W albumie z wycinkami z gazet z lat 60-tych prowadzonym przez Ryszarda Swata nie jedna strona poświęcona jest Kazimierzowi Jasińskiemu.
(fot. Szymon Wykrota)
- To była twarda walka. Nawet o ludziach z Radomia mó-wiono, że nie "wymiękają" z byle powodu. A drugiej strony koleżeństwo. Starsi zawodnicy nigdy nie zazdrościli, że prawo natury pozwala mi przegonić ich, zawsze koleżeńscy, pomocni - tak Kazimierz Jasiński wspomina czasy swojej przygody z kolar-stwem w Radomiu, kiedy to jeździło się za przysłowiową "czap-kę gruszek", ale za to przy wiwatujących tłumach widzów.
Najbardziej wdzięczny jest jednak Ryszardowi Swatowi, swojemu pierwszemu trenerowi z Radomiaka.
- Robił taka atmosferę, że chciało się przychodzić na treningi. To były czasy, gdy brakowało rowerów, części do rowerów. Ale zawsze pan Rysio coś tam zrobił, coś pokombinował. I wszystko grało - mówi Kazimierz Jasiński.
TO BYŁ INNY SPORT
Zapamiętał, jak pierwszy raz powołano go do kadry Polski. Kazimierz Jasiński w niedzielę miał uczestniczyć w wyścigu Warszawa - Łodź, w piątek trenował na torze. Spadł z korony toru szorując do samego dołu łokciem po betonie.
Trenerzy odradzali wyjazd na niedzielny wyścig. Pojechał. Z bolącą ręką męczył się na trasie trudnego wyścigu. Dotrwał. Mało tego zabrał się z ucieczką i zajął czwarte miejsce. Wtedy dostrzegł go legendarny trener kolarstwa Henryk Łasak. - Byłem wściekły, że na ostatnich metrach straciłem trzecie miejsce. A tu podchodzi jakiś człowiek i zaczyna mnie o coś wypytywać. Powiedziałem: "Daj mi pan spokój". To był właśnie Henryk Łasak. Wcześniej nawet nie myślałem, że mogę dostać się do kadry - mówi Kazimierz Jasiński.
W tamtych czasach w polskim wyczynowym sporcie nie było pieniędzy. Nagrodą za wygranie - po raz pierwszy - klasyfikacji drużynowej w Wyścigu Pokoju cała drużyna dostała w nagrodę motor Jawę…do podziału. - Ale myśmy zupełnie na to nie patrzyli. Coś panu powiem. Brałem udział w wyścigu o długości 212 kilometrów. Już na 12 kilometrze leżałem. Zdarło ze mnie kawałek stroju, jechałem z gołym tyłkiem, na dodatek przetartym na asfalcie. Widać to było nawet na zdjęciach w gazetach. Ale liczyła się tylko walka, złość sportowa, ambicja, upór. Kto by patrzył wtedy na pieniądze - mówi Kazimierz Jasiński.
ACAPULCO I SKOK NA GŁĘBOKĄ WODĘ
Kazimierz Jasiński ze swoim mistrzem i wychowawcą sprzed dziesiątków lat Ryszardem Swatem.
Na olimpiadzie w Meksyku zajął odległe 59 miejsce. Za porażkę trochę wini meksykanów z wyścigowego serwisu, którzy bardzo wolno dostarczyli mu nowe koło po tym jak przebił dętkę. Może błąd popełnili trenerzy każąc mu intensywnie trenować, wtedy kiedy był "na górce" formy i właśnie należało odpuścić.
Szczęśliwa karta Kazimierza Jasińskiego dość szybko opuściła. Spodziewane wielkie sportowe sukcesy nie nadchodziły. Mistrz ma swoje teorie. Zapamiętał jedną historię. Zaraz po starcie na olimpiadzie w Meksyku ekipa kolarzy pojechała na wycieczkę do Acapulco. Światowy kurort, piękne dziewczyny.
Zobaczył jak z 10 - metrowej wieży skacze do basenu urocza Niemka. - Zawsze byłem walczakiem, latałem na szybowcach, niczego się nie bałem. Myślę sobie ona może, a ja nie dam rady - mówi Kazimierz Jasiński.
Podczas skoku zarzuciło go na plecy. Myślał, że do końca życia będzie sparaliżowany. Nie mógł się ruszać. Odwieziono go do wioski olimpijskiej.
- Trener Łasak widział, że jestem w stanie osiągać niebo-tyczne wyniki. Byłem fizycznie naprawdę mocny. Ale wewnętrznie czułem, że z moja psychiką jest już coś nie tak. Coś się "cofnęło". Coś było nie w porządku - mówi Kazimierz Jasiński.
EMIGRACJA ZA WIELKĄ WODĘ
W 1976 roku, po wydarzeniach czerwcowych atmosfera w Radomiu była nie szczególna, zwłaszcza dla uprawiania sportu. Wyjechał do Warszawy. Potem wyemigrował do Bełchatowa. Trenował młodych kolarzy. Wychował kilku prawdziwych mistrzów.
- Zawsze myślałem tylko o tym, aby były pieniądze na sek-cję, na sprzęt, za to niewiele dla siebie i rodziny. W końcu po-myślałem: trzeba coś zrobić, bo na starość będę grzebał po śmietnikach - mówi Kazimierz Jasiński.
Wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Pomógł mu kolega. Czepiał się różnych zajęć. Nie wstydzi się tego. Teraz jest właścicielem ciężarówki, mieszka w Pensylwanii. Ciągle żyje kolarstwem, sam jeździ - czasami po 80 kilometrów dziennie.
Po 30 latach postanowił odszukać pierwszego swojego trenera z Radomia. Z Ryszardem Swatem ma nadzieję spotkać się już nie-długo - z okazji 100 - lecia Radomiaka. W końcu to jest wciąż jego klub. Od ponad 40 lat.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?