze. Do ataku doszło, gdy 57-latek wracał chodnikiem między blokami do swojego mieszkania. Zabójca podbiegł i strzelił. W zrabowanej torbie i kurtce 57-latka nie było pieniędzy.
Determinacja czy też potrzeba szybkiej gotówki była być może motorem napędowym do kolejne akcji, która odbyła się już trzy dni po Tarnowie. Tym razem w Piotrkowie Trybunalskim. Ponoć 54-letni właściciel kantoru z Piotrkowa był obserwowany równolegle z 57-latkiem z Tarnowa. Mieszkaniec Piotrkowa był osobą znaną w mieście, kandydował do Rady Miasta.
W Piotrkowie mieli zaatakować Piotr i Ryszard. Już wtedy - jak twierdził Piotr w rozmowie z prokuratorem - zaczęło się w nim budzić poczucie winy.
- Nie miałem siły zabić, ale nie umiałem też odmówić - wyjawi później śledczym. Ryszard postanowił do akcji włączyć trzeciego mężczyznę - obecnie 37-letniego Marcina o pseudonimie "Młody". To ten ostatni miał strzelać, a Piotr miał przeszukać ofiarę. Zakładano, że w napadzie może zginąć też żona właściciela kantoru, bo często razem wracali do domu. 1 lutego 2007 roku do garażu domu wjechał tylko 54-latek. - Wysiadł z auta i wtedy podbiegł do niego 37-latek i wystrzelił dwie serie z maszynowego pistoletu skorpion. Napastnicy przeszukali ofiarę, ale nie znaleźli pieniędzy. Rozbiegli się - zapisano w akcie oskarżenia.
Tak przebieg tamtych zdarzeń zapamiętał Piotr: - W dniu, gdy to się wydarzyło do garażu z pistoletem wszedł "Młody", usłyszałem strzały. Wszedłem do środka, było ciemno. "Młody" zaczął przeszukiwać samochód, ale nic nie znalazł. Później rozdzieliliśmy się i odjechaliśmy. Następnego dnia rano zadzwoniłem do Ryszarda. Powiedział mi, że we dwóch z "Młodym" wrócili na miejsce i zajęli się żoną tego mężczyzny. "Młody" miał ją pobić łyżką od kół samochodowych. I tu, jak się później okazało, łupów do podziału nie było. Ryszard będzie uspokajał kompanów, a na wieść o braku pieniędzy stwierdzi tylko, że "takie jest ryzyko zawodowe".
Brutalni zabójcy
Dwadzieścia dni później, 1 lutego 2007 roku doszło do najbardziej brutalnego z zabójstw. W Myślenicach. Wybór Ryszarda padł na braci bliźniaków - obaj prowadzili kantory, mieszkali po sąsiedzku, ale tylko jeden - według Ryszarda - przewoził większą gotówkę. Zabójcy mieli zaczaić się na podwórku posesji 62-letniego mężczyzny. Według późniejszych ustaleń śledztwa, przyszli zabójcy wzięli ze sobą dwie sztuki broni, a nie jak zwykle, jedną. To na wypadek, gdyby trzeba wyeliminować brata przyszłej ofiary
W dniu ataku Ryszard dał znak kompanom, że 62-latek wraca do domu. Piotr i Marcin zaczaili się w wiacie garażowej, mieli pistolety. - Przed dom podjechał samochód biznesmena. Wysiadł syn. Zamknął bramę, a potem chciał odebrać od ojca pieniądze i zanieść je do domu. Wtedy Wojciech zaczął strzelać. Ranny syn, słaniając się na nogach, próbował uciekać. Ale Piotr go dobił - wynikało z aktu oskarżenia.
I syn i ojciec zginęli na miejscu. A napastnicy uciekli z gotówką - jedną z największych ich łupów - 160 tysięcy złotych w różnych walutach.
Po napadzie w Myśleniach policjantom udało się stworzyć portret pamięciowy zabójców. Szybko powiązano ostatnie zdarzenia z wcześniejszymi z Piotrkowa, Sosnowca czy Tarnowa. Kilkanaście dni później w marcu 2007 roku do kilku mieszkań powiatu kieleckiego weszli policjanci. Zatrzymano trzech mężczyzn: Ryszarda, Marcina i Piotra.
Wyrok: dożywocie!
Tylko ten ostatni przyznał się do winy, zaczął współpracować ze śledczymi. Opisał szczegółowo każdy z napadów, w jakim brał udział. Płakał, żałował. Na sali sądowej przepraszał rodziny ofiar. Ryszard i Marcin beznamiętnie patrzyli na zebraną rodzinę zamordowanych. W pierwszym procesie, który toczył się przed Sądem Okręgowym w Krakowie Piotr usłyszał wyrok 15 lat - wyjątkowy łagodny, tylko dlatego, że chciał współpracować. Ryszard i Marcin usłyszeli wyrok dożywocia, jednak tamto orzeczenie dla Ryszarda i Marcina nie utrzymało się, sprawa ze względów formalnych wróciła do ponownego rozpoznania. Po blisko trzyletnim, kolejnym procesie w ostatnią środę zapał kolejny wyrok dla Ryszarda i Piotra. Dożywocie.
PS. Imiona zostały zmienione.
Więcej zarzutów?
Po zatrzymaniu 54-latka śledczy badający jego sprawę postanowili wrócić do innych, niewyjaśnionych zabójstw z terenu południowo-centralnej części Polski aby sprawdzić, czy gang nie był powiązany z innymi, niewykrytymi sprawami. Póki co nie udało się powiązać innych, poza Cedzyną przestępstw, w które zamieszany mógł być 54-latek. Śledczy cały czas badają historie sprzed lat licząc, że natrafią na nowe tropy.
Wyrok za Cedzynę
54-latek zasiadający na ławie oskarżonych w krakowskim procesie, był także głównym oskarżonym w głośnej sprawie, jaka toczyła się przed kieleckim Sądem Okręgowym.
Chodziło o zabójstwo trójki obywateli Ukrainy sprzed ponad dwudziestu lat. Z ustaleń policyjnych wynika, że we wrześniu 1991 roku dwóch mężczyzn: 40- i 41-latek oraz 24-letnia kobieta zatrzymali się na parkingu w Cedzynie. Tam również przyjechali trzej mieszkańcy powiatu kieleckiego, którzy mieli wcześniej śledzić swoje przyszłe ofiary. 40- i 41-latek zginęli od strzałów z pistoletu, a ich towarzyszka - 24-latka - najpierw została brutalnie zgwałcona, a następnie z bliskiej odległości zastrzelona.
Dopiero po 18 latach, w 2009 roku zatrzymano podejrzanych o popełnienie zbrodni. Kluczowymi dla rozwiązania sprawy były badania genetyczne, które potwierdziły obecność oskarżonego na miejscu zabójstwa. Istotne były też zeznania świadka - 44-latka skazanego w procesie dotyczącym zabójstw właścicieli kantorów.
Jeden z oskarżonych nie dożył procesu - znaleziono go powieszonego w celi. Drugi, dziś 54-letni mężczyzna usłyszał wyrok 25 lat więzienia za udział w zbrodni w Cedzynie.
Wyrok jest już prawomocny
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?