Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marzenia się spełniają. Chór Kameralny ze Stalowej Woli odwiedził w Chicago dawnych chórzystów

Zdzisław [email protected]
Eksplozja radości w centrum Chicago.
Eksplozja radości w centrum Chicago. Zdzisław Surowaniec
Chór Kameralny ze Stalowej Woli w drodze na międzynarodowy festiwal zajrzał do Chicago, gdzie mieszkają… dawni chórzyści.

- Trzeba uważać, bo marzenia się spełniają - śmieje się Paweł Fonfara, kiedy siedzimy w przyjemnym chłodzie w kościele Matki Bożej Matki Kościoła w Willow Springs, na przedmieściu Chicago. Paweł wymarzył sobie, żeby sprowadzić do Chicago Chór Kameralny ze Stalowej Woli, w którym śpiewał. I spełniło się.

6 lipca, w gorący, parny poranek, dwudziestu chórzystów stanęło ze swoim maestro Jerzym Augustyńskim na amerykańskiej ziemi. Podążyli do Stanów Zjednoczonych ścieżką wydeptywaną od setek lat przez miliony Polaków, dla których amerykański kontynent stawał się nową ojczyzną. Celem wyprawy był udział w Międzynarodowym Festiwalu Chórów w Pocatello w stanie Idaho na zachodnim wybrzeżu Stanów. Po drodze zajrzeli do znajomych.

DUŻE KOSZTY

Była to najtrudniejsza wyprawa, w jaką wybrał się jakikolwiek zespół z Miejskiego Domu Kultury. Przede wszystkim ze względu na potężne koszty związane z międzynarodowym i międzykontynentalnym przelotem samolotami w szczycie sezonu letniego oraz dograniem spraw związanych z zakwaterowaniem chórzystów wśród chicagowskiej polonii. Byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie wsparcie od prezydenta Andrzeja Szlęzaka.

- Chwilami te przygotowania do wyjazdu wisiały na włosku - przyznają zgodnie dyrygent i założyciel chóru Jerzy Augustyński oraz dyrektor Miejskiego Domu Kultury Marek Gruchota. Z trudem udało się skompletować skład, który zapewniłby satysfakcjonujący poziom na festiwalu, na który zakwalifikowały się znakomite chóry z całego świata. Próg, w postaci finansowania części wyprawy z własnej kieszenie, był dla wielu śpiewaków za wysoki do pokonania. W wielki świat wybrało się dwudziestu chórzystów.
Z Warszawy przylecieli do Amsterdamu na piękne lotnisko Schiphol, a potem wielkim boeing'iem 747, z dwoma pokładami dla podróżnych, przez Ocen Atlantycki dotarli do Chicago. Na lotnisku O'Hara chórzyści wpadli w objęcia znajomych… i krewnych. Piotrek Fonfara przywitał się "na misia" ze swoim "amerykańskim" bratem Pawłem i jego żoną Sylwią, zjawił się Krzysiek Granat - niegdyś naprawiający komputery w "Echu Dnia", a teraz zgarniający dolary na rozwiązywaniu problemów informatycznych w Chicago.

SKRAWEK POLSKIEJ ZIEMI

Jak spod ziemi wyrosła polonijna telewizja POLNEWS z brodatym dziennikarzem Jerzym Kucharskim pochodzącym z Tarnowa. - To mój kolega z podstawówki - ucieszył się Jerzy, który z sandomierską chórzystką Agatą Sobolewską został przepytany o plany koncertowe w Stanach. Telewizja znikła, a chórzyści wsiedli do wielkiego, żółtego autobusu, jakim wozi się w Stanach uczniów i pognali na miejsce zbiórki do polonijnego kościoła w Willow Springs. Wiatr wiejący przez otwarte szyby dawał ochłodę od tropikalnego gorąca, a za oknem migały chicagowskie dzielnice.

- Witajcie na skrawku polskiej ziemi! - usłyszeli chórzyści od sympatycznego przeora i dyrektora misji ojca Michała Blicharskiego z zakonu cysterów, witającego ich na rozpalonym od słońca dziedzińcu kościoła. Serdeczne powitanie ochłodziło stres związany z podróżą i zmianą czasu. Przy kościele pojawili się kolejni polonusi - Irmina i Paweł Paluchowie z synem Stasiem przylecieli specjalnie z Nowego Jorku na spotkanie z chórem, w którym śpiewali. Zjawiła się Krysia Sanakiewicz - niegdyś tancerka z Zespołu Pieśni i Tańca "Lasowiacy", gdzie tańczyła z Jackiem Niemirskim, teraz mieszkającym w kanadyjskim Vancouver, gdzie prowadzi zespół "Polonez". Pojawili się na powitanie kolejni polononusi - Małgorzata Czubat, Ewa Wilhelm, Malgorzata Karnat-Leś. Przyjechała uśmiechnięta dama - Genowefa Kalembasa - prezeska chicagowskiego Klubu Stalowa Wola i podarowała chórzystom koszulki z napisem Stalowa Wola.

OAZA POLSKOŚCI

Jerzego Augustyńskiego i dziennikarza Zdzisława Surowańca relacjonującego pobyt chóru w Stanach Zjednoczonych zabrała do siebie Ania Rojek, żona Zbyszka, który w tym czasie przebywał w Polsce w Stalowej Woli. Rojkowie w swoim pięknym domu w dzielnicy Plainfield stworzyli oazę polskości - z polską kuchnią i gościnnością, zanurzoną w pięknym, czystym amerykańskim krajobrazie jak z obrazka na bombonierce. Mieszkają w domku na osiedlu z jeziorami, na których strzelają fontanny podświetlane nocą, gdzie po ogrodach z wystrzyżoną i miękką jak dywan trawą biegają wiewiórki i dzikie króliki, gdzie przylatują sroki i kaczki. Do towarzystwa dołączył Marek Brudek ze Stalowej Woli z żoną, którzy swoje miejsce znaleźli w chicagowskiej metropolii.

Wszyscy chórzyści dostali się do polonijnych rodzin. Jeszcze tego samego wieczoru niektórym udało się zobaczyć Chicago by night. Chicago by day zobaczyli wszyscy na drugi dzień rano. Miejscem spotkania była chińska dzielnica, skąd do śródmieścia czyli Downtown popłynęli wodnym tramwajem. Z każdą mijaną milą pojawiały się nowe, zachwycające drapacze chmur. Z wodnego tramwaju chórzyści wyskoczyli na zatłoczone ulice chicagowskiej metropolii, pilnowali przez polonusów, żeby się nie pogubili.

Niespodzianką był wyjazd na 96 piętro wieżowca do restauracji, skąd roztacza się widok na śródmieście i zatokę Jeziora Michigan. Zobaczyć błyszczące wieżowce z lotu ptaka i bezkresne jezioro, siedząc przy oknie i pociągając amerykańskie piwo - tego się nie da zapomnieć. Ciekawostką jest to, że wyjazd jest reglamentowany, w restauracji może przebywać maksymalnie 160 osób. Przy windzie na dole jest więc długa kolejka. Drugą ciekawostką jest to, że zorganizowane grupy płacą za rachunek 16 procent podatku, kiedy grupy do czterech osób mają taksę zerową. Przy wyjściu z restauracji bardzo ucieszył nas widok niezwykłej rzeźby na chodniku - mężczyzny siedzącego na ziemi i oplatającego nogami pień drzewa.

WIELKIE JEZIORO

A przed nami kłębiły się kolejne atrakcje, po których oprowadzali nas polonusi. Nabrzeże Jeziora Michigan, skąd jak na dłoni widać zachwycające wieżowce chicagowskie, w sobotnie południe pełne było ludzi. Są tam muzea, restauracje i teatry czynne cały rok. I jest widok z mola na jezioro. Tłumy czekały na rejsy statkami, inni turyści wsiąkali do dziesiątków barów i sklepów pełnych pamiątkowej tandety albo decydowali się na wolną jazdę wielkim diabelskim kołem wysokim na piętnaście pięter, zmodernizowanym w miejsce konstrukcji, jaka powstała w 1893 roku.

A centrum Chicago odsłaniało nam kolejne atrakcje. W Millenium Park weszliśmy w świat kosmicznych konstrukcji. Wykonany z pogiętych stalowych srebrzystych blach pawilon przy wielkim trawniku Great Lawn, służył do występów plenerowych, a publiczność po prostu siedziała na miękkiej jak dywan trawie, mając nad głowami głośniki zapewniające w każdym miejscu doskonałą słyszalność, przyczepione do łukowato wygiętych stalowych prętów. - Oj, żeby tu wystąpić - uśmiechnął się Maciej Witek, prowadzący w Stalowej Woli Chór Chłopięcy Cantus.

Kilka kroków dalej stoi niezwykła konstrukcja - Cloud Gate, co ryzykując poprawność językową można przetłumaczyć jako "bramę chmury", albo "chmurną bramę". Wyglądem przypomina wielką bańkę mydlaną przysiadłą na ziemi. W jej lustrzanej powierzchni odbijają się okoliczne wieżowce, a niezwykłe odbicia sprawiają, że ubawieni ludzie fotografują się tu bez końca.

NIEZWYKŁE FONTANNY

Pogonieni przez naszych polonijnych aniołów-stróżów za chwilę mieliśmy brodzić w sięgającej do kostek wodzie w niezwykłej fontannie Crown Faountain (na swój użytek nazywam ją "fontanną spodkiem"), wielkości boiska sportowego. Kto się tu dostał zamieniał się w beztroskiego dzieciaka. To jedyna chyba fontanna na świecie, gdzie można się bezkarnie ochłodzić, z czego korzystają setki ludzi naraz. Woda ścieka z dwóch wielkich bloków, na których wyświetlają się uśmiechające się twarze. Chórzyści skwapliwie skorzystali z ochłody, po przejściu kilku kilometrów, bo przed nimi były kolejne kilometry. I kolejna atrakcja - jedna z największych na świecie fontann Buckingham Fountain, strzelająca w niebo wielkim strumieniem wody jak z gejzera. Tu chórzyści dali spontaniczny mały koncert, a mistrz Jerzy był szczęśliwy, że w wilgotnym powietrzu głosy pięknie się niosły. To wszystko było zaledwie częścią chicagowskich atrakcji, ale trzeba było wracać, bo zbliżał się wieczór.

W niedzielę 7 lipca Chór Kameralny zjawił się przed wieczorną mszą świętą na próbę do kościoła w Willow Springs. Chórzyści wykonali oprawę wokalną podczas nabożeństwa, stojąc przy ołtarzu z kopią Cudownego Obrazu Matki Bożej Szczyrzyckiej, ze Szczyrzyc w województwie małopolskim w powiecie limanowskim, skąd pochodzą cystersi. A potem dali koncert. - To był pierwszy koncert w wykonaniu chóru z Polski w dziesięcioletniej historii kościoła - powiedział ojciec Michał Blicharski. Na koncert do chóru dołączyli spontanicznie stalowowolscy polonusi - Paweł Fontara, jego żona Sylwia i jej siostry Ula i Kasia Mikołajewskie. - Również śpiewały przed laty w Chórze Kameralnym, a obecnie mieszkają w Chicago - wyjaśnił Jerzy.

KLUB STALOWA WOLA

To było wzruszające spotkanie stalowowolskich chórzystów z rodakami, którzy znaleźli swoje miejsce na amerykańskiej ziemi. - Czułem wielkie wzruszenie słuchaczy, bo chwilami stałem wśród nich. Zwłaszcza przy polskich utworach u wielu osób pojawiły się łzy. Oni naprawdę są spragnieni polskiej kultury - zwierza się Jerzy.

Wielu polonusom już się powiodło i z Ameryki się nie ruszą, niektórzy jeszcze żyją w lęku czy uda im się dopełnić formalności i zostać legalnie w Stanach, inni myślą o powrocie do kraju. W Chicago jest od piętnastu lat Klub Stalowa Wola. Kieruje nim Genowefa Kalembasa, która do Stanów trafiła w roku 1978. Ta niewielka grupa "stalowiaków" liczy dziesięciu członków, ale co roku spełniają marzenia dzieci z Domu Dziecka w okresie świąt Bożego Narodzenia, a latem przekazują tysiąc dolarów na wakacje. - Ciągle myślę o Polsce - zapewnia pani Genowefa.

- Przez naukę tańców i piosenek podtrzymuję wśród Polonii naszą piękną polską tradycję - zwierza się Krystyna Sanakiewicz, dyrektor i choreograf chicagowskiego Zespołu Pieśni i Tańca "Wawel" oraz nauczycielka tańca w polonijnej szkole imienia Tadeusza Kościuszki. - Niektóre dzieci polskich rodziców coraz gorzej mówią po polsku, bo przez pięć dni uczą się w amerykańskim środowisku, więc pokazywanie im ojczystej kultury i takich zespołów jak Chór Kameralny, zachęca ich do podtrzymywania polskiej tradycji - uważa.

Paweł Fonfara przyszedł do Chóru Kameralnego z Chóru Chłopięcego Cantus, prowadzonego przez Stanisława Steczkowskiego. Przed pięcioma laty wyjechał do Stanów. Był z chórem związany bardzo emocjonalnie. - Od dawna marzyłem, aby po przeżyciu szoku związanego ze zmianą klimatu i kultury, okrzepnąć i zaprosić Chór Kameralny. Do tej pory nie wierzę, że marzenie się spełniło - mówi uradowany. Paweł wyniósł z Polski tak dużą potrzebę chóralnego śpiewania, że razem z żoną śpiewają w małym chórze w kościele w Willow Springs.

DALEJ W DROGĘ

Wszyscy polonusi poznali smak ciężkiej pracy i dorabiania się na obcej ziemi, gdzie życie zaczyna się od nauki języka. Ale wiedząc, że Ameryka jest dobrym miejscem do życia, nie zapominają o Polsce. Dlatego przyjęli chórzystów z gorącym sercem i nie szczędzili wydatków, aby czuli się dobrze w polskich oazach na amerykańskiej ziemi.

Pożegnanie było tak samo gorące jak powitanie. Polonusi zostawali ze wspomnieniami, Chór Kameralny zabierał wspomnienia ze sobą i 8 lipca wyleciał w dalszą podróż po amerykańskiej ziemi, do Pocatello w stanie Idaho, na międzynarodowy festiwal chóralny. Czekała tam na nich… także grupka polonusów. No bo gdzie nas nie ma?

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Archeologiczna Wiosna Biskupin (Żnin)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie