MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Wziął na siebie całą winę?

Zdzisław SUROWANIEC

Za kraty trafił 29-letni mieszkaniec Stalowej Woli. Prokurator postawił mu zarzut znęcania się nad trzymiesięcznym synem i półtoraroczną pasierbicą. Synowi złamał rękę, kiedy niemowlę miało miesiąc, przed tygodniem posiniaczył mu głowę. Dziewczynkę próbował utopić. Tak zeznała jego żona. - To znęcanie się ze szczególnym okrucieństwem - ocenił prokurator.

Matka znerwicowana

- Jestem znerwicowana i załamana tym wszystkim - żali się Ewa, matka dzieci, szczupła, młoda kobieta z czarnymi włosami. - Dzieci płakały na widok męża, bały się go - twierdzi. Jej matka dodaje, że jak któreś nie chciało spać, to przyciskał je poduszką. Córka strofuje ją, żeby się nie wtrącała. Po aresztowaniu męża, Ewa przeniosła się do matki z dzieciakami. - Tu stały się spokojne, niczego się już nie boją, śmieją się - zapewnia. A czemu wcześniej nie zgłaszała aktów agresji męża? - Wstydziłam się - tłumaczy.

- Miał skłonność wybuchania przy dzieciach - stawia diagnozę mężowi. - Zmienił się bardzo po śmierci swojej matki - dogaduje teściowa Janusza, za co znowu słyszy od córki, żeby cicho siedziała. Młoda kobieta opowiada, jak odciągnęła męża od córki, kiedy próbował ją podtopić przy kąpieli. - Usłyszałam krzyk dziecka i plusk - mówi. - Kiedy Kamilowi złamał rękę, to przyznał się po trzech dniach - opowiada. Przypomina nawet, że dopytywał się jej brata, czy za to złamanie można wziąć odszkodowanie. Kiedy po dwóch miesiącach od wypadku usłyszała z drugiego pokoju klaśnięcie i zobaczyła siniak na twarzy dziecka, wtedy z dzieciakiem poszła na pogotowie.

- Biedne dziecko - mówi lekarz pogotowia Andrzej Giebułtowicz. To on, kiedy zobaczył niemowlaka z siniakiem na twarzy zawiadomił policję.

Sąsiedzi nie wierzą

- Jesteśmy zszokowani - mówi sąsiadka z parteru bloku, gdzie mieszka rodzina. Podobne emocje przeżywają inni sąsiedzi. Tyle tylko, że jak jeden mąż nie wierzą w to, że Janusz jest winien. Szokuje ich, że ktoś posądził młodego mężczyznę o katowanie dzieci. I zgodnie twierdzą, że wszystkiemu jest winna jego żona.

Mężczyzna po zatrzymaniu przyznał się do winy i odmówił składania wyjaśnień. - Przyznał się? - dziwi się sąsiadka z parteru. I szybko szuka dla niego usprawiedliwienia: - Nie wierzę, że to zrobił. Z niego to jest takie "ciele-mele", że się do wszystkiego przyzna. On jest słaby psychicznie. Będziemy go bronić - zapowiada starsza kobieta.

Siedzę w jej mieszkaniu na parterze. Za oknem przez gęstą już zieleń prześwituje do pokoju wiosenne słońce. Kobieta zastrzega się, że nie jest ciekawska, ale w tym niewielkim bloku wszyscy się znają od dziesiątków lat. Janusza pamiętają od dziecka. - Po śmierci babki mieszkał z matką. Nie pił, nie palił. Chorował na płuca, to się matka nim opiekowała. Była przeciwna małżeństwu z młodą, nie znosiła jej. Twierdziła, że "tamta" nie jest warta jej syna. Błagała, że go będzie utrzymywać, żeby tylko się z nią nie żenił. Ale on się uparł. Kiedy Ewa była w ciąży z pierwszym dzieckiem wziął z nią ślub cywilny, choć to nie było jego dziecko. Mieszkał z nią u jej matki - opowiada kobieta.

Przed rokiem, w czerwcu, matka Janusza zmarła. Wtedy młodzi zamieszkali w domu po matce. Na Boże Narodzenie wzięli ślub kościelny. - Ona do niego mówiła "Januszku, kochanie". On chodził z dziećmi, zostawał z nimi sam w domu - wspomina sąsiadka. - Jakby bił dzieci, to by przecież samego z nimi nie zostawiała. To niemożliwe, żeby bił - przysięga się kobieta.

Nie wszystko było cacy

I ciągnie, że w tym domu nie wszystko było cacy, ale - jak uparcie potwierdza - nie z winy Janusza, który pracował w hucie, kuźni i był w domu jedynym żywicielem. - A jak go ona od ch... i sk... wyzywała, to pół bloku słyszało - zapewnia. Sąsiedzi w starszym wieku, którzy najwięcej przesiadują w domach, pamiętają, że dwa dni po śmierci teściowej Ewa już puszczała w domu głośną muzykę i przyjmowała towarzystwo. - Janusz też lubił głośną muzykę - odpiera zarzuty Ewa. Przekonuje, że sama nie pali, nie pije, a odwiedzała ją tylko koleżanka z mężem.

- W głowie nam się to nie mieści - wzdycha sąsiadka z parteru. - Przecież gdyby Janusz dzieci bił, a ona by nam o tym powiedziała, każdy by jej pomógł - zapewnia.

Po tym jak policja zatrzymała Janusza, jego żona wzięła dzieci i przeniosła się do matki na Aleje Jana Pawła II. W domu został pies. Zamknięta w domu psina bez przerwy szczeka. Starsza kobieta wspomina, jak Ewa wpadła "po tym wszystkim" i wyprowadziła psa na podwórze. - I napyskowała do mnie, że się na nią patrzę. Patrzeć się nie mogę? - odpowiedziałam. I popędzała psa, żeby się szybciej załatwił. Pies nie chciał iść do domu, a ona go na siłę zaciągnęła - powiedziała.

- Sąsiadki wyzywają mnie od kurew, że przeze mnie Janusz trafił do więzienia. A ja tylko powiedziałam prawdę. Sąsiadki o nim nic nie wiedziały, bo był zamknięty w sobie - mówi Ewa, kiedy rozmawiam z nią w domu jej matki.

Sąsiadka: - Takie ciche ciele

Grażyna Polita, sąsiadka z drugiego piętra, nie kryje emocji, cała jest roztrzęsiona. Ma żal do dziennikarzy, że takie rzeczy wypisują o Januszu, że go nazywają bestią, potworem. A ona kończy pisać na czterech stronach kratkowanego papieru petycję do sądu i prokuratury, żeby zwolnili Janusza. - Wszyscy się podpiszą w bloku i na osiedlu - zapewnia. - Z niego jest taki dupeusz. Takie ciche ciele. Teraz dzieje mu się krzywda. On jest sam jeden jak palec, nie ma nikogo. Wziął na siebie całą winę - kiedy to mówi, nie może pohamować łez.

Łzy ma, kiedy wspomina, jak jego matka w szpitalu umierała i przed śmiercią wołała "synu, synu". - Do końca tak go wołała - opowiada wzruszona. Dwa tygodnie po śmierci matki umarł jego kolega Mietek. - Janusz był taki nieporadny, kiedy trzeba było coś załatwić w urzędach - ocenia go. Sama mu wtedy pomagała.

Sąsiadka wspomina, jak Janusz cieszył się dziećmi. - Ona prowadziła jeden wózek, on drugi. Był taki zadowolony z rodziny. Brał dzieci na kolana. Ona go nawet chwaliła do wszystkich. Ale on był dla niej za spokojny, za mało towarzyski - twierdzi. - Bardzo go wyzywała w domu. Jego nigdy nie słyszeliśmy, żeby krzyczał - zapewnia.

- Żeby go teraz zwolnili z aresztu, żeby odpowiadał z wolnej stopy... Takie kanalie chodzą wolno po świecie, a jego trzymają w więzieniu - ubolewa i nie kryje, że ma do niego bardzo wiele ciepłych uczuć. Pamięta również, że sama pomagała Januszowi, kiedy malował mieszkanie, a jego żona poszła z dziećmi do matki. - Kiedy zapytałam ją, czemu nie pomoże Januszowi, kiedy on już nie ma siły, to odpowiedziała, że ona wychowuje dzieci - pamięta jej słowa. Pamięta również, jak go Ewa publicznie upokarzała, kiedy mówiła do sąsiadów, że ma chore jądra. - Powinien teraz zrobić genetyczne badania, żeby się upewnić, czy to drugie dziecko jest naprawdę jego - tak by mu poradziła.

Sąsiadka boi się, że on się teraz całkiem załamie. - Kto mu tam skarpety upierze? Przecież wzięli go w tym, co miał na sobie. Żeby się nie załamał w areszcie, żeby wiedział, że ktoś się o niego stara, że chcemy mu pomóc - pochlipuje.

Mistrz z kuźni: - Coś mi tu nie gra

Za Januszem ujmuje się także Edmund Łyko, mistrz w kuźni w Hucie Stalowa Wola. Janusz pracował tu jako ślusarz, podlegał mu. - Przez siedem lat nie było z nim żadnych problemów - zapewnia. - Coś mi tu nie gra z tym przyznaniem się do pobicia dzieci - przyznaje. - On jest taki, że jakby mu coś wmawiać, to on się w końcu przyzna - usprawiedliwia jego słabość.

Łyko zachował pismo, jakie skierowała do niego żona Janusza. Ewa prosi w nim, aby z powodu nieszczęśliwego wypadku, jakiemu uległ syn, usprawiedliwić nieobecność męża w pracy. Syn - tłumaczyła, wymagał dużo opieki, zmiany opatrunków. "Przepraszam za nieobecność męża" - zakończyła usprawiedliwienie.

Koledzy: - Był mięczakiem

Koledzy w pracy wytrząsają jak z rękawa przykłady, jakim Janusz był mięczakiem. - Pracował u nas taki Dreszcz. Wszystkich naciągał na pożyczki. Kiedy już nie miał od kogo pożyczyć, przyszedł do Janusza, żeby mu poręczył pożyczkę siedem tysięcy złotych. Ostrzegałem go, żeby mu nie poręczał, ale on nie posłuchał. A potem musiał za niego spłacać dług - opowiada jeden z pracowników. Teraz do pracy zgłasza się także jakiś wrocławski bank, który domaga się od Janusza spłaty należności.

- Kiedy zmarła mama Janusza, pomagałam mu wybrać odszkodowanie z firmy ubezpieczeniowej. Wziął z kasy zwitek pieniędzy - przypomina sobie Grażyna Polita. I te pieniądze gdzieś wsiąkły. - Nawet nagrobka nie postawił - mówi.

- Muszę teraz załatwić alimenty, żeby przeżyć z dziećmi trzy miesiące, kiedy Janusz będzie w areszcie - słyszę od Ewy, która bierze na ręce pulchnego bobasa, na którego twarzy nie ma już śladu uderzenia (córka jest w szpitalu z powodu jakiejś infekcji).

Ewa ma rozkołysane nastroje. Mówi, że nie wróci do "tamtego" domu, ale zaraz deklaruje, że nie myśli o rozwodzie. - Jak Janusz wyjdzie z aresztu, będę z nim chodziła na terapię do psychologa. Przecież go kocham - wyznaje ze łzami. Ale zaraz odzyskuje pewność siebie i dodaje, że rączka dziecku sama się nie złamała, a siniak sam na głowie nie wyskoczył. Tego nie zamierza mu darować.

Sąd oceni

Prokurator zarzucił Januszowi znęcanie się ze szczególnym okrucieństwem nad dziećmi i dwukrotne doprowadzenie do lekkich i średnich obrażeń ciała. Za to przestępstwo grozi kara od roku do dziesięciu lat pozbawienia wolności. Sąd dał zgodę na tymczasowe aresztowanie go na trzy miesiące. Temat znęcania się nad dziećmi trafi także do Wydziału Rodzinnego i Nieletnich. Wtedy sąd oceni winę ojca oraz to, czy matka nie zaniedbała swoich obowiązków.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie