MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Stanisław Szado, legenda stalowowolskiego boksu: To przykre, jak po latach ludzie gardzą twoimi osiągnięciami

Bartosz MICHALAK
Stanisław Szado zdobył w swojej karierze cztery medale mistrzostw Polski.
Stanisław Szado zdobył w swojej karierze cztery medale mistrzostw Polski. archiwum
W swojej karierze zdobył w sumie cztery brązowe medale mistrzostw Polski. Dlaczego "tylko" brązowe? Ponieważ w kategoriach wagowych w jakich walczył, rywalizował z takimi wybitnymi pięściarzami jak: Leszek Drogosz, Jerzy Kulej, Jan Szczepański, Józef Grudzień czy Marian Kasprzyk. Stanisław Szado, bokserska legenda Stali Stalowa Wola, w ponad trzygodzinnej rozmowie opowiedział nam o swoim niezwykłym życiu.
Legendarny bokser Stali Stalowa Wola w październiku skończy 73 lata.
Legendarny bokser Stali Stalowa Wola w październiku skończy 73 lata. Bartosz Michalak

Legendarny bokser Stali Stalowa Wola w październiku skończy 73 lata.
(fot. Bartosz Michalak)

Stanisław Szado (urodzony 22 października 1941 roku w Pysznicy) - legendarny bokser Stali Stalowa Wola; były młodzieżowy i dorosły reprezentant Polski; Przede wszystkim walczył w kategorii wagowej - lekkopółśredniej. Jego pierwszym trenerem w klubie był nieoceniony dla sportu w mieście Tomasz Konarzewski, który na Podkarpacie trafił z Łodzi. W swojej karierze zdobył w sumie cztery brązowe medale mistrzostw kraju. O tytuły rywalizował z największymi ikonami polskiego i światowego bosku, byłymi wybitnymi olimpijczykami: Leszkiem Drogoszem, Jerzym Kulejem, Janem Szczepańskim, Józefem Grudniem i Marianem Kasprzykiem. W ringu stoczył 243 walki. Zyskał miano: "Twardy jak skała". Przez Radę Państwa w Warszawie został odznaczony "Złotym Krzyżem Zasługi", a także tytułem "Mistrza Sportu". Otrzymał złotą odznakę "Zasłużony dla klubu ZKS Stal Stalowa Wola", złotą i srebrną odznakę "Zasłużony dla Huty Stalowa Wola" (w HSW przepracował 43 lata), tytuł "Zasłużony dla województwa rzeszowskiego", a także w połowie lat 60. miano "Sportowca roku" w Stalowej Woli. Ma dwoje dzieci: córkę Martę, a także syna Jarosława.

Bartosz Michalak:- Grudzień 2013 roku. To właśnie wtedy wybrał się Pan na sesję rady miejskiej, aby upomnieć się o tytuł "Zasłużony dla Miasta Stalowa Wola". Po co to Panu było?
Stanisław Szado:- A co ty byś zrobił na moim miejscu? Gdybyś miał świadomość, ile potu wylałeś walcząc dla klubu z twojego miasta, ile walk wygrałeś w wypełnionej ludźmi hali, a potem, po latach, gdybyś dowiedział się, że kilku radnych określiło twoje starania jako nic nie znaczące? Po prostu - były, minęły. To była wyjątkowa sytuacja. Jako były sportowiec mam w sobie dużo dumy, dlatego wielokrotnie w życiu nie chciałem szukać kompromisu. Jak prezesem piłkarskiej spółki został pan Szymański, to moja legitymacja "Zasłużony dla klubu ZKS Stal Stalowa Wola", umożliwiająca mi chociażby bezpłatne wejścia na piłkarskie mecze, przestała obowiązywać. Miałem to w nosie, nic z tym nie robiłem. Jak kiedyś, jeszcze pracując na hali MOSiR-u, odebrano mi trzysta złotych z pensji, które dostawałem z racji boksowania dla klubu przez blisko dwadzieścia lat, też miałem to gdzieś. Nikogo nie chciałem się prosić o jakieś bzdety! Ale kiedy dowiedziałem się, że kilku radnych, których pewnie wciąż nie ma bladego pojęcia o sportowej historii tego miasta, celowo odrzuciło wniosek o przyznanie mi tego wyróżnienia, to nie wytrzymałem. Szczególnie, że przeciwko mojej kandydaturze protestowała między innymi pani Ignarska, której paradoksalnie nie było jeszcze na świecie, kiedy boksowałem dla Stali! Były prezes Stali, Jerzy Augustyn też był na "nie". Nie masz pojęcia, jakie to przykre uczucie, jeśli po wielu latach okazuje się, że ludzie gardzą twoimi osiągnięciami. A uważam, że takowe miałem, szczególnie jeśli porównałbym je do "sukcesów" tych osób, które takie tytuły "zasłużonych" wówczas otrzymywali "od ręki". Walczyłem i wygrywałem z najlepszymi. Kulej, Drogosz, Szczepański, Grudzień, Kasprzyk - kto z tego miasta miał jeszcze okazję z nimi stanąć w ringu? Z ludźmi, którzy wracając z igrzysk olimpijskich, mistrzostw świata czy mistrzostw Europy mieli na szyjach medale.

I jeszcze jedna ważna sprawa. Kiedy poszedłem w grudniu na tę sesję, to nie upominałem się o wyróżnienie tylko dla siebie. Przypomniałem również piłkarzy: Waleriana Bieniasa oraz Ireneusza Kwiatkowskiego. Zresztą bądźmy poważni. Z tego tytułu "Zasłużony dla Miasta Stalowa Wola" tak naprawdę nic nie wynika. Przecież ci "zasłużeni" nie dostają żadnych pieniędzy, nie mają specjalnych ulg i tym podobnych. To jest takie umowne określenie. Mi chodziło jednak o zasady. Nie miała prawa oceniać mnie osoba, która nie znała historii stalowowolskiego boksu! Która nie miała pojęcia kim był trener Tomasz Konarzewski. I w końcu, która nie wiedziała, że to bokserzy rozsławiali to miasto. Bo początkowo, jak jeździliśmy na mecze chociażby do Warszawy, to wszystkim się wydawało, że Stalowa Wola leży zaraz obok tej Żelazowej. Produkcja zbrojeniowa w HSW początkowo była utajniona. Pomyśl sobie, że jak zaczął jeździć pociąg relacji Warszawa-Przemyśl, to zatrzymywał się on w Rozwadowie, a nie tutaj. W hotelu "Hutnik" nocowali pięściarze Legii, Gwardii Warszawa i prezesi Polskiego Związku Bokserskiego. Nikt nie mówi o tym, że hala sportowa powstała w mieście specjalnie dla bokserów, którzy początkowo zmuszeni byli walczyć w Miejskim Domu Kultury, gdzie nie mogło wejść dużo kibiców.

Jaki finał miała ta sprawa związana z Pana wystąpieniem w urzędzie miasta?
Nie zajmuję się już tym tematem, więc nie mam pojęcia czy jakieś wyróżnienie zostało nam przyznane czy nie. Dowodów na to nie mam. Moim celem było wtedy przede wszystkim ukazanie, jak dorobek sportowy ludzi może być znieważony przez grupkę radnych i myślę, że mi się to udało. Jest we mnie żal, że dzisiejsza społeczność nie dba o historię. Dla wielu mieszkańców tak wspaniały trener, jaki był Tomasz Konarzewski jest dzisiaj zupełnie nieznany. Jakbyśmy tak teraz wyszli z domu i popytali o niego przechodniów, to pewnie większość nie miałaby bladego pojęcia, co to był za człowiek. A to właśnie trener Konarzewski, przyjeżdżając tu z Łodzi wyszkolił wielu pięściarzy. Był on swego rodzaju nauczycielem dla trenera Ludwika Algierda, który później został uznanym szkoleniowcem. Dla Stalowej Woli z powodzeniem walczył też syn Tomasza Konarzewskiego, Zygmunt. Tutejsze społeczeństwo, które deklaruje zainteresowaniem sportem powinno wiedzieć, jak ważnymi postaciami dla stalowowolskiej piłki nożnej byli tacy zawodnicy jak: Jerzy Famulski, Julian Dymowski czy Henryk Wietecha! Każdy dom ma swój fundament. Fundamentem Stali Stalowa Wola są właśnie ludzie, o których rozmawiamy.

To może Pan mi w końcu powie, dlaczego sekcja bokserska Stali tak łatwo została przekazana pod skrzydła ministra Brzostowskiego, który promował Igloopol Dębica? Dużo ludzi unika tego tematu.
Moim zdaniem duży wpływ miała na to coraz większa ilość byłych pięściarzy, którzy zaczęli domagać się sądownie pieniędzy w ramach swego rodzaju zadośćuczynienia. Że skoro boksowali oni dla Stali, odnosili poważne kontuzje, to i należało się im odszkodowanie. Henryk Sarwan, Tadeusz Garduła - to jedni z pierwszych zawodników, którzy rozpoczęli lawinę takich pozwów. Co więcej, oni wygrywali te sprawy. W konsekwencji Huta poprzez klub Stal była zmuszona wypłacać kolejnym bokserom duże pieniądze. W mieście zaczęła krążyć opinia, że boks przede wszystkim szkodzi społeczeństwu. Panowało przekonanie, że skoro ten boks jest taki szkodliwy, to po co go tutaj utrzymywać. Dlatego nie było protestów w Stalowej Woli, żeby w 1976 roku wszystko, co związane z tym sportem trafiło do Dębicy.

Rok wcześniej przestałem boksować. W swojej karierze doznałem między innymi złamania mostka, złamania szczęki, złamania nosa, poważnej kontuzji barku, a do dzisiaj zmagam się z konsekwencjami zwyrodnienia kręgosłupa. Mimo to, ani przez moment nie pojawiła się w mojej głowie myśl, żeby domagać się jakiegoś odszkodowania! Przecież nikt mnie nie zmuszał do boksowania. Sam chciałem walczyć. Kochałem to zajęcie. Szkoda, że nie każdy pięściarz wyszedł później z tego założenia….

W archiwum odszukałem informacje o Pana bardzo dobrych relacjach ze Świętej Pamięci Jerzym Kulejem. Skąd między Wami taka dobra znajomość?
Spędziliśmy razem wiele godzin na zgrupowaniach. Jurek nigdy się nie wywyższał. Nawet, gdy zaczął odnosić swoje największe sukcesy, pozostał normalnym facetem. Nie był cwaniakiem. Do dziś pamiętam jak Jurek przyjechał z Warszawy do Pysznicy swoją "Syrenką" (uśmiech). Zorganizowaliśmy takie spotkanie z tutejszą społecznością. Następnie pojechaliśmy do Jastkowic. Tam również czekało na nas dużo ludzi, którzy chcieli posłuchać opowieści z ust tak wybitnej jednostki, jaką był Jerzy Kulej. A przyjechał on tutaj za darmo! Dziwi mnie tylko fakt, że nikt ze Stalowej Woli nie wyraził chęci na takie spotkanie. Co z tego, że nie było już w mieście sekcji bokserskiej. Pod koniec lat siedemdziesiątych, a nawet osiemdziesiątych wśród mieszkańców boks wciąż cieszył dużą popularnością.

Pięściarzem Stali był Pan w latach 1956-75. Występował Pan w młodzieżowej i seniorskiej reprezentacji kraju. Dlaczego nie chciał się Pan stąd wyrwać?
Miałem jedną, bardzo konkretną propozycję transferu. Hutnik Nowa Huta oferował mi fajne mieszkanie, motor "Jawę" i oczywiście etat. Mowa o czasach, w których Hutnik był mistrzem Polski. Na przenosiny zabrakło mi odwagi. Byłem młodym chłopakiem ze wsi. Obawiałem się, że nie poradzę sobie w tak dużym ośrodku, jakim było krakowskie osiedle Nowa Huta. Nie zapominaj, że Stalowa Wola też była prężnie rozwijającym się ośrodkiem bokserskim. Bałem się, żeby nie przedobrzyć. Rozłąka z rodziną też mi się nie uśmiechała. Działacze Hutnika byli na tyle uparci, że przyjechali nawet do Pysznicy, do moich rodziców, żeby ci namówili mnie na przeprowadzkę. Nic nie wskórali.

Zabrakło Panu odwagi na przeprowadzkę do Krakowa, a nie zabrakło jej, żeby wylecieć do Stanów Zjednoczonych na dwa i pół roku?
Do Ameryki poleciałem jako dojrzały facet. Miałem już żonę i dwójkę małych dzieci. Byłem ukształtowanym facetem w średnim wieku. Nie możesz porównywać dwudziestoletniego chłopaka do dorosłego mężczyzny (uśmiech). Przez te dwa i pół roku w Stanach Zjednoczonych bardzo ciężko pracowałem na tankowcach. Większą część zarobionych pieniędzy przesyłałem do Polski. Kupiłem też synowi mieszkanie w Warszawie. Dzięki pieniądzom zarobionym zagranicą później dokończyłem dom, w którym teraz siedzimy. Tak się jednak złożyło, że po powrocie do kraju życie mi się kompletnie zawaliło.

Dlaczego?
Nie chcę o tym dużo mówić publicznie. Niech to zostanie między nami. Zawsze byłem człowiekiem rodzinnym. Kidy wróciłem do Polski okazało się, że moje małżeństwo istniało już tylko formalnie. To był dla mnie ogromny cios. Nie ukrywam, że smutki starałem się topić w alkoholu. Ten fatalny dla mnie okres trwał ponad pół roku. Zdecydowanie najgorszy czas w moim życiu. Wówczas męską rozmowę odbył ze mną trener Algierd. Wytłumaczył mi, że nie mogę tak dalej żyć. Że muszę znaleźć w sobie chęci, żeby ułożyć sobie życie na nowo.

Co było dalej?
Znalazłem pracę. Jako pracownik Huty Stalowa Wola odpowiadałem za halę sportową MOSiR-u. Krok po kroku układałem sobie życie na nowo.

Jest Pan skromnym człowiekiem. Swoją opinię opieram na tym, że rozmawiamy już długo, a Pan ani słowem nie wspomniał o swoich medalach mistrzostw kraju, tytule "Mistrza Sportu" czy "Złotym Krzyżu Zasługi", które otrzymał Pan od Rady Państwa.
Widzisz, ja nawet nie wiem, gdzie mam te wszystkie pamiątki. Nie są one dla mnie jakimś wyznacznikiem wartości człowieka. Powiem ci, że dla mnie największym moim osiągnięciem sportowym jest fakt, że żyłem i żyję w tak dobrych relacjach z Jurkiem Kulejem czy Józkiem Grudniem. To świadczy o tym, że poza ringiem byliśmy dobrymi znajomymi. Bez żadnej zazdrości, bez zawiści. Przecież Józek pojechał za mnie na olimpiadę do Tokio w 1964 roku. Otrzymywałem już nawet stypendium olimpijskie, którego wysokość była dużo większa, niż pensja za ciężko przepracowany miesiąc w Hucie. W wadze lekkiej Grudzień zdobył złoty medal i osobiście byłem z tego bardzo szczęśliwy! Nie miałem w sobie żadnej złości, że na zgrupowaniach, to ja byłem lepszy w ringu. Cieszyłem się, że Józek osiągnął tak wielki sukces, za który nawet mi podziękował. Na zgrupowaniach reprezentacyjnych ciągle byliśmy dla siebie sparingpartnerami. Wymagające przygotowania przyniosły swoje efekty w Japonii.

Jak to się stało, że Stanisław Szado został bokserem?
Byłem już znudzony pasieniem krów (uśmiech). A tak zupełnie poważnie, to jako młody chłopak byłem zafascynowany karierą Jerzego Adamskiego. Dokładnie w 1960 roku zdobył on na igrzyskach w Rzymie złoty medal walcząc w kategorii wagowej piórkowej. Do dzisiaj pamiętam radiową relację z tego wydarzenia. Miałem takie małe radyjko, w które się wsłuchiwałem. Od tamtego momentu jeszcze bardziej przykładałem się do treningów, które rozpocząłem w wieku 16 lat. Do Stalowej Woli początkowo docierałem promem, który kursował przez rzekę San. Dokładnie 50 groszy kosztował taki rejs. Jak woda była za niska, to płynęło się łódką. Na treningi dojeżdżałem rowerem, który zabierałem ze sobą na prom. Pamiętam jak raz trener Algierd nie mógł go podnieść, bo był tak bardzo ubłocony. Padał deszcz, a większość dróg podczas takiej aury zamieniało się w bagna. Rower pożyczałem od ojca. Pochodzę z biednego domu. Sport był okazją do wyrwania się od szarej codzienności. Skończyłem technikum mechaniczne. Na dalszą naukę z wiadomych względów nie mogłem sobie pozwolić.

Kiedy Pan zrozumiał, że ten boks może być dla Pana nie tylko pasją, ale i sposobem na życie?
Już występy w młodzieżowej reprezentacji Polski dodawały mi sił do dalszej pracy. Ale nigdy nie zapomnę walki z Zygmuntem Zawadzkim z Zawiszy Bydgoszcz. On w 1959 roku w Lucernie zdobył brązowy medal mistrzostw Europy. Pojechaliśmy ze Stalą na mecz do Bydgoszczy. W wadze lekkiej przyszło mi rywalizować właśnie z Zawadzkim. Na trybunach był obecny między innymi wspomniany Jerzy Adamski, który także był ściśle związany z Bydgoszczą. Swoją walkę wygrałem. Tym samym na oczach mistrza, idola z lat młodzieńczych, zdecydowanie pokonałem brązowego medalistę mistrzostw Europy.

Wyjątkowy był dla mnie też pojedynek z Jerzym Kulejem podczas mistrzostw kraju w Poznaniu. Przegrałem niejednogłośnie, na punkty 3:2, przez co moje prysły marzenia o złotym medalu. Wielu obserwatorów tej walki podkreślało, że to ja byłem minimalnie lepszy. Mam w sobie mały niedosyt, że nigdy nie zdobyłem "złota". Szczególnie, że w jednym sezonie nie przegrałem ani jednej walki! W półfinałowym pojedynku pokonałem Józka Grudnia, ale w finale ze względu na złamaną szczękę nie mogłem wystąpić. Mimo ogromnych próśb, sędziowie nie chcieli słyszeć o kontynuowaniu przeze mnie turnieju…

Jako były sportowiec komu zawdzięcza Pan najwięcej?
Dwóm trenerom. Tomaszowi Konarzewskiemu, na którego mówiliśmy z chłopakami "Tatko", a także Józefowi Kruże. Ten do Stalowej Woli trafił z Gdańska. Równie dobry zawodnik, co szkoleniowiec, o czym miałem okazję przekonać się osobiście. Kruża jako pięściarz zdobył między innymi złoty medal mistrzostw Europy. Chciałbym, żeby ludzie związani ze Stalową Wolą pamiętali o tak wybitnych jednostkach.

Unikatowe zdjęcie. Trener Tomasz Konarzewski wraz z młodym Stanisławem Szado.
Unikatowe zdjęcie. Trener Tomasz Konarzewski wraz z młodym Stanisławem Szado. archiwum

Unikatowe zdjęcie. Trener Tomasz Konarzewski wraz z młodym Stanisławem Szado.
(fot. archiwum)

Stanisław Szado (czarne spodenki) w trakcie walki w stalowowolskiej hali sportowej.
Stanisław Szado (czarne spodenki) w trakcie walki w stalowowolskiej hali sportowej. archiwum

Stanisław Szado (czarne spodenki) w trakcie walki w stalowowolskiej hali sportowej.
(fot. archiwum)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie