Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nigdy nie mów nigdy - "Raptularz kanadyjski" Izabelli Mosańskiej-Radomianie na szerokim świecie - część pierwsza

Izabella Mosańska
"Raptularz kanadyjski" Izabelli Mosańskiej, zdjęcia z podróży.
"Raptularz kanadyjski" Izabelli Mosańskiej, zdjęcia z podróży. Archiwum prywatne Izabelli Mosańskiej
Ta Kanada objawiła się nagle i zupełnie niespodziewanie. Czternaście lat temu przyszła do mnie Bożena, sąsiadka z bloku... I...stwierdziłam: nigdy nie mów nigdy.

Raptularz kanadyjski
1.dzień – 7 sierpnia , poniedziałek
Ta Kanada objawiła się nagle i zupełnie niespodziewanie. Czternaście lat temu przyszła do mnie Bożena, sąsiadka z bloku. Rzadko się widywałyśmy, bo ja zawsze jechałam na swoje dziesiąte piętro windą, ona na swoje drugie biegała na piechotę. Mieszkała tam razem z rodzicami, z którymi też wymieniałam po drodze życzliwe uwagi i tyle. Bożena miała różne osobiste przeżycia zakończone rozwodem i w ramach pocieszenia dostała zaproszenie do Kanady od dwóch przyjaciółek, które wcześniej tam wyemigrowały i założyły rodziny. Pocieszanka się udała, Bożena po kilku turystycznych pobytach wyszła tam za mąż za Urbana – bardzo porządnego i sympatycznego Kanadyjczyka. Ale jeszcze przed pierwszym wylotem zaczęła do mnie przychodzić na lekcje angielskiego, żeby chociaż trochę załapać język. Tyle ile umiałam – przekazałam. Uczyła się bardzo szybko, bo nie bała się mówić, a po kilku pobytach w Kanadzie mówiła dużo swobodniej ode mnie, chociaż może mniej gramatycznie. Od czasu do czasu przylatywali obydwoje do jej rodziców i wtedy spotykaliśmy się razem. Jej mama była dwa razy w Kanadzie, za to ojciec za nic na świecie nie zgadzał się na żadne samoloty i już. To zupełnie uniemożliwiało plany Bożeny i Urbana zabrania obydwojga rodziców na stałe do siebie, musiała organizować im opiekę na odległość.
W zeszłym roku ojciec zachorował i zmarł. Bożena przyleciała do Polski i postanowiła, że zabierze mamę do siebie, bo ona zaczyna mieć coraz większą demencję. Legalny pobyt emigracyjny wymagał jednak załatwienia wielu formalności, więc wymyślili z Urbanem, że zgłoszą mamę do loteryjnej zielonej karty i poczekają kilka miesięcy na wynik losowania. W międzyczasie zaangażowała dochodzącą do domu opiekunkę, a na opiekunkę na przelot do Kanady – mnie. Spadło to na mnie jak przysłowiowy grom z jasnego nieba. Nigdy nie przypuszczałam, że może mnie spotkać taka przygoda. Kiedyś Lucyna, jedna z grupy przyjaciół „od wieków”, która dawno temu wyemigrowała do Kanady, zaprosiła nas hurtowo do siebie – ale byłam najpewniejszą na świecie ostatnią kandydatką do takiej eskapady. Głównie zresztą z powodów finansowych, bo przy krańcowym skąpstwie i oszczędzaniu na wszystkim po paru latach wystarczyłoby mi na bilet najwyżej do połowy oceanu. A tu masz – lecę! Jeszcze jeden dowód na to, że nie można „nigdy mówić nigdy”.

No i poleciałam. 7 sierpnia 2017 roku, godzina 17.20. Do Warszawy na lotnisko odwiózł mnie i panią Reginę przyjaciel rodziny, pan Maciej. Pani Regina miała bilet z uwagą, że potrzebuje wózka inwalidzkiego, więc bez żadnych kłopotów obsługa dowiozła nas najpierw do specjalnej odprawy bez kolejki, gdzie bramka zawyła radośnie, że złapała przemytniczkę i terrorystkę – czyli mnie. Okazało się, że zareagowała tak na spinki we włosach, co zdumiało nawet celnika, ale po wyjęciu ich z fryzury nic nie wyło, więc obyło się bez rewizji osobistej, a szkoda, bo celnik był przystojny. Obsługa (dziewczyna z Iłży, jak się okazało, studentka anglistyki dorabiająca jako stewardesa) doprowadziła nas do właściwego miejsca i jako pierwsze pasażerki zajęłyśmy miejsca w samolocie, dopiero za nami zwalił się cały tłum. Dreamliner mieści około 300 osób, więc szli i szli, z bagażami, z dziećmi, śmiech i płacz, gwar w różnych językach – ale w końcu wszyscy jakoś się upchnęli, stewardesy zaprowadziły porządek, pozapinaliśmy pasy i przepadło: lotnisko zaczęło zostawać coraz niżej i niżej, a nam było coraz bliżej do chmur. W końcu chmury też znalazły się pod nami. Stewardesy postraszyły pasażerów maskami tlenowymi, wyjściami awaryjnymi i kamizelkami ratunkowymi, pilot powiedział parę uprzejmości i podróż zaczęła się na dobre. Miałyśmy dość kiepskie miejsca, bo za oknem było widać głównie skrzydło samolotu, które skutecznie zasłaniało wszystkie widoki. Przed nami było 9 godzin lotu; czas wypełniałyśmy drzemką i oglądaniem filmów na ekranie tabletów wmontowanych w oparcia siedzeń naprzeciwko. Stewardesy rozwoziły napoje w dużym wyborze i dowolnej ilości, po pewnym czasie podały obiad: chińszczyzna na przystawkę, kurczak i kopytka z marchewką i groszkiem, ciastko na deser z kawą albo herbatą. Po trzech godzinach znowu jedzenie, tym razem bagietka z wędlinami i zestawem surówek, pudełeczko z owocami i batoniki, które pani Renia szybko schowała do torebki, bo przecież „Bożenkę i Urbana trzeba czymś poczęstować”. Próbowałyśmy trochę pochodzić dla rozprostowania nóg, ale ciasnota była okropna i poza przymusowym wyjściem do toalety nic nie dało się zrobić. Na ekranie tabletu widać było wszystkie parametry lotu: to, że lecimy na wysokości 14 km z prędkością prawie 1000 km na godzinę (chociaż w środku tej prędkości w ogóle się nie czuje, na oko tempo jest bardziej żółwia niż samolotu), na zewnątrz temperatura jest -62 stopnie, widać też animowaną trasę przelotu – no i w końcu to, że zbliżamy się do lotniska w Toronto. Totalnie nieprawdopodobne.
Lądujemy wprawdzie o czasie, o 20.20, ale musimy prawie pół godziny czekać w kolejce do rękawa. Czekamy, aż wyjdą wszyscy pasażerowie, wtedy podchodzimy do wyjścia, gdzie już z wózkiem czeka obsługa: dwoje asystentów rodem z głębokiej Afryki, co absolutnie zachwyca panią Renię i bardzo szybko się z nimi zaprzyjaźnia, w czym odmienne języki zupełnie nikomu nie przeszkadzają. Odprawa jest bardzo sprawna, wszędzie podjeżdżamy z opiekunami bez kolejki, odbieramy bagaże, wyjeżdżamy do hali – i nieprawdopodobna radość na powitanie z Bożeną i Urbanem. Jeszcze tylko zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia i pakujemy się do samochodu. Z Toronto do Waterloo jest „bliziutko, najwyżej 150 kilometrów” – i to jest pierwsza charakterystyczna dla Kanady rzecz: przy tych rozległych przestrzeniach i znakomitych drogach 200 km to żadna odległość. No i jeszcze jest druga, o czym uprzedził mnie Urban: - Zaraz poznasz coś bardzo kanadyjskiego – powiedział. – Powąchaj, tylko nie za mocno!
No i poczułam: na autostradzie leżał (niestety rozjechany w ciemnościach) skunks. Wszyscy omijali go jak tylko się dało, bo jakby kto w niego wjechał, to opony są do utylizacji w specjalnym zakładzie, bo tego smrodu nie da się niczym zneutralizować. My czuliśmy to w aucie jeszcze przez parę kilometrów. No to jestem w Kanadzie.
Do Waterloo docieramy po jakiejś godzinie, szybkie rozpakowywanie najważniejszych rzeczy, herbata, pogaduszki do poduszki, prysznic i spać. Dostałam pokój z łazienką pod parterem – bo dom jest dwukondygnacyjny, ale w dół. Pani Renia ma pokój z łazienką przy sypialni Bożeny i Urbana.

2. dzień – 8 sierpnia, wtorek
Wprawdzie zmiana czasu nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia, ale wstałam rano z lekka opuchnięta i z trochę podwyższonym ciśnieniem. Mamy dzień wypoczynkowy: oglądamy dom i ogród, siedzimy na tarasie i na huśtawce, opowiadamy różności polskie i kanadyjskie, pijemy kawę, pepsi, piwo. Urban pojechał do pracy, Bożena ma wolny dzień – totalny luz. Piękna pogoda, przylatują ptaki: kardynał, blue-jay i robin, gadamy z nimi, bardzo chętnie odpowiadają na gwizdanie – co zostaje nagrane. Czarne i szare wiewiórki ganiają po gałęziach, słoneczko świeci, robimy zdjęcia. Jest na wpół domowo, na wpół egzotycznie.
Po południu wysyłam do Polski maile z pierwszymi zdjęciami i zawiadomieniem: jestem w Kanadzie! Urban po powrocie z pracy zostaje z panią Renią, a ja z Bożeną idę na spacer po najbliższej okolicy. Oczywiście natychmiast znajduje mnie miejscowy komar, przepraszam: moskito! No cóż, zawsze to trochę bardziej wytwornie brzmi. Ale swędzi tak samo, dobrze, że mam polski entil.

CIĄG DALSZY NA KOLEJNEJ STRONIE

MASZ CIEKAWĄ INFORMACJĘ, ZROBIŁEŚ ZDJĘCIE ALBO WIDEO?
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego?
PRZEŚLIJ WIADOMOŚĆ NA [email protected] lub Facebook.

Zobacz też: Casting do Miss Ziemi Radomskiej

3. dzień – 9 sierpnia, środa
W nocy lało, pięknie umyty cały świat błyszczy we wszystkich kolorach. Wiewiórki ganiają się po gałęziach, ptaki śpiewają jak opętane. Przyleciały znajome kardynały i robiny na codzienne plotki. Pani Renia po generalnej kąpieli, opatrunkach i kosmetycznych zabiegach poszła jeszcze spać, Bożenka jak mrówka robi tysiące rzeczy naraz. Na lunch podała polski bigos z kanadyjskimi grzybami i pojechała do pracy – do sklepu sieci „Laura” z odzieżą damską w St. Jacobs, z dziesięć km od Waterloo, więc według kanadyjskich norm właściwie koło domu.
Urban wrócił koło 18.00 z roboty, ale zaraz po obiedzie (który zrobił sobie i nam) pojechał do swojego brata pomagać w przygotowywaniu wielkiego zjazdu rodzinno-przyjacielskiego, który będzie w sobotę. Czas do wieczora spędzam z panią Renią, która jest bardzo zadowolona ze wszystkiego, choć trzeba jej pilnować, bo miewa różne pomysły na życie codzienne. Ale jest pogodna i sympatyczna. Kiedy po dwóch godzinach siedzenia przy stole i patrzenia przez oszklone drzwi na taras i ogród zaproponowałam jej oglądanie telewizji, powiedziała, że „woli takie gapowe niż telewizję”. No i ma kobieta rację.
Wieczorem Bożena z Urbanem wracają do domu, coś tam przegryzamy, gadamy przy piwku marki Molson Canadian. „Gadamy” to trochę za dużo powiedziane, ja się dopiero przyzwyczajam do wyrażania się po angielsku; ale jakoś idzie, przy dużej wyrozumiałości Urbana, który mówi prostymi zdaniami i nie za szybko. Potem daje próbkę potocznego języka na pokaz i sam skręca się śmiechu. Odwzajemniamy mu się naszym tradycyjnym „Chrząszczem w trzcinie w Szczebrzeszynie” i „Szczepanem Grzegorzem Brzęczyszczykiewiczem”.

4. dzień – 10 sierpnia, czwartek
Urban wyjeżdża do pracy o 5.30, Bożena jedzie na 10.30, więc od rana wszystkie zabiegi przy pani Reni i śniadaniowe robione są w zawrotnym tempie. Ale potem mamy spokój, pani Renia ma radość z oglądania harców czarnych i szarych wiewiórek, widok lepszy niż w Animal Planet. Jako ilustrację muzyczną śpiewamy „Uciekła mi przepióreczka w proso”. Oczywiście wszystko dokumentuję fotografiami, nawet – jak rasowa paparazzo – podglądam miłosne gimnastyki wiewiórek na słupie. Kamasutra wysiada!
Na taras wbiega maciupeńki chipmunk – wiewiórka syberyjska. Nie znalazł na swoim miejscu ziaren słonecznika na talerzyku, więc popatrzył na mnie z wyrzutem i śmignął zanim otworzyłam aparat. Przesłanie było bardzo wyraźne: nie ma jedzonka, nie będzie zdjęcia!
Urban po powrocie zabrał nas na taras na piwko i pepsi, czekaliśmy na Bożenkę obserwując królika, który przykicał nie bardzo wiadomo skąd i obżerał się trawą i koniczyną. Po jego i naszym obiedzie pojechaliśmy na lody i lodowe szejki do centrum handlowego (królik się nie załapał), a w drodze powrotnej obejrzeliśmy osiedle dla seniorów. To są mieszczące się na dwóch hektarach domki w ogródkach i z garażami, z obsługą ujawniającą się w zależności od potrzeb mieszkańców. Charakterystyczna cecha: nie ma żadnych płotów, ogrodzeń, bram – totalny luz, chociaż pod nadzorem kamer. I jeszcze jedno rzuca się w oczy w zabudowie całego miasta: domki są na ogół parterowe, najwyżej jednopiętrowe w długich szeregach, przedzielone ogrodami i trawnikami, z gęstymi rzędami głównie klonów po obu stronach ulic – nagle wychodzi się spod tych drzew na ogromną przestrzeń, w której sterczą pojedyncze 30-piętrowe bloki. Dla mnie zaskoczeniem była też wielka ilość drewnianych wysokich słupów, na których wisi plątanina różnych przewodów, ulicznych świateł sygnalizacyjnych, latarni i znaków drogowych. Podobno już pomału przechodzi się na podziemne instalacje tego typu, ale stare mają się całkiem dobrze, więc ich nie ruszają.
CIĄG DALSZY NA KOLEJNEJ STRONIE
MASZ CIEKAWĄ INFORMACJĘ, ZROBIŁEŚ ZDJĘCIE ALBO WIDEO?
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego?
PRZEŚLIJ WIADOMOŚĆ NA [email protected] lub Facebook.

Zobacz też: Casting do Miss Ziemi Radomskiej

5. dzień – 11 sierpnia, piątek
Rano Urban pojechał jak zwykle do pracy, ale Bożena ma wolny dzień. Wstałam wcześniej niż obie panie, więc siedziałam sama na tarasie z robótką hafciarską. Dobrze, że wzięłam ją ze sobą, bo zupełnie nie jestem przyzwyczajona do takiego bezrobocia. Krzyżówki też mam, ale rozwiązuję pomału, bo musi mi na długo wystarczyć. Do ogródka przyleciał kardynał, ucięliśmy sobie gwizdaną pogawędkę. Wtrącił się blue-jay, wiewiórki szalały po gałęziach i była ogólna sielanka. Pani Renia spała do 12.00, więc urządziłyśmy sobie z Bożeną konferencję na najwyższym szczeblu. Potem był lunch i siedzenie na tarasie całą familią. Urban po przyjeździe najpierw zaserwował nam tradycyjnie piwo i pepsi, a potem zabrał nas na obiad do restauracji „Swiss Chalet”. W ramach poznawania miejscowego folkloru zamówiliśmy kurczaka z pieczonymi w skórce ziemniakami, słonym masłem, śmietaną i sosami do wyboru. W powrotnej drodze (dość okrężnej) zobaczyliśmy jadących powozami menonitów, muzeum kolejowe i wystawę szkła przy starej hucie. No i odkryliśmy ulicę o wdzięcznej nazwie „Isabella” w starej części konglomeratu miast Waterloo – St. Jacobs – Kitchener. Oczywiście porobiliśmy zdjęcia, bo to – bądź co bądź – atrakcja: mam swoją ulicę w Kanadzie!
Na zakończenie wycieczki odwiedziliśmy galerię, gdzie w butiku z odzieżą i biżuterią pracuje Bożenka. Poznaliśmy jej szefową Peggy i współpracownice: Jugosłowiankę, Chinkę, Kolumbijkę i dwie Kanadyjki. Bardzo było sympatycznie. Peggy z racji odwiedzin mamy tak zorganizowała dyżury, że Bożena przez te dwa miesiące będzie przychodziła do pracy tylko dwa razy w tygodniu, w dni targowe, kiedy jest najwięcej klientek.
Po powrocie do domu miejscowy dziennik telewizyjny zastrzelił nas wiadomością o zbliżającym się do Waterloo tornado! Urban powiedział, że specjalnie dla mnie starał się zapewnić maksimum rozrywki i egzotyki – ale chyba trochę przesadził. Komunikaty i zdjęcia reporterów nie wyglądały dobrze, straszyli nas co parę minut monitorowaniem drogi tej wichury, ale miejscowi są do tego przyzwyczajeni. Między innymi dlatego budują parterowe domy z wpuszczonymi w ziemię pomieszczeniami z sypialniami i łazienkami, spiżarniami zapełnionymi zapasami żywności i sejfami z dokumentami – czyli jak tornado zmiecie górę (dość zresztą lekką i kruchą), to się ją w ciągu tygodnia odbuduje, a będzie gdzie mieszkać i ocaleje to, co najważniejsze.
Na ten dzień było jeszcze zaplanowane rodzinne spotkanie przy ognisku na posesji Boba – brata Urbana (bo co im tam jakieś tornado), ale pani Renia była już bardzo zmęczona i Urban pojechał sam. Po kolacji pani Renia poszła spać, a my z Bożenką znowu obgadywałyśmy wszystkie sprawy świata i najbliższych okolic – jednocześnie podglądałyśmy prognozy pogody. Tornado szło prosto na Waterloo, ale jak mnie zobaczyło, to zrobiło nagły zwrot i skręciło nad ocean. Widocznie uznało, że jedna cholera w tej okolicy wystarczy. Możemy iść spać.

6. dzień – 12 sierpnia, sobota
Ranek zaczyna się od słońca i podglądania ptaków, wiewiórek, chipmunków. Fotografuję kardynała, który przyleciał bardzo blisko i wdzięcznie pozuje do zdjęć. Zanim taras wysechł po wczorajszym deszczu znowu zaczęło lać i to rzęsiście. Chmury wędrują tam i z powrotem, raz leje, raz pada, potem przestaje i od początku. Urban z Bożeną pojechali zrobić zakupy, a my z panią Renią wertujemy polski śpiewnik pielgrzymkowo-biesiadno-wycieczkowy i po kolei zaliczamy wszystkie piosenki. Nie możemy obejrzeć przywiezionych z Polski filmów, bo tutejsze programy nie czytają polskich nagrań. Musimy same odstawiać koncert – co zresztą całkiem nieźle wychodzi, bo pani Renia ma bardzo dobry słuch i ładny, szkolony głos, śpiewała za młodu w lubelskim zespole. Tyle że pamięć ją zawodzi i śpiewa jak nakręcona po kilkanaście razy te same zwrotki. Zaczyna mnie to przerastać, rezygnuję więc z wieczornego uczestniczenia w rodzinnym spotkaniu – tradycyjnym spędzie około 50 osób z rodziny Urbana w starej stodole poza miastem i zostaję sama w domu.
Wreszcie cisza… cisza… cisza…
Pogoda jest bardzo zmienna: piekące słońce na zmianę z rzęsistym deszczem na okrągło. W mokrym tarasie odbijają się pięknie drzewa, strugi wody wyczyniają cuda na szklanym blacie stołu (oczywiście fotografuję!) – a za chwilę w słońcu wszystko paruje – i od początku. Na dwóch czubkach świerka drą się niemiłosiernie dwa kruki (chyba), na ogrodowej latarence huśta się kardynał i zagaduje do mnie. Wiewiórka z kasztanem w pyszczku siedzi pośrodku trawnika jakby chwaliła się swoją zdobyczą, po czym śmiga gdzieś do gniazda na jesionie w ogrodzie sąsiada; bo kanadyjskie wiewiórki nie mieszkają w dziuplach.
Ale spokój… rozkładam się z kawą, faworkami i melonem na tarasie i mam wakacje.
Tak sobie chodzę po ogródku, po domu, po tarasie, wyglądam przez okno salonu na ulicę i myślę, że Bożena znalazła swoje miejsce na Ziemi, w które wrasta coraz bardziej i jest szczęśliwa. Zastanawiałam się, czy ja potrafiłabym tutaj żyć – ale nie musiałam długo myśleć: wiem, że nie. Na pewno, bez cienia wątpliwości, ona głównie może tu być dzięki Urbanowi, który jest bardzo dobrym, uczciwym człowiekiem i mężem sprawdzającym się codziennie na tym zaszczytnym stanowisku. Ale ja nie umiałabym zrezygnować ze swojej niezależności nawet dla zapewnionego uczucia kogoś bliskiego i życia w materialnym dobrobycie. To nie jest mój świat. Nie mogłabym latami pracować nad poznawaniem języka tylko po to, żeby jako tako porozumiewać się z nowo poznanymi ludźmi zamiast używać go do swobodnego wyrażania siebie w mowie, piśmie, wierszach, listach. To stanowczo za mało. Udusiłabym się po paru miesiącach.

7. dzień – 13 sierpnia, niedziela
Po śniadaniu idziemy z Bożenką do kościoła pw. Matki Boskiej z Lourdes – pięć minut drogi od domu, na sąsiedniej ulicy. Wita nas polski ksiądz Rafał Toman, proboszcz tej parafii. Siadamy w ławkach z podnoszonymi i opuszczanymi klęcznikami (bardzo pożyteczny wynalazek), w drewnianych skrzyneczkach są śpiewniki i modlitewniki, a numery psalmów i pieśni podane są na tablicy przy ołtarzu. W nastrój modlitewny wprowadza wiernych (przyszło około 200 osób, okolicznych mieszkańców pochodzących z bardzo różnych stron świata) pieśń wykonywana przez kilkunastoosobowy chór z towarzyszeniem fortepianu. Resztę pieśni gra organista Phong Hoang. Ksiądz uroczyście wchodzi do kościoła głównymi drzwiami w asyście ministrantów i ministrantek oraz świeckich osób czytających lekcje i pomagających księdzu w rozdawaniu komunikantów. Msza odprawiana jest po angielsku, ale jest kilka polskich rodzin, które oczywiście zaraz po mszy na czele z księdzem podchodzą się przywitać i pogadać. Bożena robi mi trochę zdjęć, a ksiądz przynosi informacje o kościele do mojego albumu.
W domu spędzamy wreszcie pogodny czas w ogrodzie, huśtamy się z napojami w ręku, opalamy na tarasie. Pani Renia odkrywa nieznane strony świata komunikując mi na przykład, że „te kwiatki tak pięknie fruwają” i pokazuje motyle. Albo domaga się wyłączenia fontanny, bo zaraz się przeleje. Tak sobie gawędzimy, na huśtawkę dosiada się Urban i powstaje konglomerat polsko-angielsko-reniusiowy. Bożenka robi za mrówkę w kuchni i w pralni; nie mam pojęcia, jak ona z tym wszystkim nadąża, od wszelkiej pomocy odżegnuje się stanowczo. Na obiad mamy ryż z warzywami i gulaszem, potem mnóstwo owoców: melony, maliny, jeżyny, jagody, ananasy, arbuzy, czereśnie. A po obiedzie Urban zawozi nas do Parku Wiktorii w Kitchener. Oglądamy stada gęsi pływających po stawie i łażących po trawnikach, pomnik królowej, gromady Hindusów biesiadujących na trawnikach. Pani Renia ociepla atmosferę i z wózka pozdrawia wszystkich przechodniów, a oni odpowiadają jej i nam równie serdecznie. Ze spotkanym w ten sposób małżeństwem starszych Holendrów ucinamy wesołą pogaduszkę, robimy zdjęcia i wracamy do domu. Po drodze oddajemy w sklepie dezodorant, który kupiłam, ale nie spodobał mi się, więc beż żadnych problemów dostajemy nowy, nawiasem mówiąc tańszy i lepszy. Sklep jest w całym kompleksie handlowym, które otwarte jest od rana do godziny 23.00, nawet w niedziele. Taka Kanada.
W domu Urban próbuje uruchomić przywiezione przeze mnie płyty DVD z koncertem Mazowsza i „Radomskim podwórkiem” teatru Proscenium, ale to nie jest takie proste, bo tu działa amerykański system, na który nie załapują się polskie nagrania. Odkładamy sprawę na następny dzień, trzeba będzie zawieźć płyty do przestrojenia przez fachowca.
CIĄG DALSZY NA KOLEJNEJ STRONIE
MASZ CIEKAWĄ INFORMACJĘ, ZROBIŁEŚ ZDJĘCIE ALBO WIDEO?
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego?
PRZEŚLIJ WIADOMOŚĆ NA [email protected] lub Facebook.

Zobacz też: Casting do Miss Ziemi Radomskiej

8. dzień – 14 sierpnia, poniedziałek
Ale ten czas leci – dziś mija już tydzień naszego pobytu w Kanadzie! Rano telefonujemy do pani Stasi – opiekunki pani Reni w Radomiu. Tu jest godzina 9.00, w Polsce 15.00. Przekazujemy wszystkie nowiny, słuchamy wieści zza oceanu. Podgląd na sprawy w Polsce mamy zresztą przez Internet – właśnie przejrzałam radomskie wydanie „Echa dnia” i dowiedziałam się, że na posiedzeniu rady miejskiej poświęconym zmianie patronów 11 ulic (w ramach, za przeproszeniem, dekomunizacji) przeszło w głosowaniu siedmioro kandydatów zaproponowanych przeze mnie: Adam Rapacki, królowa Zofia Holszańska, Stanisława Wroncka, Maria Fołtyn, Helena Stadnicka, Feliks Łagodziński i Maciej Glogier. Dumna jestem jak nie wiem co. Ale wracam na ziemię, bo w planach mamy kolejną atrakcję: po wyjeździe Urbana do pracy na drugą zmianę pakujemy się we trzy do auta i jedziemy na lunch do Zosi do Kitchener. To Polka, jedna z koleżanek Bożeny. Jest u niej jeszcze Krysia – doktor psycholog – i na takim babskim spotkaniu schodzi nam do godziny 16.00. Zosia podała nam naleśniki z owocami polane oczywiście syropem klonowym – pycha! Było oglądanie domu i ogrodu oraz zbiorowe przymierzanie mojego kapelusza. Zdjęcia, oczywiście, też.
Zaliczyłam komara. Już się te kanadyjskie krwiopijczynie dowiedziały, że przyjechałam!
Smaruję się entilem i jakoś daję radę to wytrzymać. Po powrocie do domu szukamy w Google wiadomości o menonitach, których osiedle jest niedaleko St. Jacobs. Będziemy mogły ich zobaczyć jutro podczas zakupów w Farmer`s Market.

9. dzień – 15 sierpnia, wtorek
W nocy lało, cały taras w wodzie. Po niebie przewalają się olbrzymie chmury: to zasłaniają słońce, to odsłaniają intensywnie niebieskie niebo, to znów pada deszcz. Urban jedzie do pracy dopiero na 14.00, więc zostaje z panią Renią, a ja z Bożeną jedziemy do St. Jacobs Farmer`s Market. Dziś jest jeden z dwóch tygodniowo dni targowych, pełna gala handlowa, zjazd kupujących i sprzedających przede wszystkim okolicznych farmerów, więc ostro zajeżdża kozami, końmi i owcami. Po obrzeżach kramów na wolnym powietrzu kursuje konny autobus jako atrakcja dla dzieci i turystów. Na stoiskach głównie produkty rolne, ale i odzież, zabawki, garnki, twórczość rękodzielnicza. Przed wielkim budynkiem jest jeszcze nieduży sklep, w którym menonici sprzedają swoje wyroby. Są tu bardzo piękne patchworki, pamiątki, odzież szyta albo dziergana przez kobiety i całe mnóstwo przetworów owocowych i warzywnych, które w miseczkach podane są do próbowania. Są wspaniałe, smaki różnorodne, a świeżość aż bije i samym zapachem można się delektować. Kupujemy kilka słoików na planowane spotkanie towarzyskie w sobotę. W głównym budynku wszystko jest drewniane; na dole są stoiska z tradycyjnymi artykułami spożywczymi, na piętrze z pozostałymi. Oglądamy każde z nich, bo wszędzie jest coś ciekawego: wyroby z drewna, ceramika, biżuteria, odzież, obrazy malowane na miejscu, rzeźby, zabawki, robótki szydełkowe i na drutach, tradycyjne koszule, czepce, obrusy. Oczywiście robimy mnóstwo zdjęć i wracamy do auta. Jeszcze tylko po drodze wstępujemy do stojącego obok targu (!) 20-piętrowego hotelu Holiday Inn, gdzie dostaję plik folderów o okolicznych atrakcjach do mojego albumu o Kanadzie. Zakupy spożywcze robimy w świetnie zaopatrzonym dużym polskim sklepie pana Głogowskiego. Ma ogromne powodzenie, kupują w nim nie tylko Polacy. Towary i wyroby są albo przez niego robione, albo sprowadzane na bieżąco z Polski (np. „pierogies”), są nawet aktualne gazety, zauważyłam świeżą „Rozrywkę”, będę musiała kupić, bo coś za szybko idzie mi rozwiązywanie tych krzyżówek, które wzięłam ze sobą z Polski. Po powrocie do domu wyprawiamy Urbana do pracy i wychodzimy na spacer po mieście. Bożenka łapie kondycję pchając wózek z mamą – podziwiam jej siły! Ja drepczę obok, robimy zdjęcia w centrum Waterloo, a w powrotnej drodze – jeszcze raz przechodzimy przez ośrodek dla emerytów. Jest wprawdzie ogólnodostępny, bez żadnych ogrodzeń, ale pod nadzorem kamer i osób obsługujących całość. Bardzo to jest piękne, ale – niestety – nie takie tanie, nie wszystkich stać na takie bezkłopotliwe dożywanie swoich lat.

10. dzień – 16 sierpnia, środa
Bożenka pracuje dzisiaj od 10.00 do 17.00. Urban wrócił nad ranem, śpi z korkami w uszach. Znowu więc jesteśmy z panią Renią same przez większą część dnia. Pogoda zapowiada się byle jaka, nie bardzo wiadomo, czy uda się wyjść z domu. Na szczęście po dwóch godzinach przejaśnia się, Urban wstał i pijemy kawę pod parasolem na tarasie. Szumi woda w fontannie, gwiżdże kardynał, blue-jay złapał fistaszka i zniknął – a nam doszedł jeszcze jeden kanadyjski odgłos: gdzieś w krzakach odzywa się cykada. Ten jej świr jest taki, że trzeba głośno mówić, bo zagłusza rozmowę. Nawet myślałam, że to jakiś sąsiad robi remont i włączył piłę elektryczną czy inną szlifierkę. Urban zostawia nas i jedzie do sklepu, pani Renia drzemie na fotelu, a ja biorę się za kolejny haft, bo już wykończyłam wszystkie krzyżówki. Wysłałam rozwiązania do Polski, są nagrody dla czytelników zagranicznych – a ja przecież teraz zagraniczna! Oczywiście podałam nazwisko i adres Bożeny, w razie szczęścia w losowaniu będzie miała pamiątkę z Polski. Ona też rozwiązuje je namiętnie, tyle że z polskich kolorowych czasopism. Urbana natomiast pasjonuje sudoku i w każdej wolnej chwili kombinuje układy cyferek.
Karta pamięci w moim aparacie dała mi sygnał, że zbliża się do końca swoich możliwości pojemnościowych, więc Urban przegrał mi na swoim laptopie (śmiesznie – mamy dokładnie takie same!) całą kartę na pendrive`a. Dobrze, że wzięłam go ze sobą, bo tematów do opstrykania coraz więcej, na karcie na pewno by się nie zmieściły. Przy okazji Urban włączył mi w Google pokaz zdjęć Niagary w ramach psychicznego przygotowania do oglądania w naturze, szykujemy się na wyjazd tam w przyszłym tygodniu, w jakiś pogodny dzień, żeby nałapać jak najwięcej wrażeń. Potem pojechał do roboty, a ja przygotowałam obiad dla pani Reni. Akurat naszły ją wspomnienia z czasów wojny w jej rodzinnym Lublinie, więc przemawia do talerza po niemiecku, a z ostatnią łyżką wznosi triumfalny okrzyk: - Alles kaput! I pokazuje mi pusty talerz, dumna, że tak ładnie wszystko zjadła. Po obiedzie i lekarstwach jest czekoladowe ciasteczko na deser przy wtórze bliżej niezidentyfikowanej pieśni: - Oj dana, dana – kompanija kochana! Jeszcze udaje mi się wcisnąć jej pół tartego jabłka i idzie na poobiednią drzemkę, śpiewając po drodze do sypialni: - Po co żeś mnie, matuleńko, za mąż wydała – kiedym ja się w gospodarstwie nie rozumiała – i świata jam nie użyła, młode lata utraciła – matulu moja… Jeszcze z sypialni spod kołdry słychać cichutkie: - Matulu moja… - i śpi.
Bożenka wraca z pracy z ulubionymi przez mamę frytkami – patyczkami, ja dostaję piwo, budzimy panią Renię i zasiadamy na tarasie. Słońce chowa się za drzewa i co? – oczywiście dziabie mnie kolejny komar. Uciekamy z tarasu, pakujemy się do samochodu, jedziemy zatankować i po zakupy. Droga w zachodzącym słońcu wygląda bardzo pięknie i odrobinę egzotycznie w porównaniu z polskimi drogami, co oczywiście dokumentuję fotograficznie. W domu wszyscy oglądają jakiś telewizyjny show, więc siedzę nad „Rozrywką” świeżo zakupioną w polskim sklepie. Bożenka nastawia gar z zupą na kolejne obiady, układa mamę do snu i siedzimy do 1.30, bo tematów do obgadywania nam nie brakuje.
CIĄG DALSZY NA KOLEJNEJ STRONIE
MASZ CIEKAWĄ INFORMACJĘ, ZROBIŁEŚ ZDJĘCIE ALBO WIDEO?
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego?
PRZEŚLIJ WIADOMOŚĆ NA [email protected] lub Facebook.

Zobacz też: Casting do Miss Ziemi Radomskiej

11. dzień – 17 sierpnia, czwartek
Obudziłam się o 7.00, ale dla przyzwoitości siedziałam w swoim pokoju i czytałam stare numery „Życia na gorąco” (!), których pokaźny zapas jest „w basemencie”. Na co mi przyszło… Wylazłam na górę o 9.00 z przekonaniem, że będę ostatnia – a tu wszyscy śpią. Skorzystałam ze stałej zachęty do rządzenia się i zrobiłam sobie śniadanie: kawę z ekspresu i croisanty z twarożkiem. I tak zaczęłam jedenasty dzień pobytu w Kanadzie. Po półgodzinie wyszła zaspana Bożena, poszłyśmy na ganek przed domem z filiżankami kawy i znowu była sesja gadająca, ale tym razem urozmaicona machaniem do przechodzących uprzejmych sąsiadów. Słoneczko świeciło bardzo pracowicie, więc uznałyśmy, że nadrobiło zaległości i wystawiłyśmy na opalanie to i owo. Przyzwoicie, bo od ulicy, ale trochę brązu złapałyśmy. Potem Bożena z Urbanem pojechali do pracy, a ja zostaję z panią Renią. Jest dzisiaj cicha, nie śpiewa, drzemie przed telewizorem i niedługo wyjaśnia się dlaczego: pewno zjechało ciśnienie, bo znowu zaczyna padać. Ja przeglądam przyrodnicze atlasy, które mi zostawił Urban i poznaję przyrodę stanu Ontario: ptaki, ssaki, drzewa. Przy okazji odszukuję łacińskie nazwy ptaków, po powrocie sprawdzę sobie polskie nazwy tych wszystkich cudaków-oryginałów. Dobrze, że Urban ma różne księgi potrzebne myśliwemu i wędkarzowi – chociaż akurat ryby leżą poza zasięgiem moich zainteresowań. Tymczasem deszcz przechodzi w totalną ulewę i nie odpuszcza. Nie ma mowy o żadnych wyjściach. Zostaje haftowanie, czytanie, spanie, rozwiązywanie krzyżówek i pisanie – byle nie wierszy, bo w tej atmosferze byłyby to same elegie. Niespodzianką jest wizyta posłańca z kwiaciarni: dostarcza olbrzymi bukiet białych i czerwonych goździków (w wazonie z wodą!) z bilecikiem „Bozena & her Family – welcome to Canada”. Okazuje się, że to prezent od rodziny Urbana na przywitanie, a kolory kwiatów akurat odpowiadają kolorom narodowym i Polski, i Kanady. Bardzo miły gest. A poza tym leje do wieczora.

12. dzień – 18 sierpnia, piątek
Od rana zachmurzenie z drobnymi przejaśnieniami, ale udaje się nam wyłapać trochę słońca przez dziury i nawet z panią Renią siedziałam na ganku przed domem obserwując Bożenę podlewającą ogród i wymieniając ukłony z sąsiadami. Potem robimy śniadanie; pani Renia je kaszę mannę z pomarańczami, śpiewając „Lulajże Jezuniu” na przemian z „Nie lej descu, nie lej, bo cię tu nie trzeba”, bardzo zresztą adekwatnie do sytuacji. W pogodnym nastroju – bo nie da się inaczej po takiej dawce rozrywki – Bożenka z Urbanem planują zakupy na party z przyjaciółmi i rodziną zaplanowane na jutro. Niby powinno być bezdeszczowo, ale na wszelki wypadek szykowane jest miejsce pod dachem. Wyjeżdżają, a pani Renia zasiada przed telewizorem i na wszystkie opowieści i przemowy spikerów odpowiada: „Very good, very good”. Przy reklamie ciasta mówi: „O – senkju”. I jest very good.
Po powrocie z zakupów oglądamy film z wesela Bożeny i Urbana, potem bierzemy się za przygotowywanie jedzenia na jutrzejsze spotkanie. Obieramy, kroimy, dosmaczamy i cały czas podglądamy niebo, czy jest szansa na ładną pogodę. Chmury wiszą, niestety, nad nami. Dopiero późnym popołudniem trochę się rozchodzą, ale nie wygląda to za dobrze. Po wsadzeniu do piecyka zapiekanki ze squasha (duże pomarańczowe warzywo podobne do dyni, ale podłużne jak kabaczek), różnych innych warzyw: trzykolorowej papryki, cebuli, marchewki, pietruszki, ziemniaków i - mięsa z jelenia. Bożenka łapie bezprzewodowy odkurzacz i jeździ nim po całym domu od góry do dołu. Potem objeżdża parową myjką wszystkie parkiety i wyciera kurze. Zasiadamy do kolacji, przy której pani Renia funduje nam koncert złożony tym razem z pieśni patriotycznych, głównie „Płynie, płynie Oka” i „Rozkwitały pąki białych róż” – przy czym zwrotka „Był już niejeden las” należy do jej ulubionych, więc powtarza ją w kółko kilkanaście razy. No cóż, żołnierze w marszu na Berlin przeszli wiele lasów.

13. dzień – 19 sierpnia, sobota
Zaczyna się trzynasty kanadyjski dzień. Wczesnym popołudniem mają zacząć zjeżdżać się goście: rodzina Urbana (trzech braci z żonami i dziećmi) i polsko-kanadyjscy przyjaciele. Bożenka jest świetnie zorganizowana, nadąża ze wszystkim i to bez pomocy, mamy więc jeszcze czas na wspólną kawę, ale zaraz potem ruszamy do roboty. Urban ogarnia ogród: ustawia wielkiego grilla, zakłada siatkę do badmintona dla młodzieży, rozstawia huśtawkę, fotele i stoły. Ja mam za zadanie pilnowanie pani Reni, od czasu do czasu wolno mi coś obrać albo pomieszać. Bożenka szykuje jeszcze polski bigos i sałatkę z tuńczyka. Na przystawki są chipsy i snacki z różnymi dipami, sosami i chutney. Na deser robi mieszankę owocową (jagody, maliny, jeżyny) z kawałkami galaretki malinowej. Bardzo pyszna rzecz! Ciasta przynoszą panie, każda swój specjał. Oprócz tego jeden z panów przygotowuje swoje popisowe danie: wydrążone chlebki z sosem szpinakowo-jakimś, co stanowi tajemnicę kucharza. Nadzienie jest bardzo dobre, ale kanadyjski chleb smakuje mniej więcej jak szary papier pakowy, niestety. Dobrze, że Bożena na co dzień zaopatruje się w pieczywo w polskim sklepie. Ciasta też nie za dobre: po naszych wyrazistych smakach wydają się raczej mdłe i nijakie, co ma swoje dobre strony, bo nie mam żadnych pokus. Ciekawostką jest fakt, że prawie wszyscy piją wyłącznie raczej słabe piwo w niewielkich ilościach (można po nim prowadzić samochód), kilka osób pije wino, a jako atrakcję wszyscy dostają po kieliszeczku polskiej nalewki cytrynowej. I to tyle na temat alkoholi.
Okazją do spotkania jest nie tylko nasz przyjazd, ale także 60. urodziny Urbana, które wprawdzie minęły jakiś czas temu, ale nie było okazji ich uczczenia. Jest więc i tort zamówiony w cukierni, a świeczki na nim zapalane są zapalarką do spawarki, co stanowi dodatkową atrakcję nie tylko dla dzieci. Śpiewamy oczywiście „Happy birthday” i „Sto lat”, są i prezenty. Do samego wieczora gadamy, gadamy, gadamy przegryzając różności według swojego uznania. W sumie jest około 20 osób dorosłych i koło 10 dzieci. Wszyscy bardzo sympatyczni, na luzie, bezpośredni, więc rozmawia się z nimi wspaniale. Wszyscy mówią po angielsku, ale są też cztery polskie przyjaciółki Bożenki: Marta, Zosia, Beata i Basia i razem tworzymy – jak powiedział Urban – sześcioosobową polską mafię. Dziewczyny dostały ode mnie moje tomiki wierszy i filcowe broszki – bratki, ja też dostaję prezenty: obrazek na szkle malowany specjalnym atramentem, wycinaną drewnianą zakładkę do książek i syrop klonowy. Robimy mnóstwo zdjęć, wymieniamy się adresami mailowymi. Jest bardzo sympatycznie – a do tego ani jednej kropli deszczu przez cały czas! Do samego wieczora siedzimy więc na tarasie, dopóki komary nie wypatrzyły mnie i zmasowały atak. Mimo specjalnych świec ustawionych pod moim stołem zaliczam cztery ukąszenia i chowam się w domu. Robi się późno, goście pomału żegnają się i wychodzą, zwłaszcza że przed niektórymi jeszcze około dwóch godzin jazdy do domu. Pani Renia, która jednak zmęczyła się tymi wrażeniami, idzie spać. Ja z Urbanem poluję jeszcze na zabłąkaną muchę, bo takie coś nie ma prawa być w porządnym kanadyjskim domu. Pakujemy resztki jedzenia do dwóch lodówek, naczynia do zmywarki, segregujemy dokładnie śmieci i wreszcie można wejść pod prysznic. Już w łóżku notuję wszystko, bo dzisiaj dzień był bogaty w wydarzenia i do jutra może mi się coś poprzestawiać. A jutro niedziela, więc jeśli będzie ładna pogoda, to po południu planujemy wybrać się gdzieś po nową porcję wrażeń z odkrywania uroków Kanady.
CIĄG DALSZY NA KOLEJNEJ STRONIE
MASZ CIEKAWĄ INFORMACJĘ, ZROBIŁEŚ ZDJĘCIE ALBO WIDEO?
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego?
PRZEŚLIJ WIADOMOŚĆ NA [email protected] lub Facebook.

Zobacz też: Casting do Miss Ziemi Radomskiej

14. dzień – 20 sierpnia, niedziela

Kończą się dwa tygodnie pobytu w Kanadzie. Jak zwykle jesteśmy zdumieni szybkością uciekającego czasu. Jak pisał ksiądz Twardowski: tylko to, co niedobre, jak krowa się wlecze. Dla uczczenia tej „dwutygodnicy” postanawiamy wyruszyć nad Niagarę. Pogoda obiecuje nam dobre warunki na tę wyprawę, jest ciepło i słonecznie. Idziemy z Bożenką na 9.00 na mszę do kościoła. Wprawdzie prawie nic nie pojmuję z modlitw, ale porządek mszy jest oczywiście taki sam, więc można się domyśleć. Nie bardzo da się mówić sobie w myślach po polsku w czasie głośnego recytowania czy śpiewania po angielsku, ale w końcu Panu Bogu przecież wszystko jedno, w jakim języku dolatują do niego różne głosy. Msza odprawiana jest tutaj trochę swobodniej niż u nas, ksiądz bardziej jakby rozmawia z Bogiem i z ludźmi, niż wygłasza ex cathedra. Po mszy zapytał ludzi która jest godzina, a ponieważ do zwyczajowych 45 minut brakowało jeszcze trochę, więc zebrał przed ołtarzem wszystkie dzieci i deklamował z nimi wierszyki o Panu Bogu. Dzieci bardzo spontanicznie brały w tym udział, doskonale się bawiły, machały rękami, układały dłonie w serduszka, a najmłodsze aż podskakiwały z uciechy. Bardzo było sympatycznie, Panu Bogu na pewno też się podobało.

Wróciłyśmy do domu, razem zjedliśmy śniadanie i wyszykowaliśmy się do podróży. Pojechaliśmy dodgem Urbana, bo musiał zmieścić się do niego wózek pani Reni. Jechaliśmy autostradą w kierunku Toronto, które zresztą ominęliśmy szerokim łukiem. Trochę postaliśmy w korkach, ale w końcu – po dwu i półgodzinnej jeździe dotarliśmy na miejsce. Już z daleka widać było jezioro i fragmenty wodospadu i nawet poczuliśmy jego siłę, bo trzeba było puścić w ruch wycieraczki i zebrać z szyb auta KROPLE WODY Z NIAGARY! No jak to brzmi!

Rzeka Niagara wypływa z jeziora Erie i wpada do jeziora Ontario dwoma wodospadami lecącymi z wysokości ok. 20 metrów: amerykańskim Bridal Veil („Ślubny Welon”)i kanadyjskim Horseshoe („Podkowa”). Granica pomiędzy USA a Kanadą to środek rzeki, a oba państwa połączone są mostem między miastami Niagara Falls, Ontario i Niagara Falls, New York. Jeśli ktoś ma wizę amerykańską, to może zafundować sobie dwugodzinny spacer mostem na drugi brzeg z podziwianiem widoków, albo szybki przejazd autem bez rozglądania się na boki. W 1969 roku zamknięto tymczasową zaporą Bridal Veil na kilka miesięcy i w tym czasie usunięto z dna olbrzymie głazy, co umożliwiło rejsy statkami wycieczkowymi pod same wodospady. Rzekę rozdziela Goat Island („Wyspa Kozia”), do wnętrza której można od strony amerykańskiej zejść aż do tarasów widokowych 15 m nad poziomem rzeki – tarasy te są za kurtyną spływającej masy wody, niezbędne są sztormiaki.

Na miejscu było trochę problemów z zaparkowaniem, bo musieliśmy przedzierać się przez tłumy w pełnej gamie kolorów skóry i strojów ze wszystkich stron świata. Pani Renia podróżowała na wózku i tak wędrowaliśmy bulwarem wzdłuż rzeki aż do wodospadu, fotografując namiętnie co się dało. Trafiliśmy na szczęście na dobrą pogodę w odpowiedniej godzinie: słońce świeciło od południa i wiał lekki wietrzyk, więc nad Niagarą unosiła się chmura z przepiękną tęczą. Można było patrzeć bez końca na tę demonstrację siły i piękna przyrody. Oczywiście ludzie musieli dołożyć swoje trzy grosze i dobudowali centrum handlowe. Na szczęście przy samym bulwarze stoją względnie nierzucające się w oczy budynki jakby kamienne, za nimi jest wzgórze zarośnięte drzewami i krzakami i dopiero za nimi sterczą wieże widokowe, kasyna gry i hotele zbudowane tak, żeby ci, których na to stać, mogli podziwiać Niagarę z okien swoich pokojów. Można kupić także bilety na przelot helikopterem (300 dolarów) albo do samego wodospadu podpłynąć statkiem wycieczkowym – na pokładzie siedzi się w sztormiakach i wystawia na totalne przemoczenie za 30 dolarów.
Nam wystarczyło pokropienie. Napatrzyliśmy się, narobiliśmy zdjęć i poszliśmy na obiad do restauracji w mieście – skromnej, ale za to pod hotelem Marriott. Ulice są tu bardzo malownicze, ale zatłoczone do bólu i miejscami w stylu wesołego miasteczka czy innego Disneylandu. Okropność!!!

Wróciliśmy do Waterloo tuż przed północą, a jechaliśmy przy wtórze koncertu w wykonaniu pani Reni, która była w znakomitej kondycji i śpiewała całą drogę.

15. dzień – 21 sierpnia, poniedziałek

Po dniu pełnym wrażeń wstajemy dopiero o 9.00. Bożena rozmawia przez telefon z panem Maciejem, słońce świeci jak opętane, coś trzeba by zaplanować w ramach kolejnych atrakcji. Na razie robimy przegląd zdjęć – dokumentacji z wczorajszego dnia. Przegrywamy całość na mój USB i na komputer Urbana, przeżywając jeszcze raz wszystkie emocje.

W ramach dodatkowych atrakcji Urban załatwił mi po znajomości – zaćmienie Słońca! Oglądamy to z tarasu przez jego maskę do spawania. Księżyc zasłaniał Słońce stopniowo, włażąc mu tarczę na wysokości ¾, czyli przez ponad godzinę świeciła nam i grzała ¼ słońca. Mimo środka dnia (od g.13 do 15) jest przyjemnie, ciepło, bez morderczego upału. Urban pojechał do pracy, Bożena krząta się po domu, pani Renia śpi na huśtawce, a ja opalam się na tarasie w tej ćwiartce słońca. Próbowałam zrobić zdjęcie zaćmienia przez szybkę maski, ale nic z tego nie wyszło. Dopiero kiedy chmura zasłoniła całe widowisko dało się to sfotografować jak przez filtr. I tym sposobem mam dokumentację.

Po obiedzie jedziemy we trzy na zakupy: szukamy dla mnie w „dollarshop” jakichś suwenirów do Polski, ale niczego nie znajdujemy. W pobliskim centrum Bożena kupuje coś tam do domu i buty dla pani Reni. Mnie udało się wyszukać kolczyki dla Kasi, ale niezupełnie takie, jakbym chciała. Jeszcze jakieś leki, trochę wieczornych zdjęć i wracamy do domu. Próbujemy po kolacji zaplanować jutrzejszy dzień, ale prognoza pogodowa serwuje nam deszcze i burze.
No to po ptokach.

16. dzień – 22 sierpnia, wtorek
No i rzeczywiście – leje od rana, od czasu do czasu nawet błyska się i grzmi. Bożenka pojechała do pracy, pani Renia i Urban śpią (dzięki Bogu), ja siedzę przy drzwiach na taras, po którym w przerwach między deszczami biegają wiewiórki i zaglądają przez szybę. Ale wiewiórek nie karmi się tu koło domu, bo strasznie brudzą i przeganiają inne zwierzęta, więc ewentualnie rzuca się im coś w głąb ogrodu. Przez to siedzenie w domu wykończyłam już ręczne robótki, które wzięłam z Polski, rozwiązałam swoje krzyżówki, nareperowałam różne rozprucia w ubraniach wszystkich domowników, skróciłam rękawy w swetrze pani Reni i już nie wiem, co mam robić. Gdyby nie pani Renia, to mogłabym pójść na spacer, ale muszę czuwać, bo jak się obudzi, to nie wiadomo co jej będzie się zdawało i jaki numer wykręci, a pomysłów ma dużo i jeden atrakcyjniejszy od drugiego. Myślałam, że wezmę się za jakieś pisanie, ale nie bardzo mam natchnienie do tej roboty, chociaż przydałoby się stworzyć jakiś scenariusz do teatru i na zamówione spotkanie z jesienną poezją w klubie na Ustroniu.

Na dworze leje i pada albo pada i leje. W niezbyt częstych dziurach pomiędzy strugami wody pokazuje się słońce; generalnie jest bardzo duszno, bo temperatura jest do 28 stopni i 100 % wilgotności, więc trzeba mieć włączoną cały czas klimatyzację, żeby nie wyhodować jakiegoś domowego grzyba. W ramach rozrywki mam całą kolekcję sentencji wygłaszanych przez panią Renię, np. kiedy Urban przyniósł sobie ciasto (ona miała swoje na talerzyku), powiedziała, że ona tego nie będzie jadła. Powiedziałam jej, że to ciasto zje Urban. Na to ona: - Daj Boże, żeby zdążył. Oglądając program telewizyjny widzi, jak ktoś szybko biegnie i pyta, co się dzieje. Mówię jej, że w tym filmie właśnie ktoś ucieka. A pani Renia na to: - A to cholera!
W reklamie widać, jak jakaś kobieta przygotowuje obiad i cała szczęśliwa demonstruje efekt swoich starań. Pani Renia przypatruje się uważnie i mówi: - Niech ona to zabierze i wyrzuci, ja tego nie będę jadła!

A`propos wyrzucania śmieci: Kanadyjczycy są nieprawdopodobnie praworządni. Segregacja śmieci posunięta jest do perfekcji. W domu są cztery pojemniki, do których wrzuca się dokładnie to, co trzeba, bo inaczej sprzątacze tego nie zabiorą. Do tych śmieci jeżdżą osobne samochody i zabierają tylko to, co im pasuje: ze specjalnie oznakowanych pojemników i w ściśle określonych torbach, które trzeba sobie kupić. Osobno wyrzuca się więc kompostowane odpadki, osobno makulaturę, szkło i metale i nie daj Boże się pomylić. I nie chodzi tu jakieś kary (podobno też są), ale o to, że ktoś może ich posądzić o nieprzestrzeganie przepisów. Urban był wręcz przerażony, kiedy parę lat temu Bożena przywiozła z lasu parę kamieni do ogrodu – lasy są państwowe i nie wolno ich okradać. Kamienie można kupić sobie legalnie w specjalnych sklepach i już. Przepisy są po to, by je przestrzegać i nikt poza przestępcami nie dopuszcza się ich łamania czy obchodzenia bokiem.

Ale my jesteśmy praworządni, więc sumienia mamy czyste i na luzie oglądamy wieczorem nagranie z radomskiego teatru Proscenium. „Radomskie podwórko” bardzo się podoba Bożenie, planujemy seans dla tutejszej polskiej publiczności. W dobrym nastroju, z nadzieją na jutrzejszą lepszą pogodę, idziemy spać.

17. dzień – 23 sierpnia, środa

Wierciłam się całą noc, bo jak dla mnie jest stanowczo za ciepło, za wilgotno i za duszno. Okna nie można otworzyć, bo klimatyzacja musi być włączona, a ona wiele ulgi nie daje, zresztą temperatura ustawiona jest wysoko, bo Bożenie i pani Reni jest zawsze za chłodno. Urban już się przyzwyczaił, ja znoszę to z trudem. Zwłaszcza że rano wyszło pełne słońce i po wczorajszej ulewie cała woda paruje na potęgę. A ja puchnę. Wszyscy śpią jeszcze, więc po cichu robię sobie kawę i siadam przy drzwiach na taras. Słychać gwizdanie blue-jaya, więc rzucam fistaszka i nastawiam aparat na odpowiednią ostrość. No i udało się! Skusił go ten orzeszek i przyleciał go złapać. Pstryknęłam – i mam piękny portret „dziób w dziób”.

Koło godziny dziewiątej wstali wszyscy, siedzimy razem przy stole, takie gadu-gadu o różnościach i czas leci. Potem Bożena robi toaletę i kosmetykę mamie, więc temperatura musi być wysoka, żeby nie zmarzła. Ja z Urbanem nie mamy nic do gadania, chociaż mnie temperatura 27 stopni totalnie rozwala. Idę do siebie, na dole jest mimo wszystko trochę chłodniej, coś tam sobie poczytam w starych gazetach. Po lunchu Urban zbiera się do pracy, a my jedziemy na zakupy, co mnie trochę przewietrza. Potem wybieramy się we trzy na spacer po Waterloo Park. Oglądamy krajobrazy, rośliny i zwierzęta w czymś w rodzaju małego zoo: pawie, kucyki, kozy, miniaturowe świnie, lamy, tchórzofretki.

[a]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Radomskie