Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Edward Kotłowski ze Stalowej Woli bez tajemnic

Bartosz Michalak, facebook.com/bartosz.michalak1991
Od pięćdziesięciu lat związany jest z Teatrem Dramatycznym im. Józefa Żmudy w Stalowej Woli. Swój największy artystyczny sukces osiągnął dwa tygodnie temu w Suwałkach. Edward Kotłowski opowiedział nam o sobie.

Nie od tego chciałem zacząć rozmowę z panem, ale... ma pan 82 lata, z Miejskim Domem Kultury związany jest pan dosłownie od samego początku jego istnienia i pan się pokornie pyta jakiegoś młodego pracownika, czy nie będziemy przeszkadzać, jak będziemy tutaj rozmawiać?!

Tego wymaga grzeczność. To, że znam każdy zakamarek tego miejsca i traktuję je jak swój drugi dom, nie daje mi przywileju, żeby się szarogęsić. To tak, jak z moją wygraną w Suwałkach. Zdobyłem “Złotą Podkową Pegaza”, ponieważ mój monodram według jury okazał się być dobry, ale to wcale nie oznacza, że mam prawo określać się aktorem czy artystą. To nie jest fałszywa skromność, tylko... znajomość swojego miejsca w szeregu? Albo inaczej: posiadanie wyczucia, które chroni mnie przed szyderstwem ze strony ludzi. Poza tym ja do dzisiaj pamiętam, jak kilkadziesiąt lat temu w Stalowej Woli gościł świętej pamięci Gustaw Holoubek. Wie pan, dlaczego?

Przypuszczam, że zagrał po profesorsku.

Tego akurat już nie pamiętam, lata lecą (uśmiech). Jego wejście na scenę było enigmatyczne. Tylko proszę nie pytać, jak ono wyglądało. Tego się nie da opisać. Nie był to przecież akrobatyczny popis z wykonywanymi saltami w powietrzu, tylko... no właśnie, ciężko mi to nawet przybliżyć w słowach.

Czytałem w prasie, że na suwalskim Ogólnopolskim Spotkaniu z Monodramem pokonał aktorów, którzy mogą się pochwalić dyplomem państwowych szkół aktorskich...

Dla jednego z nich, konkretnie tego z Warszawy, jeden z jurorów okazał się być bardzo złośliwy. Wie pan, co powiedział? “Szczęśliwy był ten, który mógł po pięciu minutach pańskiego monodramu opuścić salę”. Festiwal ten trwał w sumie trzy dni. Oglądałem tylko dwa monodramy, między innymi tego aktora ze stolicy. Byłem na tyle zmęczony psychicznie, że chciałem skupić się na swojej pracy.

Co dla pana konkretnie znaczy “zmęczenie psychicznie”?

Niby mam już 82 lata, ale natura nerwusa wciąż mnie nie opuszcza. O szczegółach nie chciałbym publicznie opowiadać. Wie pan, nie po to Miejski Dom Kultury wydaje pieniądze na mój pobyt w Suwałkach, organizuje samochód z kierowcą, nocleg, swój czas poświęcają reżyserzy Aneta Adamska oraz Maciej Szukała, którzy ze mną pojechali, żebym ja spaprał robotę. Sam nałożyłem na siebie presję.

Presję zwycięstwa?

Niekoniecznie musi to być zawsze presja związana z chęcią wygrania, ale dobrze wykonania swojej pracy. Kiedy skończyłem monodram, moją pierwszą myślą było: “No, teraz się spokojnie wyśpię” (uśmiech). Czas na werdykt przyszedł dopiero później.

A co, pana zdaniem, było nie tak z monodramem tego aktora z Warszawy?

Trwał prawie osiemdziesiąt minut! Przez chwilę miałem wrażenie, że on chce popełnić samobójstwo na tej scenie. Proszę się nie śmiać, naprawdę w pewnym momencie ciężko było zrozumieć intencje autora i dalszą kolej zdarzeń.

O takim monodramie na pewno zrobiłoby się głośno w całej Polsce...

Mój występ trwał w sumie czterdzieści minut. Odpowiednio została dobrana muzyka, takie rekwizyty jak choćby rower, żeby nie było nudno, przewidywalnie i przede wszystkim zbyt długo. “Odkąd zniknęła...” to monodram na podstawie poematu Juliusza Słowackiego “W Szwajcarii”. Pracę nad tekstem rozpocząłem... czterdzieści lat temu. Ale nie ze względu na kłopoty z nauczeniem się go na pamięć (uśmiech). Na scenie przenoszę się w czasie, kiedy miałem dwadzieścia lat. Całą sztukę przenika refleksja nad utraconą młodzieńczą miłością, pamięcią oraz przemijaniem.

Mimo upływu lat nie ma pan problemów z nauką tekstu na pamięć?

Nie wiem, jak będzie za pół roku, ale jak na razie nie. Poza tym ja to lubię robić. Uczę się wielu utworów na pamięć, czego nie muszę robić, ponieważ nie pracuję jako zawodowy aktor, który regularnie gra coś nowego. Największą sztuką nie jest nauka dużej ilości tekstu, ale jego prawdziwe zrozumienie, co umożliwia właściwe wyobrażenie sobie kontekstu i w konsekwencji umiejętne zagranie tego na scenie. Monodram to z wiadomych względów szczególny utwór dramatyczny. Człowiek jest sam na scenie, może liczyć tylko i wyłącznie na siebie. To zdecydowanie najtrudniejsze dla mnie zadanie jako człowieka, który całe swoje życie przepracował w hucie. Praca przy przygotowaniu takich spektakli jak “Requiem dla gospodyni” czy “Przetańczyć zmierzch”, w którym też mam duże role, jest zdecydowanie łatwiejsza.

Skąd zamiłowanie do kolarstwa?

Kolarstwa, to za dużo powiedziane - bardziej do wycieczek rowerowych. Razem ze swoim przyjacielem Stasiem Hasnym często wyruszaliśmy razem w podróż. Z najdalszych tras pamiętam wycieczkę do Zakopanego czy położonego w Sudetach Wschodnich - Lądku Zdrój. Znikaliśmy z domów na dwa, trzy dni. Braliśmy ze sobą, ważące w tamtych czasach po kilkanaście kilogramów, namioty i jechaliśmy. We dwóch zawsze raźniej, ale kiedyś zdecydowałem się na samotną przejażdżkę.

Gdzie konkretnie?

Do Kazimierza Dolnego. Byłem zafascynowany opowieściami znajomych o klimacie tego miasta. Ostatecznie bardziej spodobała mi się sama droga pokonana do niego, co tylko potwierdza myśl, że droga do celu może być jeszcze piękniejsza, niż samo jego osiągnięcie... Tyczy się to również mojej miłości do aktorstwa. Nie uważam, żeby zdobycie “Złotej Podkowy Pegaza” w Suwałkach było piękniejsze od wieloletniej drogi, która mnie doprowadziła do tego wyróżnienia, które może być ostatnim w moim życiu...

Powiało pesymizmem.

Realizmem. Mam swoje lata, widzę co dzieje się z moimi rówieśnikami, którzy, oprócz różnych dolegliwości, podkreślają, że już nie pasują do dzisiejszego świata. Że chyba czas się stąd zabierać...

Dzisiejszego świata, czyli jakiego?

Moim zdaniem trudniejszego dla młodych. I mówię to z pełną świadomością współczesnych udogodnień technologicznych, które na pierwszy rzut oka ułatwiają życie, ale tak naprawdę jest odwrotnie. Natłok informacji, jaki każdego dnia spada na człowieka, jest przerażający. Wiele rzeczy traci swój urok. Kiedyś rozmowa przez telefon była czymś wyjątkowym. Dzisiaj obydwaj mamy telefony komórkowe, w każdej chwili możemy z kimś porozmawiać, przez co ta konwersacja nie jest już taka wyjątkowa. Proszę mi wierzyć, że nie zawsze jak coś jest łatwe do zdobycia, znaczy że jest dobre. Z takich bardziej przyziemnych przykładów, to kiedyś ludzie nie mieli problemów z pracą. Szybciej mogli założyć rodzinę i nie było takiego parcia na bycie najlepszym, osiągnięcie sukcesu. Wie pan, skąd mam tę marynarkę?

Nie mam pojęcia.

Kiedyś należała do mojego ojca. Noszę ją do dziś. Mógłbym pójść do sklepu i w kilka minut kupić sobie nową, ale żadna nie będzie dla mnie tyle znaczyła pod względem sentymentalnym, co właśnie ta. Może nie jest najmodniejsza, ale dla mnie jest piękna i to się liczy. Bo kiedyś ludzi cieszyły małe rzeczy. Jako dziecko marzyłem o swoim biurku. Dlatego już jako dziadek każdej swojej wnuczce zrobiłem własnoręcznie biurko, którego tak pragnąłem (uśmiech). Ale czasy się zmieniły i oprócz biurka każda chciała mieć swój własny pokój. Mnie cieszył fakt, że w zimie miałem spodnie, czapkę i ciepłe palto. Dzisiaj są styliści modowi, projektanci, którzy wyścigują się w pomysłach na coraz to modniejsze kreacje. I nie mam nic przeciwko temu, tylko proszę zauważyć, że potrzeby ludzkie są coraz większe. Niesie to za sobą różne konsekwencje, jak choćby niezadowolenie z braku posiadania gustownego płaszcza czsy drogiego samochodu. A dobrze wiemy, że to nie rzeczy materialne są w życiu najważniejsze...

Ogląda pan telewizję?

Ostatnio chociażby oglądałem świetny monodram w wykonaniu Janusza Gajosa. Naprawdę pierwszorzędna sztuka. Lubię programy naukowe, bo nie są ogłupiające. Co nie oznacza, że przyjemności nie sprawia mi włączenie sobie serialu „Na dobre i na złe”, który jest bardzo w porządku.

Nie żałuje pan czasami nie spróbowania szans w bardziej artystycznym mieście niż Stalowa Wola?

Nigdy nie byłem przebojowym człowiekiem. Nie pozwalała mi na to moja natura. Była szansa pojechania na studia do Krakowa. Zamiast radości z tego powodu w głowie od razu pojawił się strach: „Nie dam sobie rady. Lepiej zostać i pracować”. Tak też zrobiłem. Przepracowałem w hucie kilkadziesiąt lat. Najczęściej po pracy, zamiast do domu, wędrowałem do Miejskiego Domu Kultury. Śpiewałem w chórze, poświęcałem się próbom w teatrze. Łatwo się domyśleć, że odbijało się to na moich relacjach w domu, choć nie chciałbym się rozwodzić na ten temat.

Jakie ma pan plany na najbliższą przyszłość?

Na początku 2016 roku mam przedstawić swój monodram w rzeszowskim teatrze „Przedmieście”. Zapewne będzie też okazja, żeby zaprezentować go widzom w Stalowej Woli, ale… wie pan, ile można robić to samo, grać tę samą rolę? Wiadomo, że każdy występ jest inny, lecz nie można zamykać się na jedną sztukę. Jeśli zdrowie dopisze, przygotuję nowy monodram. Oczywiście bez pomocy reżyser Anety Adamskiej się nie obędzie, dlatego będę musiał przedyskutować z nią ten temat.

Edward Kotłowski - ma 82 lata. Pochodzi z Bełżyc w województwie lubelskim. Do Stalowej Woli przyjechał jako dziecko ze względu na pracę w dawnych Zakładach Południowych swojego ojca. Przez lata pracował w Hucie Stalowa Wola na Wydziale Kontroli oraz Inewstycji. Związany z Miejskiem Domem Kultury od samego początku jego funkcjonowania. Ma żonę, a także troję dzieci. Jako dziadek może pochwalić się czterema wnuczkami, natomiast jako pradziadek jednym prawnukiem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie