Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Stan wojenny w Polsce. Wspomnienia Anny Jędrzejewskiej o 13 grudnia 1981 roku. Jej męża internowano

MAG
Wspomnienia o wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce dnia 13 grudnia 1981 roku radomianki Anny Jędrzejewskiej, żony Zbigniewa Jędrzejewskiego, ówczesnego działacza i rzecznika NSZZ „Solidarność” Region Ziemia Radomska.

Nocą z 12 na 13 grudnia 1981 roku w Polsce został wprowadzony stan wojenny i w tym momencie nadzieja wolności prysnęła jak bańka. Reżim komunistyczny zaostrzył partyjną kontrolę nad życiem społecznym i gospodarczym, wzmożono cenzurę i powróciły represje. Działalność wszystkich organizacji społecznych i politycznych została zawieszona. W mojej psychice wprowadzenie stanu wojennego w Polsce zapisało się na zawsze.
Wczesnym rankiem obudził nas telefon od szefa mojego męża z pracy – Tadeusza Purtaka, który poinformował mojego męża Zbigniewa o porannym komunikacie radiowym mówiącym o wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce i o aresztowaniach aktywistów „Solidarności” w Gdańsku. Wiadomość ta nas poraziła, stanęliśmy w obliczu wielkiej niewiadomej i lęku.

Pierwszy krok, jaki mój mąż uczynił, to był telefon do żony przewodniczącego Radomskiej „Solidarności” Andrzeja Sobieraja, z pytaniem czy ona ma jakieś wiadomości na temat męża, który pojechał na walne zebranie „Solidarności” do Gdańska. Żona Andrzeja nic nie wiedziała o losach swojego męża. Nie wiedzieliśmy, że wraz z wprowadzeniem stanu wojennego komunikacja telefoniczna w Radomiu została przerwana, a tylko niektórym osobom możliwość komunikowania się w „wiadomym celu” pozostawiono. Niełatwo domyślić się, że na pewne osoby „smutni panowie” zastawili przysłowiowy haczyk ponieważ chcieli znać ich każdy krok.

Narada w radomskim PAX-ie

Następnie mój mąż – Zbigniew Jędrzejewski – rzecznik prasowy Radomskiej „Solidarności” udał się wraz ze mną do Stowarzyszenia Pax, miejsca swojej pracy, aby dowiedzieć się coś więcej na temat zaistniałej sytuacji. W biurze Stowarzyszenia byli już przewodniczący Tadeusz Purtak a także kilku działaczy Pax-u. Wychodząc z domu pozostawiliśmy naszych czworo dzieci pod opieka najstarszego syna Stasia, prosząc go o telefoniczny kontakt z nami. Gdy przybyliśmy do biura Stowarzyszenia Pax, wyszedł nam naprzeciw przewodniczący Tadeusz Purtak i poprosił nas na rozmowę do swojego gabinetu. Wkrótce pojawiło się w Stowarzyszeniu dwóch panów prosząc o rozmowę z moim mężem. Tadeusz Purtak poprosił ich do swojego gabinetu. Jednego z nich mój mąż rozpoznał, bo był pracownikiem „Solidarności” obsługującym teleks w jednym z oddziałów terenowych, natomiast ten drugi nie był mojemu mężowi znany; on nie zabierał głosu tylko przysłuchiwał się rozmowie.

Rozmowa odbywała się w mojej obecności, a także w obecności przewodniczącego „Pax-u” Tadeusza Purtaka z tym, że w pewnym momencie rozmów Tadeusz Purtak opuścił pokój z zebranymi osobami i wyszedł do sekretariatu. Nie wiem co spowodowało, ze właśnie w tak ważnym momencie, w środku rozmów szef mojego męża z pracy - przewodniczący Radomskiego "Pax-u" opuścił zebrane osoby, które sam poprosił do swojego gabinetu. Ja byłam obecna przy tej rozmowie, bo nie opuściłabym swojego męża w takiej sytuacji. Pan z „Solidarności” oznajmił mojemu mężowi, że milicja rożnymi sposobami (nawet oknami) wyciąga działaczy „Solidarności” z domów, opornych pałuje i aresztuje. W związku z tą sytuacja przybysz z „Solidarności” zapytał mojego męża, co pozostali na wolności działacze mają robić, czy powinni pozostać w swoich domach i nie pójść do pracy?

Mój mąż powiedział, że do pracy trzeba pójść, ale gdyby sytuacja przemocy nasilała się powinni zastanowić się nad tym czy nie lepiej byłoby pozostać w pracy dopóki sytuacja się nie zmieni, bo jednością są silni, a gdyby pozostali w domach, to łatwo było by milicji wyciągnąć każdego z nich. I w tym momencie nasuwa mi się myśl, jak to się stało ze wypowiedz mojego męża przedostała się do tych, którzy sprawowali władze podczas stanu wojennego?

"Milicjanci szukają tatusia"

Nie czekając długo, otrzymaliśmy telefon od naszego najstarszego syna który powiedział, że kilku milicjantów z pałami wkroczyło do naszego domu poszukując tatusia w każdym zakątku mieszkania. Zostawili wezwanie dla mojego męża z nakazem natychmiastowego stawienia się na przesłuchanie w Komendzie Milicji. Niezwłocznie udaliśmy się do domu, odwiózł nas swoim samochodem przebywający w tym czasie w Klubie Pax-u znajomy i członek Pax-u, Jerzy Cholewiński. W domu zastaliśmy nasze dzieci przepełnione wielkim strachem; najmłodszy nasz siedmioletni syn Nikodem powiedział nam że ze strachu zsikał się w spodnie, a dwie córki opowiadały jak chowały się ze strachu gdzie mogły.

Stanęliśmy wobec podjęcia niełatwej decyzji: czy mąż mój powinien pójść do podziemia, czy zgłosić się na komendę w celu wyjaśnienia. Zdecydowaliśmy jednak, że mąż mój zgłosi się na Komendę w celu wyjaśnienia. Mieliśmy zaprzyjaźnionych księży i wierzyliśmy że oni ukryliby męża, ale tak naprawdę dlaczego miałby się ukrywać, przecież nie był przestępcą. Odprowadziłam więc męża na Komendę i byłam zdecydowana czekać tak długo, aż go puszczą. Niestety, po trzech godzinach mojego oczekiwania na powrót męża, powiedziano mi, żebym poszła do domu, bo mój mąż nie będzie zwolniony. Zmuszona więc byłam wracać do dzieci, które na mnie czekały w domu. Czułam się bezsilna, ale nie pokonana. Wiedziałam, że nie zrezygnuję ze starań o uwolnienie mojego męża.

ZOBACZ TEŻ: Milicja, koksowniki i przemówienie gen. Jaruzelskiego. Młodzież pamięta o stanie wojennym

Źródło: TVN / x-news.pl

Walka o wolność

Nakazem o internowaniu podpisanym dnia12-12-1981 roku mąż mój Zbigniew Jędrzejewski został internowany dnia 13-12-1981 roku za swoją ogólną działalność społeczno-polityczną w okresie istnienia "Solidarności" jako związku legalnego w PRL. Postawiono mu również zarzut, że w pierwszym dniu stanu wojennego próbował zorganizować strajk w zakładach pracy na terenie Radomia. Ponadto nie podpisał przedłożonego mu w areszcie dokumentu o lojalności i posłuszeństwie w istniejącym stanie wojennym.

Internowanie mojego męża było wielkim ciosem zadanym całej naszej rodzinie. Pozostałam sama z czwórką naszych dzieci i musiałam pracować zawodowo, pełniłam obowiązki kierownika sklepu "Veritas" tak więc byłam odpowiedzialna nie tylko za wychowanie czworga dzieci, ale również za pracę w sklepie. Taka oto sytuacja była bardzo ciężka dla mnie i przerastało to moje siły. Ciągle się załamywałam, ale mimo wszystko postanowiłam walczyć o uwolnienie mojego męża przebywającego na internowaniu w Kielcach-Piaski. Nikt nie wiedział w tym czasie jak długo będzie trwało internowanie członków-aktywistów Solidarności i co naprawdę z nimi może się stać. Bałam się o mojego męża, bo za postawiony mu zarzut próby zorganizowania strajku w zakładach pracy podczas stanu wojennego mógł być postawiony pod sąd wojskowy, a to mogło grozić wyrokiem. Próbowałam robić wszystko co mogłam, aby go uwolnić.

Z pomocą biskupa

Za poradą i z pomocą księdza biskupa Edwarda Materskiego napisałam w sumie trzy listy-prośby do komisarza wojskowego sprawującego nieograniczoną władzę podczas stanu wojennego. Listy te zostały doręczone mu przez biskupa, ponieważ ja nie miałam takich możliwości skontaktowania się z komisarzem. Dlaczego napisałam aż trzy listy? A to dlatego, że na pierwsze dwa nie otrzymałam żadnej odpowiedzi więc musiał również być napisany list następny. W konsekwencji otrzymałam upragnioną odpowiedź na trzeci mój list, ale niestety negatywną. Na odwrocie mojego listu była notatka podpisana przez komendanta milicji, że mąż mój nie będzie zwolniony ponieważ chciał zorganizować strajk w zakładach pracy w stanie wojennym i nie podpisał zobowiązania o lojalności i posłuszeństwie wobec istniejącego stanu wojennego.

Odpowiedź taka przepełniła mnie strachem, bo brzmiała jak oskarżenie, a za takie oskarżenie mógł trafić pod sąd wojskowy. Poczułam jak bardzo jestem bezsilna, że wszystkie moje wysiłki obróciły się w fiasko. Nie wiem jak mogę to wytłumaczyć ale myślę że siła mojej woli, a także miłość jaką darzyłam mojego męża - wszystko to sprawiło że postawiłam życie swoje na jedną kartę i tak więc podjęłam ostateczny krok, by go ratować. Zdawałam sobie sprawę z tego że za podjęcie takiego kroku mogłam zapłacić życiem ale to było we mnie i czułam że muszę to zrobić. Tak więc, w godzinach wieczornych, tuż przed godziną milicyjną położyłam dzieci nasze do łóżek i powiedziałam im, że za chwilę wyjdę na komendę milicji i na wypadek gdybym nie wróciła, muszą zadzwonić do ich cioci (siostry mojego męża), a ona tak jak uzgodniłam z nią nieco wcześniej zaopiekuje się nimi.

Omdlenie na komisariacie

Z odrobiną niezbyt „trzeźwego” rozsądku, w dobrej intencji zrobiłam niemądrą rzecz: zażyłam opakowanie tabletek nasennych, tylko po to, żeby władze nastraszyć, bo przecież nie chciałam umrzeć. Przed zażyciem tabletek nasennych uklękłam w domu przed krzyżem poświęcanym w Warszawie przez Papieża Jana Pawła II i prosiłam Boga, żeby mnie uchronił przed śmiercią, po czym wyszłam na Komendę.

Nie trzeba było czekać długo, tuż po przybyciu upadłam i straciłam przytomność. Jak potem dowiedziałam się od pani ordynator szpitala psychiatrycznego, do którego zostałam przewieziona przez pogotowie ratunkowe, miałam wielkie szczęście, bo w tym czasie wezwano do aresztanta z atakiem woreczka żółciowego lekarza pogotowia, który po przybyciu zobaczył mnie nieprzytomną i udzielił mi pomocy, w przeciwnym razie prawdopodobnie wyrzucono by mnie na śnieg i powiedziano by, że to jakaś wariatka umarła. Dzisiaj wiem, że Opatrzność Boska czuwała nade mną.

W szpitalu dla psychicznie chorych spędziłam cały tydzień i po tygodniu opuściłam szpital za poręczeniem siostry mojego męża. Jeszcze tego samego dnia przygotowałam dla niego paczkę żywnościową i pojechałam najpierw po zezwolenie na przekaz paczki do sądu w Kielcach i z uzyskanym zezwoleniem udałam się do wiezienia na Piaskach, gdzie był internowany mój mąż. Było to tuż przed wigilią Bożego Narodzenia, tak więc wszyscy internowani przebywający w celi razem z moim mężem mieli wspólną wigilię.

Generał Wojciech Jaruzelski ogłasza wprowadzenie stanu wojennego

Kuszenie przez esbeków

Po świętach Bożego Narodzenia otrzymałam od władz więziennych pozwolenie na widzenie się z moim mężem w więzieniu. Na jednej z moich wizyt podałam mężowi małe radyjko żeby mógł posłuchać radia Wolna Europa lub Głosu Ameryki jednakże próba przekazania nie powiodła się, radio zostało mu odebrane. Dowiedziałam się od męża że funkcjonariusze SB w rozmowach przeprowadzanych z nim w więzieniu próbowali namówić go, aby publicznie złożył oświadczenie o bezsensowności działalności Związku "Solidarność" za co otrzyma wolność, nowe mieszkanie i talon na nowy samochód. Zdecydowanie i jednoznacznie mąż mój odrzucił wszystkie oferty i pozostał wierny swoim przekonaniom.

Po blisko 3-miesiecznym pobycie na internowaniu mąż mój z pomocą biskupa Edwarda Materskiego został zwolniony z internowania. Był wolny, ale zwolniono go z pracy ze Stowarzyszenia "PAX". Wcześniej ja próbowałam również interweniować w Zarządzie Stowarzyszenia "PAX" w Warszawie o pomoc w zwolnieniu mojego męża z internowania, ale nie odniosło to poszukiwanego, właściwego skutku. Niestety powiedziano mi że nic nie mogą zrobić w tej sprawie i wypłacając mi zaległe mojego męża wynagrodzenie za pracę powiedziano, że to są ostatnie pieniądze za ostatnie antykomunistyczne napisane przez niego artykuły.

Nieustanna inwigilacja

I tak się stało bo po wyjściu mojego męża z internowania oznajmiono mu ze jest zwolniony z pracy. Przez cały czas działalności mojego męża w Solidarności, a także poprzez okres jego internowania a nawet po jego zwolnieniu, mój mąż i ja byliśmy inwigilowani nie tylko w miejscu pracy, ale także w miejscu zamieszkania. Baliśmy się, że już na stałe w PRL-u będziemy na czarnej liście i nie wiedzieliśmy co będzie z nami. Zaczęliśmy więc rozważać wyjazd z kraju. Jeżeli chodziło by tylko o nas to zostali byśmy w kraju dalej walcząc o prawa człowieka w Polsce ale ze względu na czwórkę naszych dzieci myśleliśmy o ich przyszłości jaka czeka ich w PRL-u. Niejedną noc nie przespaliśmy na rozmowach czy wyjechać czy nie; mężowi już podczas internowania proponowano wyjazd za granicę i że dadzą paszport dla niego i całej rodziny. Troska o przyszłość naszych dzieci spowodowała, że zdecydowaliśmy się na wyjazd za granicę z myślą że kiedy Polska odzyska pełną suwerenność i będzie demokratyczną - wrócimy do kraju.

Potrzebne były pieniądze na bilety samolotowe dla sześcioosobowej naszej rodziny więc musieliśmy przygotować się finansowo. W związku z tym sprzedaliśmy cały nasz dorobek w PRL-u np: musieliśmy oddać o ponad standardowej powierzchni mieszkanie do biura lokalowego, zlikwidowaliśmy pełny wkład na nowe mieszkanie M-5 w Radomskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, sprzedaliśmy i rozdaliśmy wszystkie nasze książki jakie mieliśmy w naszej domowej bibliotece, część sprzętu gospodarstwa domowego sprzedaliśmy, a część rozdaliśmy, sprzęt sportowy rozdaliśmy i wiele innych rzeczy których już dzisiaj nie pamiętam. I tak oto z paszportem w jedna stronę udaliśmy się do ambasady amerykańskiej z zapytaniem o pozwolenie na emigrację do Stanów Zjednoczonych. Po dwóch tygodniach oczekiwania na odpowiedź mogliśmy szykować się na wyjazd. Powiedziano nam w ambasadzie, że nie musimy nic ze sobą zabierać poza walizkami z osobistymi rzeczami bo po przybyciu do Stanów otrzymamy podstawowe do życia środki.

Wyjazd z Polski

Wyjazd do Stanów poprzedził dwu-tygodniowy pobyt w ośrodku tymczasowego pobytu w RFN mieście Badsoden-Salmister. Tam oczekiwaliśmy na przydział sponsora w Stanach i na wyznaczony dzień odlotu do Stanów. Po dwóch tygodniach oczekiwania zostaliśmy poinformowani o dniu odlotu. Było to dnia 11 listopada 1982 roku, w święto Niepodległości Polski.

W Nowym Jorku, gdzie czekali na nas przedstawiciele organizacji World Church Service i powiadomili nas o miejscu docelowym naszego pobytu w Springfield Missouri i że tam przejmie opiekę nad nami First Baptist Church. Tak więc przesiedliśmy się na samolot lecący do St. Louis, a stamtąd mieliśmy już sami przesiąść się na następny do Springfield Missouri. Sytuację z przesiadkami mieliśmy dość uciążliwą, bo nie znaliśmy języka angielskiego, a posiadane rozmówki po angielsku nie były najlepszą pomocą. Pierwszą trudnością z jaką się spotkaliśmy na lotnisku w ST. Louis było odszukanie naszych bagaży.

Rozmowę naszą po polsku podsłuchał pewien mężczyzna znający język polski i wnet podążył nam z pomocą, był to Polak - Marian Mazurkiewicz, profesor Uniwersytetu w mieście Rolla, który poprowadził nas do miejsca z bagażami i wskazał nam miejsce, z którego będziemy odlatywać do Springfield. Od tej chwili nawiązaliśmy ze sobą szczerą znajomość i od tej pory staliśmy się przyjaciółmi i często spotykaliśmy się.

Pamiętam, kiedy samolot zbliżał się do lądowania w Springfield spoglądaliśmy przez okno samolotu i z wielkim zdziwieniem nie mogliśmy uwierzyć że to jest Ameryka. Budynki i wszelkie inne obiekty wyglądały niskie i z rzadka rozpostarte, obraz ten nie przypominał nam Ameryki z filmów czy też książek bądź z opowiadań ludzi, którzy ją widzieli. Po wylądowaniu na lotnisku wyznaczony nam sponsor zorganizował powitanie, a nawet zaprosił trzy stacje telewizyjne. Pierwszych kilka nocy spędziliśmy w bogatym domu jednego z członków Kościoła Baptystycznego, a następnie zostaliśmy przeniesieni na dwa tygodnie do części baraku-biura należącego do Counsel of Churches, gdzie wstawiono dla nas prowizoryczne łóżka do spania i od czasu do czasu pojawiło się miłe zwierzątko - myszka. Czuliśmy się tam wręcz upokorzeni.

Amerykańska rzeczywistość

Po dwóch tygodniach nadszedł czas przeprowadzki do mieszkania wynajętego dla nas w zbiorowisku dla ludzi o szczególnie niskim statucie społecznym, był to kompleks budynków typu barakowego i budynki te przypominały mi mieszkania-wagony w jakich w Polsce mieszkał margines społeczny. Kiedy po raz pierwszy ludzie sponsora pokazali nam wnętrze mieszkania, w którym mieliśmy zamieszkać, spojrzałam na ściany, a tam kroczyły karaluchy. Zaczęłam więc płakać, a oni byli zdziwieni dlaczego ja płaczę, bo w ich przekonaniu było to miejsce wygodne i chyba stosowne na początek dla emigrantów.

QUIZ. Gwara młodzieżowa lat 70. Czy rozpoznasz te słowa?

Otrzymaliśmy od sponsora trochę w nadmiarze używanych mebli i ubrań, mocno wyeksploatowany 10-letni samochód (palił bardzo dużo benzyny i ciągle trzeba było dolewać oleju) na dojazd do sklepów, bo w Springfield do dziś nawet nie ma chodników dla pieszych, a także otrzymywaliśmy od sponsora 50 dolarów tygodniowo na utrzymanie sześcioosobowej rodziny. Ponieważ kwota, jaką otrzymywaliśmy na utrzymanie nie wystarczała nam na pokrycie podstawowych potrzeb, postanowiliśmy udać się po pomoc do organizacji zwanej Family Services, udzielającej wsparcia finansowego rodzinom, będącym w potrzebie. Poczuliśmy znaczną poprawę warunków materialnych i w dalszym ciągu nieustannie staraliśmy się o zdobycie jakiejkolwiek pracy. Intensywnie uczyliśmy się języka angielskiego. Wtedy to sponsor obraził się i przestał się nami opiekować. Z pomocą katolickiego biskupa Bernarda Law otrzymaliśmy pierwszą pracę, byliśmy szczęśliwi, że nie musimy już dłużej prosić nikogo o pomoc na utrzymanie.

Mąż rozpoczął pracę w hotelu w charakterze pracownika fizycznego, a ja podjęłam prace w szpitalu jako pomoc pielęgniarki. Czas biegł, a wraz z nim życie nasze zmieniało się jak w kalejdoskopie choć nie zawsze tak jakby się chciało. Były dnie radosne ale były też pełne smutku i przygnębienia. Trudno jest zaczynać drugie życie od podstaw. W Polsce byliśmy ludźmi szanowanymi i szanowaliśmy przyjaciół, rozwijaliśmy się, mieliśmy kontakty z ludźmi kultury i nauki, wybitnymi ludźmi, księżmi, byliśmy klasą średnią, a po przyjeździe do Stanów zostaliśmy rzuceni na sam dół hierarchii społecznej, choć nie byliśmy emigracją zarobkową tylko polityczną.

Pamiętam, kiedy nadszedł pierwszy dla nas Dzień Bożego Narodzenia otrzymałam od sponsora grzebyk do włosów za niecałego dolara. Na pierwsze moje urodziny dwie panie od sponsora zaprosiło mnie do jakiejś małej restauracji i zapytały mnie czym bym chciała być przez nie poczęstowana, ja po chwili zdecydowałam się poprosić o tradycyjną, urodzinową lampkę wina, ale odmówiono i usłyszałam, że alkoholu finansować nie będą, w zamian zaś zamówiły mi kawałek pizzy. Podobna sytuacja wynikła na początku ich sponsorowania kiedy to sponsor otworzył naszą lodówkę i zobaczył butelkę piwa jaką mąż sobie kupił i wtedy to sponsor zareagował niezadowoleniem, był to ogromny szok cywilizacyjny dla nas.

Szykanowani i poniżani

Następnie mąż mój znalazł pracę w fabryce mebli gdzie pracował bardzo ciężko fizycznie przez kilka lat a do takiej pracy fizycznej nie był przyzwyczajony. Niekiedy powracał do domu z popuchniętymi rękoma a nawet poranionymi do bólu. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy znalazł pracę którą lubił - został sprzedawcą samochodów, pracował długie godziny i starał się ją wykonywać najlepiej jak tylko mógł; przez szereg lat był pierwszym sprzedawcą samochodów. Pomimo, iż był najlepszy, w pracy spotykał się z upokorzeniami ze strony niektórych współpracowników, a niekiedy nawet kierownika. Mąż chciał jednak zapewnić wykształcenie swoim dzieciom i znosił to w pokorze.

Ja w tym czasie podjęłam pracę w fabryce, jeździłam wózkami akumulatorowymi przewożąc i ładując towary, dźwigałam ciężkie produkty, pracowałam ponad godziny, co też nie podobało się moim niektórym współpracownikom, bo czasami za ponadgodzinną pracę zarabiałam więcej niż oni. Niektórzy kpili sobie ze mnie, robili aluzje, że emigranci nie płacą podatków i przez to dorabiają się szybciej niż oni chociaż logicznie było to nie możliwe bo dział płacy automatycznie potrącał podatek wszystkim bez wyjątku.

Dokuczanie doprowadziło do takiego momentu, że było to ponad moje siły, nie mogłam tego dłużej wytrzymać i zdecydowałam się pójść na skargę do moich przełożonych i do Związków Zawodowych, prosząc o pomoc w tej sprawie. Jedni i drudzy obiecali mi pomóc, a efektem tej pomocy było zwolnienie mnie po 12 latach ciężkiej i uczciwej pracy.

Zycie nie było łatwe. Obywatelstwo amerykańskie uzyskaliśmy po pięciu latach pobytu w Stanach, ale nigdy nie zrezygnowaliśmy z obywatelstwa polskiego i otrzymaliśmy polski paszport konsularny. Po wielokroć nasuwa się pytanie dlaczego nie powróciliśmy do Polski. Powód był prosty: trudno było nam zaczynać życie po raz drugi od podstaw, a chyba jeszcze trudniej było by w naszym przypadku musielibyśmy zaczynać je po raz trzeci, tym bardziej, że nie mieliśmy zaoszczędzonych żadnych pieniędzy, bo cały nasz zarobek w Stanach wydawaliśmy na bieżąco. Dzieci nasze zostały wychowane i wykształcone w Stanach, do Polski na stałe wracać już nie chciały, a my nie mogliśmy zostawić ich samych i bez nich wrócić do kraju.

Stany Zjednoczone są wspaniałym krajem o wielkim potencjale i możliwościach, zlepkiem kulturowym, gdzie ścierają się rożne tendencje i kultury rożnych ludzi, gdzie przebojowość jest silą przebicia i jest ona w wielkiej mierze wyznacznikiem sposobu na życie. Bywa wiec i tak, ze giną talenty, giną ludzie z piękna dusza, bo nie potrafili się odnaleźć, nie potrafili się przebić, bo ktoś nie potrafił zobaczyć w nich czegoś więcej, nie dal im szansy.

Nagła śmierć

2 grudnia 2001 roku, dwadzieścia lat od wprowadzenia stanu wojennego w Polsce mój mąż Zbigniew Jędrzejewski zmarł na atak serca. Był moją miłością, moim przyjacielem i wspaniałym ojcem dla naszych dzieci, był pochodnią i kierunkowskazem w moim życiu i całej naszej rodziny. Dzisiaj fizycznie wśród nas jego nie ma, ale pamięć o nim nigdy nie wygasła. Człowiek żyje dopóki ludzie o nim pamiętają. Matka Teresa z Kalkuty powiedziała: „Życie nie jest chwilką, jeżeli żyło się dla innych”.

A oto cytat mojego męża: "Wydaje mi się, że na swój sposób odkryłem Amerykę na nowo - przypuszczam, że każdy, kto przybywa do Stanów Zjednoczonych po raz pierwszy, staje się nowym Krzysztofem Kolumbem. Ameryka Północna jest matką świata, ponieważ gromadzi i chroni ludzi z różnych kontynentów i różnych krajów całego świata".

Zasłużony po wielu latach

Dnia 24 sierpnia 2017 roku, w przeddzień 37 rocznicy podpisania w Gdańsku porozumień między rządem a protestującymi robotnikami, w słynnej Sali BHP w Gdańsku odbyła się uroczystość wręczenia Krzyży Wolności i Solidarności zasłużonym działaczom opozycji wobec dyktatury komunistycznej, za działalność na rzecz odzyskania przez Polskę niepodległości i suwerenności lub respektowanie praw człowieka w PRL. Odznaczenia otrzymało 38 osób (w tym siedem pośmiertnie), a wręczył je w imieniu prezydenta Rzeczypospolitej Andrzeja Dudy prezes IPN dr Jarosław Szarek.

Pośród odznaczonych Krzyżem Wolności i Solidarności odznaczony został pośmiertnie mój mąż. Nadanie tego odznaczenia jest upamiętnieniem mojego męża Zbigniewa za walkę o niepodległość i suwerenność Polski przeciw totalitarnemu zniewoleniu. Odznaczenie to zostało przekazane na moje ręce. Szkoda tylko, ze maż mój nie mógł dożyć tej chwili...

Anna Jedrzejewski, Springfield, Missouri

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Radomskie