Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kazimierz Jańczyk: Początkowo “warszawka”, na czele z Moniką Olejnik, traktowała mnie marginalnie

BARTOSZ MICHALAK, facebook.com/bartosz.michalak1991
Honorowy obywatel Gminy i Miasta Ulanów, regionalista, autor książek historycznych, kierownik Warsztatu Terapii Zajęciowej przy Stowarzyszeniu “Nadzieja” w Stalowej Woli - Kazimierz Jańczyk o swoim życiu.

- Wychowałem się na wsi, a dokładnie w Czarnocinie, w województwie świętokrzyskim. Rodzicom bardzo zależało, żebym nigdzie nie wyjeżdżał i pracował na gospodarce. Udało im się mnie zatrzymać, kiedy miałem siedemnaście lat i otrzymałem propozycję od działaczy Stali Mielec, a także Wawelu Kraków, którzy chcieli, żebym biegał w barwach ich klubów. Żałowałem tego, więc kilka lat później postawiłem na swoim. Ku zaskoczeniu rodziny, sąsiadów i znajomych zdałem egzaminy do Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Na wsi panowała opinia, że na prestiżowe uczelnie nie przyjmują tak zwanych “bidaków”. Na szczęście, ważniejsze okazało się to, co miałem w głowie niż zmechacone ubrania, w jakich pojechałem do stolicy. Rozpocząłem naukę na kierunku zootechnika. Szybko przekonałem się, jak ciężko osiągnąć coś w życiu bez układów. Moi rodzice nie należeli do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, dlatego nigdy nie usłyszałem od nich: „Kaziu, ty się ucz i o nic się nie martw. Gdzie będziesz chciał pracować, tam się załatwi” - zaczyna opowiadać Kazimierz Jańczyk.

Rozmawiamy w siedzibie Warsztatu Terapii Zajęciowej przy Stowarzyszeniu “Nadzieja” w Stalowej Woli, przy ulicy Hutniczej 14. Na zewnątrz szaroburo i deszczowo, wewnątrz placówki gwarno i wesoło. Przekonuję się o tym osobiście podczas robienia zdjęć w pracowni plastycznej, kiedy lampa błyskowa mojego “przedpotopowego” aparatu po raz kolejny zawodzi, a w tym czasie jedna z podopiecznych ze szczerym uśmiechem na twarzy zadaje pytanie: “Da pan radę dzisiaj zrobić te zdjęcia? Za dwie godziny muszę wrócić do domu”. Szczery śmiech ogarnął zarówno jej koleżanki, kolegów, jak również wychowawców. Ja udawałem, że panuję nad sytuacją...

- Marzy mi się stworzenie w mieście Zakładu Aktywności Zawodowej. Powiedzmy, że produkowałby on świece woskowe. Ich linia produkcyjna nie jest skomplikowana. Nasi podopieczni, którzy codziennie spędzają wiele godzin w pracowni stolarsko-technicznej, wykonują zdecydowanie bardziej skomplikowane czynności. Różnica jest jedna, lecz niezwykle istotna. Nie otrzymują za to pieniędzy, a Zakład Aktywności Zawodowej pozwala niepełnosprawnym posiadać etat, normalnie zarabiać. Jak na razie odbijam się od drzwi w Wojewódzkim Urzędzie Marszałkowskim, ale nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa w tej sprawie - kontynuuje Kazimierz Jańczyk.

Sen o Warszawie
- Ze względu na sytuację materialną w domu przyznano mi stypendium w wysokości około tysiąca złotych. Pięćset złotych pochłaniał miesięczny koszt zakwaterowania w akademiku i wykupienie sobie w nim obiadów. Pozostałe pięćset przeznaczałem na... śniadania i kolacje. Dla tak zwanej “warszawki” byłem biednym chłopakiem z prowincji. Większość studentów na roku pochodziła z Warszawy. Dobrze zapamiętałem Monikę Olejnik, z którą byłem w jednej grupie. Nie chciałbym jednak publicznie wypowiadać się na temat jej kariery zawodowej. I nie przemawia przeze mnie zawiść. Nie tylko ona mogła spać spokojnie i nie martwić się o swój los. Doskonale wiemy z jakich powodów... Z cienia wyszedłem dopiero na drugim roku. Za wysoką średnią otrzymałem czterysta złotych miesięcznego dodatku w ramach stypendium naukowego. W końcu nie musiałem już przywozić z domu “ton” jedzenia w torbach, a nawet było mnie stać, żeby pomagać finansowo rodzicom. Od czasu do czasu kupiłem sobie lepszego ciucha. Jako jedyny na roku nie miałem problemów ze statystką matematyczną. Pierwsze kolokwium oblali dosłownie wszyscy, a mnie profesor poprosił na środek sali, pogratulował “piątki” i oficjalnie ogłosił, że mogę udzielać reszcie korepetycji. Od tego momentu, w ramach pomocy w nauce, byłem zapraszany na „domówki”. Zobaczyłem jak bawi się “warszawka”. Szacunek wśród rówieśników wzbudzały także moje sukcesy na akademickich mistrzostwach Polski. Wziąłem udział w pierwszym Maratonie Warszawskim. Skąd dobra wydolność? Od dziecka całymi dniami pracowałem w polu, nocami wymykałem się w tajemnicy przed rodzicami z domu i trenowałem według książkowych wskazówek w blasku księżyca. Trening siłowy robiłem, przewożąc do Warszawy torby wypełnione słoikami z żywnością. Najciężej było dotrzeć z nimi do Buska-Zdroju, skąd dopiero “łapałem” PKS do stolicy - wspomina z uśmiechem na twarzy Kazimierz Jańczyk, który po czterech i pół roku studiów w Warszawie uzyskał tytuł magistra inżyniera zootechnika.


Ze stolicy do... Pysznicy

- Ze Stalowej Woli pochodzi moja żona. Poznaliśmy się w stolicy. Jej ojciec, Józef Aktyl, był jednym z pierwszych dyrektorów Szkoły Muzycznej w mieście. Ukończył studia muzyczne w Krakowie, należał do Narodowej Orkiestry Symfonicznej w Katowicach. Myślę, że to on, swoimi opowieściami, jako pierwszy zaszczepił we mnie chęć poznania historii tego regionu. Dostałem ciekawą pracę w Pysznicy. Pełniłem funkcję kierownika Spółdzielni Kółek Rolniczych. Pewnego wieczoru do mieszkania teścia w Stalowej Woli przyszedł… funkcjonariusz Służb Bezpieczeństwa, którego ja skutecznie unikałem w swoim biurze. Siedział ponad dwie godziny i nalegał, żebym zdradził mu informacje na temat kilkudziesięciu rodzin z naszego regionu, z którymi, ze względu na wykonywaną pracę, miałem stały kontakt. Żona i teść siedzieli w kuchni, a ja byłem maglowany w pokoju obok. Za brak chęci współpracy regularnie otrzymywałem później wezwania na komendę. Wyrzucałem je do kosza, bo i tak coraz częściej jeździłem do rodzinnego Czarnocina. W końcu musiałem zrezygnować z pracy. Rodzice narzekali na zdrowie, a warunkiem otrzymywania przez nich emerytur rolnych, było przekazanie gospodarki i utrzymywanie jej przez dziesięć lat. Zdarzało się, że dzień w dzień kursowałem między Stalową Wolą a Czarnocinem, pokonując w sumie trzysta pięćdziesiąt kilometrów. W sumie przez szesnaście lat byłem rolnikiem. Nie tak sobie wyobrażałem swoją przyszłość po skończeniu studiów, ale nie mogłem odwrócić się do rodziców plecami i zostawić ich bez pomocy…


W poszukiwaniu etatu

- Pierwszy duży artykuł opublikowałem w 1999 roku w... “Echu Dnia”. Żona z wykształcenia jest polonistką. Pamiętam, że była bardzo ciekawa, o czym tak piszę, i z jakiego powodu to robię. Jeszcze bardziej była później zaskoczona, gdy przyniosłem do domu gazetę i pokazałem swój artykuł na dwóch stronach! To był tekst o codziennych problemach, kłopotach finansowych rolników z naszego regionu. Zarówno w “Echu”, jak również w „Tygodniku Region” nie mogłem jednak liczyć na etat. Miałem rodzinę, więc byłem zmuszony szukać pracy. Jako dziennikarz poznałem księdza Wilhelma Gaja-Piotrowskiego, z którym zrobiłem wywiad dla miesięcznika “Wiadomości Podkarpackie”. Ksiądz Wilhelm, doceniając moją wiedzę na temat historii Stalowej Woli oraz okolicznych miejscowości, zachęcił mnie do współtworzenia z nim książek historycznych. Wówczas pracowałem już jako… konserwator Szkoły Specjalnej w Stalowej Woli. Złośliwie można stwierdzić, że moje studia poszły na marne. Musiałem jednak z czegoś utrzymać rodzinę, nie mogłem sobie pozwolić na wybrzydzanie. W 2000 roku na rynku pracy była jeszcze większa posucha niż obecnie. Żona miała do mnie trochę pretensje, że zamiast odpocząć po pracy, wyjechać gdzieś razem, ja godzinami szukałem i studiowałem dokumenty historyczne. Dla przykładu - do liczącej ponad dwieście stron książki “Rozwadowscy założyciele miasta Rozwadowa” otrzymałem tysiąc pięćset stron dokumentów. Niektóre napisane po łacinie, inne dotyczące Rozwadowskich kompletnie nie związanych z tym regionem. Książka powstała po trzech latach. Honorarium? Podobnie jak ksiądz Wilhelm, otrzymałem dwadzieścia pięć darmowych egzemplarzy, które rozdałem znajomym. Satysfakcji z powodu tego, że coś zostawię po sobie na tym świecie, nikt mi jednak nie odbierze...

Powrót na... studia
- Stowarzyszenie Na Rzecz Osób Szczególnej Troski “Nadzieja” w Stalowej Woli zostało zawiązane w 2003 roku. Warsztat terapii zajęciowej ruszył od grudnia. Żeby móc tutaj pracować, musiałem podjąć podyplomowe studia z zakresu zarządzania oświatą oraz oligofrenopedagogiki, czyli pedagogiki osób z niepełnosprawnością intelektualną. Miałem prawie pięćdziesiąt lat, kiedy po raz kolejny zostałem studentem. Tym razem zamiast otrzymywać stypendium, to ja płaciłem czesne sandomierskiej Wyższej Szkole Humanistyczno-Przyrodniczej. Zależało mi jednak na uzyskaniu dodatkowych kwalifikacji, które pozwoliły mi porzucić pracę konserwatora. W warsztacie funkcjonuje w sumie dziewięć pracowni: czynności dnia codziennego, plastyczna, poligraficzno-komputerowa, przyrodniczo-środowiskowa, reedukacji i aktywności twórczej, rękodzieła artystycznego, stolarsko-techniczna, wikliniarska oraz komunikacji i rewalidacji. Jeśli któremuś z naszych podopiecznych uda się znaleźć pracę w zakładzie pracy chronionej, to wszystkim towarzyszy ogromna radość. Dotychczas udało się to w sumie dwudziestu osobom, co biorąc pod uwagę krajowe statystki, jest bardzo przyzwoitym wynikiem.

Artur Barciś pod wrażeniem występu podopiecznych warsztatu
“Promyki Nadziei” to nazwa zespołu kabaretowo-teatralnego Warsztatu Terapii Zajęciowej przy Stowarzyszeniu „Nadzieja” w Stalowej Woli. W październiku 2014 roku, w Rzeszowie, w ramach XII Festiwalu Twórczości Artystycznej Warsztatów Terapii Zajęciowej “I ja potrafię być aktorem”, odniósł sukces. Występ został doceniony przez jury, ze znanym aktorem - Arturem Barcisiem na czele. Zespół otrzymał specjalne wyróżnienie, które umożliwiło wyjazd w maju 2015 roku do Bochni, gdzie odbyły się specjalne warsztaty artystyczne prowadzone przez aktorów, muzyków oraz kabareciarzy, a także festiwal “Integracja dźwiękiem malowana”.

- Nasi uczestnicy zaprezentowali w Bochni zabawną scenkę “Przygoda wędrowca” według Aleksandra Fredry. Występ bardzo spodobał się publiczności, która reagowała gromkimi salwami śmiechu i długimi brawami. W jury zasiedli między innymi Artur Barciś, Sebastian Riedel, Zbigniew Wodecki, Robert Janowski, Marek Piekarczyk, Ania Rusowicz, a także kabareciarz - Mariusz Kałamaga, który pomagał naszemu zespołowi w przygotowaniach do występu. W tym roku także mamy w planach wyjazd na tę imprezę - kończy Kazimierz Jańczyk.

Kazimierz Jańczyk - urodził się 30 stycznia 1956 roku. Studia w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie ukończył w 1980 r. Od roku 1980 związany ze Stalową Wolą. W latach 1999-2003 dziennikarz współpracujący m.in. z “Echem Dnia”. Od 2003 r. pełni funkcję kierownika Warsztatu Terapii Zajęciowej przy Stowarzyszeniu “Nadzieja”. Autor wielu artykułów promujących Bractwo i Flisaków Ulanowskich. Honorowy flisak. W 2008 r. Rada Miasta i Gminy Ulanów nadała mu tytuł: “Honorowy Obywatel Miasta i Gminy Ulanów” za: “rozsławianie Ziemi Ulanowskiej, poprzez promowanie tradycji flisackich”. Wyróżnienia: Zasłużony dla miasta Stalowa Wola (2006), Krzyż Komandorski Orderu św. Stanisława Biskupa i Męczennika (2011), Order św. Stanisława Biskupa i Męczennika I Klasy z gwiazdą (2013).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie