Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Spotkanie z tajemniczym wywiadowcą

Piotr KUTKOWSKI [email protected]
Stanisław Wołos, emerytowany nauczyciel z Kozienic, na tle gabloty z pamiątkami rodzinnymi.
Stanisław Wołos, emerytowany nauczyciel z Kozienic, na tle gabloty z pamiątkami rodzinnymi. Fot. Piotr Wojnowski
W czasie II wojny światowej mieszkałem wraz z rodziną w Stanisławicach koło Kozienic. Wieś często dawała schronienie i pomoc swoim chłopcom z lasu, partyzantom z Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich.

Latem 1944 roku przebywali we wsi na kwaterach żołnierze niemieccy wraz ze swoim sprzętem minerskim oraz samochodami. Wieczorami, tuż po zapadnięciu zmroku, specjalne grupy ładowały na samochody olbrzymie miny i odjeżdżały z nimi w kierunku linii frontu: Studzianek, Ryczywołu, Chodkowa.
Te ładunki były przez Niemców montowane za stodołami, tak aby nie widzieli tego mieszkańcy wsi.

Miałem wtedy 13 lat i często z kolegami chodziliśmy do tych żołnierzy i przyglądaliśmy się temu, co robią.
Starszych ludzi Niemcy przepędzali i nie pozwalali im przebywać blisko siebie, ale nam nic nie mówili. Ze Stanisławic do linii frontu było dość blisko. W nocy słyszeliśmy detonacje pocisków i terkot karabinów maszynowych, a nad lasami Puszczy Kozienickiej widoczne były łuny z opadających rakiet.

TAJEMNICZY MĘŻCZYZNA

W pierwszej połowie lipca 1944 roku pojawił się we wsi młody mężczyzna, udający psychicznie chorego. Chodził po wsi w łachmanach, boso i nieogolony. Gdy go pytano, jak się nazywa i skąd pochodzi, każdemu odpowiadał zawsze jednakowo: "jestem Maniek z gaju". Swoim zachowaniem potrafił wzbudzić śmiech nie tylko wśród Polaków, ale też u hitlerowskich żołdaków. Często Niemcy urządzali sobie z niego pośmiewisko, nie zdając sobie sprawy, z kim naprawdę mają do czynienia.

Parokrotnie moja mama, Aniela Wołos wynosiła mu jedzenie, gdy przychodził na podwórko i prosił o miskę strawy, a kiedy mamy nie było w domu, wtedy pomagałem mu ja, siostra Ziutka albo rodzona siostra mamy, ciocia Helena Rębiś.

"Maniek z gaju" chodził po wsi do późnych godzin wieczornych, nagle gdzieś znikał, rano znowu się pojawiał. Nie wiedzieliśmy gdzie, ani u kogo śpi. Pewnego razu mój ojciec Antoni Wołos wraz z dziadkiem Stanisławem Rębisiem jeszcze przed wschodem słońca poszli kosić zboże na pole położone w sąsiedniej miejscowości Nowiny, oddalonej od Stanisławic o około 5 kilometrów.
Gdy byli już w lesie za Stanisławicami zauważyli, że za nimi idzie "Maniek z gaju". W pewnym momencie przyspieszył kroku, dogonił ich i wskazując palcem na wysoki komin cegielni w Nowinach zapytał "co to za fabryka". Dziadek odpowiedział mu, wtedy Maniek podziękował za to, zwolnił kroku i pozostał w tyle. Potem ojciec z dziadkiem zauważyli, że przysiadł w przydrożnym rowie i coś tam pisał lub kreślił na papierze.

ON MIAŁ RADIOSTACJĘ

Innym razem spotkałem Mańka za stodołą, w odległości około 400 metrów na polu naszego sąsiada, Jana Wąsika. Stała tam sterta słomy po zbożu wymłóconym przez Niemca Ehelinga,. Chodziłem tam nieraz w nocy, by przynieść wiązkę na nasze potrzeby. Tym razem stanąłem jak wryty, bo zobaczyłem, że Maniek pracuje na radiostacji. Przywołał mnie, zapytał, jak się nazywam. Powiedział przy tym, że o tym naszym spotkaniu nie mogę nikomu wspomnieć, nawet rodzicom.

"Gdybyś powiedział o mnie, zostaniesz zastrzelony" - zagroził wskazując na leżący obok niego pistolet.
Po kilku dniach, gdy ślad po Mańku zaginął, opowiedziałem o tym zdarzeniu dziadkowi. Dziadek, który uczestniczył jako żołnierz carski w wojnie rosyjsko-japońskiej i I wojnie światowej zapowiedział mi, żebym już nikomu o tym spotkaniu nie mówił, ponieważ Maniek jest szpiegiem.

Wspomnienie o "Mańku z gaju" do dziś jeszcze żyje w pamięci mojej rodziny i starszych mieszkańców Stanisławic. Dla mnie nadal na wiele stawianych pytań brak jest odpowiedzi. Chciałbym wiedzieć, czy ten dzielny wywiadowca przeżył i kim on był. Czy obywatelem Związku Sowieckiego czy Polakiem i jak się nazywał? Czy żyje, a jeśli tak, to gdzie mieszka i czym się zajmuje?

Sylwetka tego człowieka dobrze utkwiła w mojej pamięci. Był to dość wysoki i szczupły mężczyzna o włosach ciemnoblond, w wieku 25 -35 lat. Płynnie mówił po polski i był bardzo dobrze wygimnastykowany. Bardzo często śpiewał piosenkę ze słowami "Po rusku, po rusku, krowy by się pasło, i w polu robiło".

DRAMATYCZNE CHWILE

Inne zapamiętane przez mnie zdarzenie miało miejsce w pierwszej połowie sierpnia 1944 roku. Wczesnym rankiem, jeszcze przed wschodem słońca Stanisławice zostały otoczone ze wszystkich stron kordonem żandarmerii polowej, policji granatowej i niemieckiego wojska. Sołtys wsi, Józef Oczkowski, który miał przezwisko "Charaba" i słabo władający językiem polskim żandarm przejechali przez wieś rowerami i ogłosili, aby nikt nie próbował uciekać ze wsi do lasu lub w pole, bo bez ostrzeżenia zostanie zastrzelony. Mówił też, by wypędzać inwentarz z obór na podwórko lub w pole. Wszyscy mieszkańcy: mężczyźni, kobiety, starcy, dzieci - bez wyjątku - mieli stawić się na szkolnym placu. Tym, którzy ukryją się w zabudowaniach grozili rozstrzelaniem na miejscu.

Wiele osób posłuchało zarządzenia, ale wiele też schowało się w domach. Z tych, którzy stawili się na placu szkolnym niemieccy oprawcy wydzielili mężczyzn w młodym i średnim wieku i umieścili ich pod eskortą w budynku szkoły. Pozostałym, zrozpaczonym ludziom polecili rozejść się do domów.

W DAMSKICH UBRANIACH

Płaczące żony, matki i dzieci mogły tylko na krótko odwiedzić zatrzymanych i pożegnać się z nimi. Moja mama oraz ciocie: Stefania Metlerska, Helena Rębiś i Feliksa Wołos pozabierały z domów elementy garderoby i poszły spotkać po raz ostatni najbliższych. W szkole działy się niesamowite rzeczy, był straszny płacz kobiet i okropny krzyk małych dzieci. Niemcy stojący na zewnątrz budynku w tym niesamowitym zgiełku częściowo potracili głowy. W tym ogromnym zamieszaniu kilku mężczyznom udało się przebrać w damskie ubrania i razem z innymi kobietami i dziećmi trzymanymi na rękach wyjść z budynku.

W ten sposób opuścili go mój ojciec, wujek Tadeusz Matlerski, Jan Gola, Bolesław i Tadeusz Maciągowie, Feliks Wołos i jeszcze dwóch innych mężczyzn, których nazwisko już nie pamiętam. Po pewnym czasie przed szkołę zajechało kilka samochodów. Niemcy załadowali do niech mężczyzn i wywieźli ich w nieznanym kierunku.

WIELU NIE PRZEŻYŁO

Jak się później okazało trafili oni do różnych obozów koncentracyjnych oraz do pracy u bauerów w gospodarstwach rolnych. Kilkunastu z nich zginęło, między innymi Bronisław Rębiś, syn sołtysa Józef Oczkowski, czy Wacław Wołos. Przeżyć udało się tylko kilku mężczyznom, wśród nich Józefowi i Stanisławowi Kowalskim, Janowi Wołos pseudonim "Wnuczek", Józefowi Marut, Janowi Kutyle i Antoniemu Sosze. Ten ostatni zmarł na początku października 1987 roku w wieku 85 lat.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Radomskie