Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Oby takie czasy nigdy już nie powróciły

Piotr KUTKOWSKI [email protected]
- Szkołę ukończyłam w 1942 roku, a świadectwo trzymam jako ważny dokument, bo oceny i treść była napisane w dwóch językach, polskim i niemieckim – mówi Kazimiera Kącka.
- Szkołę ukończyłam w 1942 roku, a świadectwo trzymam jako ważny dokument, bo oceny i treść była napisane w dwóch językach, polskim i niemieckim – mówi Kazimiera Kącka. Fot. Piotr Kutkowski
Mam 81 lat, mieszkam w Radomiu, urodziłam się w Zawadzie Starej niedaleko Gniewoszowa. Rodzice mieli małe gospodarstwo rolne. O wojnie mówiło się w naszej wsi od wiosny 1939 roku.

Ojciec prenumerował razem z sąsiadem gazetę, było też radio a wieczorami przychodzili sąsiedzi na pogawędki. Opowiadał im o pierwszej wojnie światowej, w której brał udział jako ochotnik pod dowództwem Józefa Piłsudskiego. Teraz wiedział, że jak ogłoszona zostanie mobilizacja, wtedy też będzie musiał pójść na wojnę. Jego rocznik, 1899 podlegał poborowi jako ostatni. I tak też się stało. 27 sierpnia 1939 roku dostał kartę powołania, miał stawić się w Paprotni za Wisłą.

Ten dzień dla mnie jako dziecka był okropnym przeżyciem, bo choć miałam wtedy tylko 11 lat, to zdawałam sobie sprawę, co oznacza wojna. Ojciec żegnał się nie tylko z nami. Chodził do sąsiadów, znajomych, a oni wszyscy razem z nami smutni i zapłakani odprowadzili go aż za wieś, gdzie stał krzyż, by polecić jego wojenny los go Bogu. Ojciec poszedł do stacji kolejowej w Bąkowcu, a my ocierając łzy ze spuszczonym głowami, bez słów wracaliśmy do domu. Mama spodziewała się dziecka i była załamana. Nie weszłam do domu, poszłam w pole, usiadłam pod gruszą i głośno krzyczałam: "tato, tylko wróć. Nie daj się Niemcom zabić, bo jak bez ciebie damy sobie radę. Ja nie mam po co żyć!". Słońce już zachodziło jak znalazła mnie babia i zabrała do domu.

WYBUCH WOJNY

1 września 1939 roku usłyszeliśmy w radiu komunikat: "Jest wojna". Pierwsze bomby jeszcze tego samego dnia spadły na twierdzę, lotnisko i dworzec kolejowy w odległym od nas o 10 kilometrów Dęblinie. W kolejnych dniach podwórko nasze zaroiło się o uciekinierów. Jedni uciekali od obiektów wojskowych, od torów kolejowych, inni znów chcieli przeprawić się przez Wisłę. Przyjmowaliśmy wszystkich, dając im schronienie w szopach, stodole, gdzie tylko było możliwe.
Momentalnie zapanował wielki chaos, krążyły sprzeczne wiadomości i strach. Doraźnie dodawano sobie ducha, że Polska się obroni, podawano miejsca walki, gdzie wróg został odparty. Tymczasem widzieliśmy idących rozbitków, żołnierzy, którym udało się uniknąć niewoli. Okaleczonych, brudnych i głodnych, proszących o jedzenie i cywilne ubranie, by mogli wrócić do domów. Moja mama piekła chleb i rozdawała go żołnierzom, na co babcia krzyczała: "a co swoim dzieciom dasz jeść". Mama wtedy mówiła: "Może i naszego ojca ktoś pożywi?".

Ojciec został wcielony do taborów. Już trzeciego września jego tabor został rozbity a on wraz pięcioma tysiącami żołnierzy został wzięty do niewoli. Spędzono ich na plac przy kościele w Wąwolnicy, otoczono kordonem żandarmerii. Cywilom nie pozwolono podchodzić z jedzeniem, Niemcy nie podawali też jeńcom picia. Na dworze siąpił deszcz i kto dostał się do środka, był w o wiele lepszej sytuacji. W tym samym czasie na plebani, jako młody wikariusz przebywał Stefan Wyszyński, późniejszy prymas Polski. O mało co nie został on zastrzelony przez żandarma, który wziął go za uciekiniera.

Następnego dnia uformowano z jeńców kolumnę i wyprowadzono na trasę Puławy-Radom. W Puławach na moście ojciec podjął decyzję ucieczki i namawiał do tego innych. Dom był blisko a tereny znajome, inni jednak nie mieli odwagi. Mówili, że chociaż w niewoli, ale chcą żyć. Ojcu też odradzali ucieczkę, bo eskorta była gęsto rozsiana. Niemcy szli wzdłuż kolumny jeńców, jechali też konno lub motocyklami. Tych, zostających na tyłach zabijali bez skrupułów.

Ojciec wiedział, że po drodze będzie lasek i tylko wtedy może zaryzykować. Gdy robiło się szaro na dworze upozorował, że załatwia potrzebę fizjologiczną, przykucnął za wysokim jałowcem i widząc, że nie ma reakcji Niemców padł plackiem na ziemię. Zdawało mu się, że upłynęły wieki, zanim kolumna przemaszerowała. Nad ranem w mundurze i furażerce na głowie zapukał do okna naszego domu. Byłam pierwsza i poznałam ojca. Babcia nie wiedząc jeszcze o tym powiedziała: "to znowu rozbitek, nie budź matki, bo znowu wyda ostatni chleb, a mąki już mało w komorze". Radość była ogromna, modliliśmy się na klęczkach dziękując Bogu za szczęśliwy powrót ojca. Z naszej wsi nie powróciło z wojny czterech mężczyzn, a rodziny nie odnalazły ich mogił.

SZKOŁA

Naukę w szkole rozpoczęła się połowie września 1939 roku. Zabiegał o to bardzo kierownik szkoły, Józef Pietrzak, oficer Wojska Polskiego, który tak jak mój ojciec uciekł z niewoli. Ostrzegano go, że podejmując pracę w szkole ryzykuje, ale on odpowiedział: "za polskie dzieci mogę zginąć". Niestety, tak się też stało. Zabrano go z lekcji i już do nas nie wrócił. Zginął w obozie koncentracyjnym.

Lekcje były bez nauki historii, geografii, o języku polskim mówiło się, że będzie zamieniony na niemiecki. Szkołę ukończyłam w 1942 roku, a świadectwo trzymam jako ważny dokument, bo oceny i treść była napisane w dwóch językach - polskim i niemieckim.

Później były tajne komplety z nauką wszystkich przedmiotów, ale i wielkim dla nas zagrożeniem. Zagrożeniem dla nas, dla naszych nauczycieli, rodzin. Była to już głęboka noc okupacyjna, gdzie za byle jakie przewinienie płaciło się życiem lub zsyłką do obozów. Duża część młodzieży należała do konspiracji. Przechodziła przeszkolenia wojskowe i pod przewodnictwem doświadczonych dowódców brała udział w akcjach zbrojnych. My będąc uczniami tajnych kompletów mimo młodego wieku też się angażowaliśmy - zajmowaliśmy się przenoszeniem podziemnej prasy a nawet broni. W moim domu przebywało dwóch rannych partyzantów, którym opatrywaliśmy rany.

Komendant placówki partyzanckiej znając mnie i mojego ojca powierzył nam prowadzenie placówki sanitarnej ze środkami opatrunkowymi. Wcześniej ukończyłam kurs sanitarny. Mama w dalszym ciągu piekła chleb, który tym razem trafiał do partyzantów. Dostarczałam go w koszu na rowerze w umówione miejsce. Dostarczałam też odzież i bieliznę, którą wcześniej praliśmy i reperowaliśmy. Czynności te otaczała wielka tajemnica i mimo, że jedni o drugich wiele wiedzieli, nikt nikogo nie zdradził.

OCALONY

Niemcy wciąż węszyli i szukali pretekstów do represji. Za przynależność partyzancką jednego członka rodziny ginęli wszyscy. Tak zginęła rodzina, w której miałam dwóch kolegów - bliźniaków. Ich starszy brat naraził się na wiejskiej zabawie niemieckiemu koloniście. Ten wiedząc, że należy do konspiracji zdradził go Niemcom. Cała rodzina była najpierw straszliwie katowana, bo Niemcy chcieli wyciągnąć informacje o partyzantach. Później powiązano tych ludzi drutem i wrzucono do stodoły, którą podpalono.

Zapamiętałam też inne zdarzenie z 1942 roku. Działo się to na moim podwórku. Niemcy zabierali konie i wyprowadzili właśnie schowanego w komorze naszego kasztanka, gdy pojawił się na drodze wysiedlony, młody człowiek nieświadomy ich obecności. Na widok Niemców zaczął uciekać w pole i nie zatrzymał się na okrzyk "halt", ani na strzał w powietrze. Gonił go Niemiec, jadąc wierzchem na koniu. Polak nie miał szans. Został zatrzymany i przyprowadzony do naszych zabudowań pod lufą karabinu. Blady ze strachu stanął na rozkaz Niemców pod ścianą. Jeden z Niemców celując do zbiega już odbezpieczył karabin, gdy moja matka padła mu do nóg wołając: kleine kinder, kleine kinder, man, man". Matka, która na miejscu swojego nazwiska stawiała ledwo trzy krzyżyki, bo podpisać się nie potrafiła, nagle zdobyła się na tyle znajomości języka obcego! Niemiec znieruchomiał na chwilę. Nie wiem, czy coś z tego zrozumiał, ale opuścił lufę karabinu. Zbieg leżał pod ścianą, jakby rzeczywiście został zabity. Potem Niemcy spokojnie odjechali.

Po dwóch miesiącach ocalony od niechybnej śmierci człowiek przyszedł podziękować mamie. 28-latek, a wszystkie włosy na głowie miał siwe jak starzec, chociaż wcześniej był szatynem. Po wojnie mieszkałam jeszcze długie lata w rodzinnej wsi, potem w Mławie i Radomiu. Ogromnym wyróżnieniem było awansowanie mnie stopień podporucznika Wojska Polskiego.

Okupację i wojnę wspominam jako okres wielkiego zagrożenia życia, ucisku, głodu i wszelkich nieszczęść. Oby takie czasy nigdy już nie powróciły, oby okropności wojny omijały nasz kraj, moje dzieci, wnuki i prawnuki.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Radomskie