Latem 1944 roku przebywali we wsi na kwaterach żołnierze niemieccy wraz ze swoim sprzętem minerskim oraz samochodami. Wieczorami, tuż po zapadnięciu zmroku, specjalne grupy ładowały na samochody olbrzymie miny i odjeżdżały z nimi w kierunku linii frontu: Studzianek, Ryczywołu, Chodkowa.
Te ładunki były przez Niemców montowane za stodołami, tak aby nie widzieli tego mieszkańcy wsi.
Miałem wtedy 13 lat i często z kolegami chodziliśmy do tych żołnierzy i przyglądaliśmy się temu, co robią.
Starszych ludzi Niemcy przepędzali i nie pozwalali im przebywać blisko siebie, ale nam nic nie mówili. Ze Stanisławic do linii frontu było dość blisko. W nocy słyszeliśmy detonacje pocisków i terkot karabinów maszynowych, a nad lasami Puszczy Kozienickiej widoczne były łuny z opadających rakiet.
TAJEMNICZY MĘŻCZYZNA
W pierwszej połowie lipca 1944 roku pojawił się we wsi młody mężczyzna, udający psychicznie chorego. Chodził po wsi w łachmanach, boso i nieogolony. Gdy go pytano, jak się nazywa i skąd pochodzi, każdemu odpowiadał zawsze jednakowo: "jestem Maniek z gaju". Swoim zachowaniem potrafił wzbudzić śmiech nie tylko wśród Polaków, ale też u hitlerowskich żołdaków. Często Niemcy urządzali sobie z niego pośmiewisko, nie zdając sobie sprawy, z kim naprawdę mają do czynienia.
Parokrotnie moja mama, Aniela Wołos wynosiła mu jedzenie, gdy przychodził na podwórko i prosił o miskę strawy, a kiedy mamy nie było w domu, wtedy pomagałem mu ja, siostra Ziutka albo rodzona siostra mamy, ciocia Helena Rębiś.
"Maniek z gaju" chodził po wsi do późnych godzin wieczornych, nagle gdzieś znikał, rano znowu się pojawiał. Nie wiedzieliśmy gdzie, ani u kogo śpi. Pewnego razu mój ojciec Antoni Wołos wraz z dziadkiem Stanisławem Rębisiem jeszcze przed wschodem słońca poszli kosić zboże na pole położone w sąsiedniej miejscowości Nowiny, oddalonej od Stanisławic o około 5 kilometrów.
Gdy byli już w lesie za Stanisławicami zauważyli, że za nimi idzie "Maniek z gaju". W pewnym momencie przyspieszył kroku, dogonił ich i wskazując palcem na wysoki komin cegielni w Nowinach zapytał "co to za fabryka". Dziadek odpowiedział mu, wtedy Maniek podziękował za to, zwolnił kroku i pozostał w tyle. Potem ojciec z dziadkiem zauważyli, że przysiadł w przydrożnym rowie i coś tam pisał lub kreślił na papierze.
ON MIAŁ RADIOSTACJĘ
Innym razem spotkałem Mańka za stodołą, w odległości około 400 metrów na polu naszego sąsiada, Jana Wąsika. Stała tam sterta słomy po zbożu wymłóconym przez Niemca Ehelinga,. Chodziłem tam nieraz w nocy, by przynieść wiązkę na nasze potrzeby. Tym razem stanąłem jak wryty, bo zobaczyłem, że Maniek pracuje na radiostacji. Przywołał mnie, zapytał, jak się nazywam. Powiedział przy tym, że o tym naszym spotkaniu nie mogę nikomu wspomnieć, nawet rodzicom.
"Gdybyś powiedział o mnie, zostaniesz zastrzelony" - zagroził wskazując na leżący obok niego pistolet.
Po kilku dniach, gdy ślad po Mańku zaginął, opowiedziałem o tym zdarzeniu dziadkowi. Dziadek, który uczestniczył jako żołnierz carski w wojnie rosyjsko-japońskiej i I wojnie światowej zapowiedział mi, żebym już nikomu o tym spotkaniu nie mówił, ponieważ Maniek jest szpiegiem.
Wspomnienie o "Mańku z gaju" do dziś jeszcze żyje w pamięci mojej rodziny i starszych mieszkańców Stanisławic. Dla mnie nadal na wiele stawianych pytań brak jest odpowiedzi. Chciałbym wiedzieć, czy ten dzielny wywiadowca przeżył i kim on był. Czy obywatelem Związku Sowieckiego czy Polakiem i jak się nazywał? Czy żyje, a jeśli tak, to gdzie mieszka i czym się zajmuje?
Sylwetka tego człowieka dobrze utkwiła w mojej pamięci. Był to dość wysoki i szczupły mężczyzna o włosach ciemnoblond, w wieku 25 -35 lat. Płynnie mówił po polski i był bardzo dobrze wygimnastykowany. Bardzo często śpiewał piosenkę ze słowami "Po rusku, po rusku, krowy by się pasło, i w polu robiło".
DRAMATYCZNE CHWILE
Inne zapamiętane przez mnie zdarzenie miało miejsce w pierwszej połowie sierpnia 1944 roku. Wczesnym rankiem, jeszcze przed wschodem słońca Stanisławice zostały otoczone ze wszystkich stron kordonem żandarmerii polowej, policji granatowej i niemieckiego wojska. Sołtys wsi, Józef Oczkowski, który miał przezwisko "Charaba" i słabo władający językiem polskim żandarm przejechali przez wieś rowerami i ogłosili, aby nikt nie próbował uciekać ze wsi do lasu lub w pole, bo bez ostrzeżenia zostanie zastrzelony. Mówił też, by wypędzać inwentarz z obór na podwórko lub w pole. Wszyscy mieszkańcy: mężczyźni, kobiety, starcy, dzieci - bez wyjątku - mieli stawić się na szkolnym placu. Tym, którzy ukryją się w zabudowaniach grozili rozstrzelaniem na miejscu.
Wiele osób posłuchało zarządzenia, ale wiele też schowało się w domach. Z tych, którzy stawili się na placu szkolnym niemieccy oprawcy wydzielili mężczyzn w młodym i średnim wieku i umieścili ich pod eskortą w budynku szkoły. Pozostałym, zrozpaczonym ludziom polecili rozejść się do domów.
W DAMSKICH UBRANIACH
Płaczące żony, matki i dzieci mogły tylko na krótko odwiedzić zatrzymanych i pożegnać się z nimi. Moja mama oraz ciocie: Stefania Metlerska, Helena Rębiś i Feliksa Wołos pozabierały z domów elementy garderoby i poszły spotkać po raz ostatni najbliższych. W szkole działy się niesamowite rzeczy, był straszny płacz kobiet i okropny krzyk małych dzieci. Niemcy stojący na zewnątrz budynku w tym niesamowitym zgiełku częściowo potracili głowy. W tym ogromnym zamieszaniu kilku mężczyznom udało się przebrać w damskie ubrania i razem z innymi kobietami i dziećmi trzymanymi na rękach wyjść z budynku.
W ten sposób opuścili go mój ojciec, wujek Tadeusz Matlerski, Jan Gola, Bolesław i Tadeusz Maciągowie, Feliks Wołos i jeszcze dwóch innych mężczyzn, których nazwisko już nie pamiętam. Po pewnym czasie przed szkołę zajechało kilka samochodów. Niemcy załadowali do niech mężczyzn i wywieźli ich w nieznanym kierunku.
WIELU NIE PRZEŻYŁO
Jak się później okazało trafili oni do różnych obozów koncentracyjnych oraz do pracy u bauerów w gospodarstwach rolnych. Kilkunastu z nich zginęło, między innymi Bronisław Rębiś, syn sołtysa Józef Oczkowski, czy Wacław Wołos. Przeżyć udało się tylko kilku mężczyznom, wśród nich Józefowi i Stanisławowi Kowalskim, Janowi Wołos pseudonim "Wnuczek", Józefowi Marut, Janowi Kutyle i Antoniemu Sosze. Ten ostatni zmarł na początku października 1987 roku w wieku 85 lat.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?