MKTG SR - pasek na kartach artykułów

MILCZĄCY BOHATER WIELKIEJ UCIECZKI

Edyta URBANIAK

Miał szansę wydostać się zza żelaznej kurtyny. Kilku żołnierzy - buntowników opanowało okręt marynarki wojennej, na której służył. Od niego, 24-latka z Rozwadowa, zależało powodzenie całej akcji

Najbardziej spektakularna i zuchwała ucieczka z komunistycznej Polski! Okres stalinowski. Kilku buntowników opanowuje okręt marynarki wojennej "Żuraw" i zmienia kurs na Szwecję. Tymczasem powodzenie całej akcji zależy od Zygmunta Tutki, dziś 79-letniego tarnobrzeżanina, wtedy 24-latka z Rozwadowa. To właśnie on zasiada przy radiotelegramie na okręcie...

Rok 1951. W marynarce wojennej rozpoczynają się aresztowania wśród dowódców i przedwojennego korpusu oficerskiego.

- Właśnie kończyłem służbę poborową. Jeszcze miesiąc i miałem wyjść do cywila. Byłem radiotelegrafistą w marynarce wojennej. Pływałem na okręcie "Żuraw", który służył do celów naukowo-badawczych. Do wojska przychodziły nowe roczniki. Wśród nich pojawiła się myśl buntu na pokładzie - wspomina Zygmunt Tutka, na pierwszy rzut oka schorowany, starszy pan. Po chwili rozmowy uderza jego niezwykła siła wewnętrzna, charyzma i inteligencja. Przez skórę czuje się, że to właśnie on był jedną z kluczowych postaci spektakularnej ucieczki z uciemiężonej przez komunistyczne władze Polski. Mimo że niby nie zrobił nic... Właśnie dlatego, że nie zrobił nic...

Przyjaciel buntownikiem

- Wiedziałem, że to nastąpi, ale nie wiedziałem kiedy. Głównodowodzącym buntu był mój serdeczny przyjaciel Heniek Barańczak - opowiada tarnobrzeżanin. Nie był wtajemniczony w szczegóły akcji, ale słyszał, jak kilku żołnierzy omawia plan.

- Heniek wiedział, że podsłuchałem tę rozmowę. Podszedł do mnie tylko i zapytał: "A jakbyśmy tak ruszyli w świat?". Odpowiedziałem mu: "Lepiej nie ruszaj" i już więcej na ten temat nie było rozmowy - kontynuuje pan Zygmunt.

Mimo to Barańczak liczył, że kiedy przyjdzie co do czego, jego przyjaciel zdecyduje się zamieszkać w wolnym kraju. Jako jedyni spośród załogi nie byli w partii, ani żadnym związku. - On znał moje nastawienie do komuny - dodaje 79-latek. Domyśla się, że szef buntowników nie wtajemniczał go w szczegóły akcji, bo bał się, że przyjaciel może go odwieźć od zamiarów. Pan Zygmunt przyznaje, że miał na niego duży wpływ, Barańczak liczył się z jego zdaniem.

Kurs na Szwecję

1 sierpnia na pokładzie było trzech oficerów, trzech bosmanów, załoga liczyło około 40 ludzi. Było jeszcze widno, kiedy okręt wypłynął z Kołobrzegu. Rano miał być w macierzystym porcie w Gdyni. Nic nie zapowiadało, że zdarzy się coś niezwykłego.

- W pewnym momencie przyszedł do mnie Heniek i mówi: "Zygmunt, to już" - wspomina tarnobrzeżanin. Przez chwilę zastanawiał się, co przyjaciel ma na myśli. - Oddałem mu klucz do radiotelegramu - mówi 79-latek. Mimo sędziwego wieku i słabego zdrowia, doskonale pamięta zdarzenia sprzed ponad pół wieku. Opowiada rzeczowo, skupiając się na najistotniejszych sprawach.

- Pozamykali dowództwo, postawili straż przy drzwiach i zmienili kurs na Szwecję - relacjonuje zdarzenia z 1951 roku.

Ilu ludzi się zbuntowało? Mówi się o sześciu. Ale tarnobrzeżanin podejrzewa, że było ich więcej. Takiej garstce żołnierzy trudno byłoby przeciwstawić się reszcie załogi.

Najbardziej stresująca noc w życiu

Słuchając opowieści pana Zygmunta, wydaje się, że przejęcie wojskowego okrętu jest dziecinnie proste. Wszystko trzeba było jednak dograć w najmniejszych szczegółach, czekać na sprzyjający moment i okoliczności. Planujący akcję musieli zadbać, by wśród nich znalazł się sternik, motorniczy czy sygnalista.

Bardzo dużo, a może nawet najwięcej zależało od radiotelegrafisty. Wystarczyła chwila i sztab w Gdyni wiedziałby o buncie na "Żurawiu". - To była najbardziej stresująca noc w moim życiu - wspomina pan Zygmunt. Każda godzina, minuta, sekunda wlokła się niemiłosiernie. A on drżał, by nie przyszło wezwanie ze sztabu. Jeśli by odpowiedział, od razu zorientowano by się, że okręt zmienił kurs. Jeśli by milczał, wiadomo by było, że coś jest nie tak. Rozpoczęto by poszukiwania. On sam mógł, ba, według przepisów, powinien powiadomić Gdynię, co zaszło na "Żurawiu". Milczał. Nie myślał jednak o wsypaniu kolegów.

Zresztą pan Zygmunt podejrzewa, że jeśli sztab dowiedziałby się o buncie, zbombardowałby okręt. - Co to dla nich w tamtych czasach było zlikwidowanie 40 ludzi i okrętu? A łatwo można było się wytłumaczyć, że "Żuraw" wpłynął na minę z czasów wojny.

W wolnym kraju

Przez całą noc radiotelegram milczał. Uciekinierom sprzyjało szczęście, choć nie do końca. - W pewnym momencie okazało się, że nie ma map. Zrobiło się zamieszanie. Okazało się, że ktoś je schował. Do końca nie wiadomo, kto - wspomina radiotelegrafista. Bez map trudno było przepłynąć przez skaliste wody w okolicach Bornholmu. Udało się. Rano 2 sierpnia "Żuraw" stanął na redzie w porcie Ystad.

- Wezwaliśmy pilota. Jeden z naszych znał niemiecki, więc wyjaśnił, że przypłynęliśmy z Polski, prosimy rząd szwedzki o azyl. Przez cały dzień był korowód - policja, przesłuchania, decyzja, kto zostaje, kto wraca, rozterki, nerwy - mówi tarnobrzeżanin. On od początku wiedział, że jego miejsce jest w kraju. Choć przyjaciel - buntownik wpisał go na listę tych, którzy zostają na drugim brzegu Bałtyku. Kilkoro ludzi w ostatniej chwili wykreśliło się z listy. Część żołnierzy bała się, że buntowników czeka obóz koncentracyjny. Pojawił się szum, żeby wracać. Niektórzy zostawili w domach rodziny, małe dzieci. Jaką miałyby przyszłość żony zdrajców. - Nikt nie obawiał się, że Szwecja nas nie przyjmie. Wiadomo było, jaki dobrobyt jest za żelazną kurtyną.

Niszczyciel na "powitanie"

- Po wypłynięciu ze Szwecji skontaktowałem się z bazą w Gdyni i poinformowałem o zajściu - mówi radiotelegrafista. I znów załogę czekały godziny nerwów. Zygmunt Tutka zorientował się, że naprzeciw "Żurawiowi" wysłano niszczyciela "Błyskawicę". Prawdopodobnie po to, by zatopić okręt buntowników. By uniknąć śmierci, bosman zmienił kurs na Hel, wiadomo było bowiem, że jest tam za płytko i "Błyskawica" nie dopłynie.

- Na brzegu czekała na nas chyba kompania wojska - wspomina tarnobrzeżanin. - Za dwa dni wszystkich nas pozamykano, a już miesiąc później stanęliśmy przed sądem. Ja dostałem 10 lat więzienia, dowódca 15 lat, zastępca - 12, komandor do spraw pomiarowych - 15 lat.

Takiego obrotu spraw żołnierze, którzy wrócili do kraju nie spodziewali się. - Co miał zrobić na przykład dowódca, jeśli dwóch przystawiło mu pistolety i zamknęło?

Więzienie - złość przeciw komunie

Dopiero w więzieniu Zbigniew Tutka pożałował, że nie został w Szwecji. Siedział między innymi w Rawiczu, Szczecinie, Gdyni, Nowogardzie.

- Najciężej było w Rawiczu. Panowała pruska dyscyplina. Za najmniejsze przewinienie surowo karano - wspomina tarnobrzeżanin. Pamięta, jak zimą na spacerniaku wziął do ust trochę śniegu, bo chciało mu się pić. "Klawisz" myślał, że ma gryps. Narobił rabanu. Tutkę postawili pod ścianą. Kazali mu się rozebrać do naga na mrozie. Stanął na drewniakach, by nie przemarzły mu stopy. "Klawisz" kopnął je z impetem. Następne pięć dni tarnobrzeżanin spędził w samotnej celi z twardym posłaniem, bez obiadu.

- Właściwie nie było lekkich więzień dla więźniów politycznych, jak my - dodaje 79-latek. Pamięta, jak z kolei w Nowogardzie osadzeni pracowali od godziny 5 rano do 22, po korowodach z apelem, kolacją kładli się spać około pierwszej i po kilku godzinach snu znów szli do roboty. I tak przez półtora miesiąca do końca grudnia, bo trzeba było wykonać plan w fabryce butów. - A z kolei przez cały styczeń nie było papierosów, a palić chciało się niemiłosiernie - wspomina pan Zygmunt. Mimo że było ciężko, osadzeni z "Żurawia" nie mieli pretensji do kolegów - buntowników. - Cała nasza złość skierowała się przeciw komunie - dodaje 79-latek.

Dziesięć lat do tyłu

Na wolność wyszedł po pięciu latach odsiadki, w 1956 roku na mocy amnestii. - Umarł Bierut, przyszła odwilż - wspomina pan Zygmunt.

- W sumie mam dziesięć lat do tyłu. Pięć lat więzienia i pięć okupacji. Urodziłem się w 1927 roku. Wojna wybuchła, kiedy poszedłem do gimnazjum, musiałem przerwać naukę - wspomina. Dopiero po wyjściu z więzienia nadrabiał zaległości. Żona, dziecko, nauka w technikum, praca i do tego pomoc w gospodarce teściom. To był dla niego bardzo trudny okres.

- W 1963 roku przeprowadziliśmy się z żoną i synem do Tarnobrzega. Pracowałem w siarce, ostatnie lata przed emeryturą byłem kierownikiem Wydziału Kolejowego w Jeziórku.

Przyznaje, że w późniejszych latach nie był szykanowany jako były więzień polityczny. - Tylko w pracy za plecami wytykano mi, że jestem kryminalistą. Ale to swołocz, bez szkoły, która zapisała się do partii i krzyczała na wiecach: "Będziemy budować Polskę" - opowiada. W jego bloku, w centrum miasta mieszka kilku byłych więźniów politycznych.

A uciekinierzy? Nie zrobili kariery...

Co się stało z uciekinierami? Pan Zygmunt nigdy nie utrzymywał z nimi kontaktu, nawet z przyjacielem Henrykiem Barańczakiem. Z filmu "Wielkie ucieczki" emitowanego przez telewizję TVN wie, że nie zrobili kariery.

- Część z nich zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach, inni zmarli już śmiercią naturalną - mówi 79-latek. Pod samochód Barańczaka podłożono bombę. Mocno ucierpiała żona, zmarła po kilku latach, a on po wypadku zaginął. Do dziś nawet brat i dzieci nie wiedzą, co się z nim dzieje. - Część z uciekinierów żyje w Kanadzie, Ameryce. Na początku było im bardzo ciężko, ale jakoś ułożyli sobie życie, pożenili się z Polkami, znaleźli pracę. Kilku w obawie o swoje życie pochowało się w Górach Skalistych - dodaje pan Zygmunt.

On sam po wyjściu z więzienia nigdy nie żałował, że nie został w Szwecji. Ma kochającą rodzinę, żonę, syna. - W latach dziewięćdziesiątych odnowiono nasz proces. Przyznano mi kombatanctwo, mam zniżki na niektóre leki, jakiś dodatek do emerytury. Tyle.

Zhańbiony "Żuraw"

"Żuraw" - polski okręt wojenny - trałowiec redowy typu Jaskółka, później przebudowany na okręt hydrograficzny. Powstał w Gdyni, wodowany 22 sierpnia 1938 roku. 1 września 1939 roku wziął udział w walce z nalotem niemieckich bombowców koło Helu. Po kapitulacji Helu, 2 października, okręt został zdobyty przez Niemców. Następnie został wcielony do niemieckiej marynarki. Odnaleziono go wraz z innymi okrętami w Travemünde i rewindykowano. 25 stycznia 1946 jeszcze w Travemünde okręt podniósł ponownie polską banderę i przywrócono mu nazwę "Żuraw". Po uzbrojeniu i wyposażeniu w Kilonii, 12 marca 1946 roku, trałowce z "Żurawiem" powróciły do Gdyni, gdzie zostały wcielone do flotylli trałowców, tworząc 1. dywizjon. Od grudnia tegoż 1946 okręt został skierowany do celów pomiarów hydrograficznych, a w maju 1947 roku przekazano go do oddziału hydrograficznego marynarki wojennej, gdzie pełnił funkcję okrętu hydrograficznego. Po przebudowie, 15 października 1948 roku, został oficjalnie przemianowany na okręt hydrograficzny, otrzymał numer burtowy HG-11.

Po buncie żołnierzy w 1951 roku, ówczesne władze polskie uznały nazwę "Żuraw" za zhańbioną i okręt przemianowano na "Kompas". Przez następne dwudziestolecie służył dalej jako okręt hydrograficzny. W 1971 roku został wycofany ze służby i przekształcony na barkę koszarową BK-4 w Gdyni. W 1977 roku został przeznaczony do skasowania. Pocięto go na złom w 1981 roku.

Kim jest Zygmunt Tutka

Zygmunt Tutka był jedną z kluczowych postaci spektakularnej ucieczki załogi okrętu "Żuraw" z uciemiężonej przez komunistyczne władze Polski do Szwecji. Mimo że niby nie zrobił nic... Właśnie dlatego, że nie zrobił nic. Urodził się w 1927 roku, pochodzi z Chmielowa. Mieszkał w Szczecinie, Rozwadowie, od 1963 roku w Tarnobrzegu. Skończył technikum - jest technikiem przewozów kolejowych. Przez lata pracował w "Siarkopolu", ostatnio na stanowisku kierownika Wydziału Kolejowego Jeziórko. Od 25 lat jest na emeryturze. Ma żonę, syna.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie