MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Włoskie bagno

Piotr KUTKOWSKI
- We Włoszech przeżyłem dwa tygodnie koszmaru - mówi Bogusław Bączek.
- We Włoszech przeżyłem dwa tygodnie koszmaru - mówi Bogusław Bączek. Piotr Kutkowski

Pojechał do Włoch skuszony perspektywą pracy i zarobienia pieniędzy. Wrócił do Polski po dwóch tygodniach zmagań z mafiosami, oszustami i wyzyskiwaczami. Bez grosza, ale bogatszy o doświadczenia. I choć z Włoch został już "wyleczony", to szuka pracy w innym kraju.

Bogusław Bączek, 35-letni absolwent Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego mieszka w Głowaczowie. Ma żonę, 1,5-roczną córkę, przed kilkoma miesiącami miał też stałą pracę w Warce jako specjalista do spraw eksportu. Umowę rozwiązano z nim po sześciu latach. Trafił na listę bezrobotnych i zaczął szukać nowego zajęcia.

- Czytałem ogłoszenia w Internecie i w prasie - opowiada. - Po wielu rozmowach kwalifikacyjnych w rodzimych firmach, skierowałem swoją uwagę na ogłoszenia o pracy za granicą

Rozważał wyjazd do kilku krajów, najbardziej atrakcyjne wydały mu się warunki we Włoszech. Zadzwonił pod wskazany w ogłoszeniu prasowym numer telefon komórkowego, potem było takich rozmów jeszcze kilka, by dogadać szczegóły.

- Słyszałem wcześniej o różnych oszustach, ale ta oferta wydawała mi się wiarygodna - mówi. - Rozmówca zapewniał, że praca będzie w rolnictwie, na miejscu mamy mieć zapewnione zakwaterowanie, jedzenie natomiast będziemy musieli sami sobie zapewnić. Stawka na godzinę miała wynosić 4,5 dolara, pracować mieliśmy 10 godzin dziennie przez co najmniej 3 miesiące. Firma życzyła sobie za pośrednictwo około 600 złotych. Płatność miała nastąpić już w samochodzie, zapewniano nam jednak opiekuna. Dodatkowym atutem włoskiej oferty była możliwość praktycznie natychmiastowego wyjazdu i podjęcia pracy, na czym mi najbardziej zależało. A na pracę w Wielkiej Brytanii trzeba było czekać około dwu miesięcy.

Upragniony wyjazd

Trzeciego grudnia 2004 roku Bogusław Bączek pożegnał się z rodziną i pojechał do Krakowa na miejsce zbiórki. Tam wsiadł do busa firmy przewozowej, wraz z nim do samochodu wsiadło 16 innych kandydatów do pracy oraz trzech przedstawicieli firmy pośrednika. Przed granicą ze Słowacją zebrali po 630 złotych za załatwienie pracy i przejazd w jedną stronę, potem dwóch mężczyzn wysiadło, zabierając ze sobą pieniądze. Jako pilot i przewoźnik pozostał z grupą młody, liczący około 30 lat Łukasz.

Po około trzydziestu godzinach jazdy zmęczeni i myślący jedynie o prysznicu i łóżku dotarli około pierwszej w nocy do miejscowości Caldone na południu Włoch. Tutaj rozdzielono ich na dwie grupy: osiem osób miało jechać dalej, a na dziewięć czekał inny bus, by przewieźć je 15 kilometrów dalej do miejsca pracy.

Fatalne rozczarowanie

- To chyba zmęczenie tak przyćmiło nasze umysły, że daliśmy się przesadzić do tego drugiego samochodu - zastanawia się Bogusław Bączek. - W środku nocy wylądowaliśmy na miejscu i to było dla nas drastyczne przebudzenie z marzeń o pracy i dużych zarobkach. Wysadzono nas w ruinach jakichś zabudowań, gdzieś w środku pola. Budynki odrapane, śmierdzące stęchlizną i fekaliami, bez podłóg, wody i światła, nie wspominając o toalecie czy łazience. W sali, gdzie mieliśmy spać było chyba dziesięć łóżek, z czego trzy wolne. Dla pozostałych przygotowano wilgotne, brudne materace. Jednomyślnie zdecydowaliśmy, że trzeba się wycofać z tego "hotelu pracowniczego". I tak baliśmy się czy już nas nie zdążyło obleźć jakieś robactwo. Jak się później okazało, obawy nasze były całkiem trafne - mieszkający tam ludzie nieustannie walczyli z pluskwami, karaluchami i wszami, musieli się też bronić przed odgryzieniem jakiejś części ciała przez wszechobecne szczury. Obrazu tego nie staram się przejaskrawić, widziałem tam kobietę bez małego palca u nogi, straciła go we śnie.

Polacy, których spotkali, byli według Bogusława Bączyka wychudzeni, brudni i słaniali się na nogach. Mieli przerażenie w oczach, a jedyne słowa, które od nich usłyszeli brzmiały: "Jeśli chcecie to uciekajcie, ale tutaj nie szumcie, bo my na tym stracimy".

- Tylko jedna kobieta, którą przywieziono tam poprzedniego tygodnia powiedziała nam, że wszyscy są tu praktycznie więzieni, obrabowani z dokumentów, telefonów i pieniędzy, bez szans na ucieczkę lub kontakt z bliskimi. Pracują ciężko, całe dnie, tylko za jedzenie i wino. Uciekinierzy - jak twierdziła. - byli chwytani, katowani i przywożeni z powrotem.

Bogusław Bączek i inni z jego grupy poszli do mieszkania nadzorujących pracę, by wymusić odwiezienie ich z powrotem do Caldone. W pomieszczeniu zastali raczących się wódką, sześciu czy siedmiu postawnych Polaków i Ukraińców, którym towarzyszyły panienki. Nadzorcy odmówili, potem jednak wyznaczyli stawkę za odwiezienie - 100 euro.

Bogusław Bączyk: - Odmówiliśmy i po nocy przespanej na dworze, obarczeni naszymi bardzo ciężkimi bagażami ruszyliśmy w drogę przez pola szukać jakiejś cywilizacji i wyjścia z kłopotów.

Po przejściu około kilometra zwątpiliśmy czy w ogóle z tym balastem gdzieś dojdziemy. Usiedliśmy w rowie i urządziliśmy naradę. Po jakimś czasie podjechał do nas jeden z tych łobuzów i zawiózł nas na stację do Caldone, czyli na miejsce, z którego nas zabrał nocą. Tam spędziliśmy prawie dwie doby, śpiąc na betonie i pijąc surową wodę, jedzenie na szczęście mieliśmy ze sobą.

Druga próba

Prze te dwie doby mieli okazję rozmawiać z innymi Polakami, którzy od dawna gościli już w Caldone. Dwaj za piętnaście euro dniówki pracowali na myjni samochodowej, śpiąc gdzie się da, najczęściej były to opuszczone domostwa. 50-letni mężczyzna za dziesięć euro dniówki był na stacji paliwowej "dziadkiem klozetowym", mógł też mieszkać w szalecie. Miał wodę, prąd i ciepło.

- Od tych panów dowiedzieliśmy się, że mieliśmy bardzo dużo szczęścia, a uciekając z naszej farmy dokonaliśmy rzeczy prawie niemożliwej - wspomina Bogusław Bączyk.

Opowiedziano nam o pięciu chłopcach, którzy zostali schwytani podczas ucieczki i ciężko pobici, a następnie odwiezieni z powrotem na farmę. Usłyszeliśmy również: "kto wie, co ci bandyci noszą po kieszeniach, na pewno nie proce". Powiedziano nam wreszcie, że po prostu zostaliśmy sprzedani działającej tutaj mafii polsko-ukraińskiej. Do tej pory nie wiem, co ich skłoniło do wypuszczenia nas. Może nie byli przygotowani w tym momencie na siłową utarczkę z dziewięcioma zdesperowanymi młodymi mężczyznami, a może nie chcieli, abyśmy zasiali ferment wśród oswojonych i całkowicie poddanych im ich pracownikach.

Pomimo pierwszego, fatalnego doświadczenia i opowieści, którymi ich raczono, grupa nie chciała wracać do Polski. Przez dwa dni telefonowali do Polski w poszukiwaniu pomocy. Firmę przewozową niejakiego Piotra znalazła w ogłoszeniu w polskiej prasie żona Bogusława Bączyka. Zadzwonili i dogadali się, że odbierze ich bus, którym zostaną zawiezieni do pracy na farmie.

Samochód przyjechał zgodnie z umową, siedział w nim mężczyzna o imieniu Piotr i jego szefowa Bożena.

- Pojechaliśmy około 300 kilometrów na południe, lądując niedaleko miasteczka Crotone nad samym Morzem Jońskim. Zostaliśmy zakwaterowani w domkach letniskowych. Były strasznie zawilgocone, ale za to z łazienkami i aneksem kuchennym. Zapłata za pracę to już nie 4,5 euro na godzinę, a jedynie 2,5, lecz my nie marudziliśmy i nie byliśmy wybredni. Po tym, czego uniknęliśmy, Crotone wydawało nam się błogosławieństwem niebios.

Z deszczu... prosto w bagno

Wraz z kilkoma Ukraińcami pracowali u farmera, ścinali finokie, czyli koper włoski. Każdy z nich dostał ostry nóż, a wszyscy - normę do wykonania. Każdego dnia mieli za zadanie wypełnić koprem TiR-a.

Pierwszej dniówki pracowali od wczesnych godzin rannych do zmierzchu, a i tak nie udało im zadowolić pracodawcy. W kolejne dni już się wyrabiali z normą, ale potrzebowali na to znacznie więcej, niż 10 godzin. Stawka i tak miała być jedna za cały dzień - 25 euro minus koszty zakwaterowania, 60 euro za miesiąc.

Bogusław Bączyk wychował się na wsi i był przyzwyczajony do ciężkich robót, pracę przy zbiorze kopru wspomina jednak jako koszmar: - To nie była praca, to była harówa ponad siły. Cały czas musieliśmy być schyleni, za odchylenie się i wyprostowanie kręgosłupa dostawaliśmy burę od dwu włoskich goryli pomagających farmerowi. I tak od rana do nocy. Na polu nie dostawaliśmy wody, bo picie to strata czasu, nie wspomnę już o jakiejkolwiek przerwie obiadowej. Na domiar wszystkiego te pola to istne bagna, tonęliśmy w rozmiękłej ziemi powyżej kolan, niejeden zostawił tam buty. Po trzech dniach takiej pracy odczuwaliśmy ból we wszystkich mięśniach, siadanie było po prostu karkołomnym wyczynem, lecz nikt nie narzekał i wszyscy chcieli pracować dalej. Gdy poszliśmy do naszego szefa po jakąś zaliczkę powiedział nam, że on już zapłacił za nas Bożenie i Piotrowi, a nam nic się nie należy. Przeżyliśmy szok.

Zadzwonili do Piotra i Bożeny. Usłyszeli, że pieniądze, którzy otrzymali od pracodawcy i tak nie pokrywają kosztów związanych z przewiezieniem grupy i załatwieniem pracy. Na tym kontakt się urwał.

Byli już praktycznie bez pieniędzy, od Polski dzielił ich dystans trzech tysięcy kilometrów.

Postanowili spróbować dojechać do Neapolu, skąd odjeżdżały autobusy do kraju. Neapol miał być też jednocześnie ich ostatnią szansą na pracę - telefonicznie znaleźli jeszcze jedną ofertę zatrudnienia na fermie kilka kilometrów od tego miasta.

Bogusław Bączek: - Trochę na gapę, trochę za ostatnie euro, śpiąc pod gołym niebem po trzech dniach dotarliśmy wreszcie do Neapolu. Tam czekaliśmy na osobę, która miała się po nas zgłosić. Kontaktowaliśmy się z nią telefonicznie, ciągle obiecywała przyjazd. Po kilku godzinach to ona zadzwoniła i zapytała: "A kim wy właściwie jesteście?". Zrozumiałem, że fama o naszej, "rozrabiającej" grupie już się rozeszła i nikt nie będzie chciał już mieć z nami do czynienia. Od jednego z napotkanych tam Polaków dowiedzieliśmy się z kolei, że nasz "wybawca" Piotr nie tak dawno również sprzedał ludzi tej samej mafii, do której my trafiliśmy na początku naszej przygody. Wnioskuję z tego, że Włochy są omotane siecią polskich handlarzy niewolników i jak ktoś się raz dostanie w ich ręce, to tak łatwo się nie wyplącze.

Kosztowny powrót

W Nepalu spędził tylko jedną noc, koczując przed dworcem. Widział tam bandy różnorakiej narodowości i odcieni skóry, które biły się między sobą, przeganiały, straszyły nożami i zaczepiały podróżnych w nadziei łatwego łupu. Policja, karabinierzy nie mieszali się w spraw cudzoziemców.

Bogusław Bączek i jego koledzy, nie mając pieniędzy, prosili kierowców polskich autobusów o zabranie ich zapewniając, że za usługę zapłacą już na miejscu. Nie zgodził się żaden. Pieniądze na powrót przysłała Bogusławowi Bączykowi żona. Z Włoch wrócił po dwóch tygodniach, które kosztowały go dwa tysiące złotych, mnóstwo nerwów i zdrowia.

- Ten wyjazd okazał się jednym wielkim fiaskiem - przyznaje. - Każdy z nas nabawił się nieuleczalnej awersji do słonecznej Italii i na pewno noga żadnego z nas więcej w tym kraju nie postanie.

Ale z pracy za granicą Bogusław nie zamierza rezygnować. Dalej szuka atrakcyjnej oferty wierząc, że tym razem trafi na uczciwych ludzi i, że zarobi pieniądze na utrzymanie rodziny. Dzwonił też do firmy, której zapłacił 630 złotych. Okazało się, że numer telefonu komórkowego jest już nieaktualny. Innego nie podano.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Radomskie