MKTG SR - pasek na kartach artykułów

ZOSTAŁA tylko nadzieja

Marcin RADZIMOWSKI

Majdowie ocalili nadpalone zeszyty córki i jej buty. Nic więcej. Rutynowie mają tylko to, co na sobie. Gesingom nie zostało nic. Mularzowie, Bobulowie, Kłeczkowie... 32 tarnobrzeskie rodziny, lokatorzy bloku numer 3A przy ulicy Kwiatkowskiego. Do ostatniej soboty żyli swoimi problemami. Teraz zjednoczyła ich tragedia. W pożarze bloku wszyscy stracili dorobek całego życia.

Koszmar, dramat, nieszczęście. Do nocy z 6 na 7 maja wspólnie i każdy z osobna wraca mimo woli. 32 rodziny, ponad sto osób. W ciągu kilkudziesięciu minut stracili wszystko lub prawie wszystko. Stracili to, co oprócz życia i zdrowia najcenniejsze - dom. Kilka mieszkań spłonęło doszczętnie, pozostałe zostały zalane wodą w czasie akcji ratunkowej. Ale żyć trzeba dalej. Tylko jak...?

Sufit się topił

Mieszkanie numer 30, na trzecim piętrze. Państwo Mularzowie. Anna od dnia pożaru przebywa w tarnobrzeskim szpitalu. Ogień zabrał jej prawie wszystko, ale kobieta zdołała uratować swój najcenniejszy skarb - 14-letnią córkę Agatę. Wyniosła dziecko z zadymionego mieszkania w chwili, gdy ogień zaczął ogarniać pokój.

- Wciąż mam przed oczami ten koszmar. Byłyśmy we dwie, bo mąż przebywał w delegacji służbowej - wspomina Anna Mularz. - Spałam, gdy to wszystko się zaczęło. Przyśnił mi się mój zmarły tato, który zapytał: "Ty znowu śpisz?" Zerwałam się z łóżka. W pokoju było ciemno od dymu.

Przerażona kobieta, wyrwana ze snu, nie wiedziała, co się dzieje. Gdy się zorientowała, że blok się pali, zaczęła krzyczeć. Obudziła córkę i obie wbiegły do łazienki, aby zabrać choć ubrania. Nie dało rady.

- Ogień buchał z kratki wentylacyjnej. Sufit się topił i kapał na rozwieszone pranie, które zaczęło się palić - mówi. - Chwyciłam córkę pod pachę i zaczęłam zbiegać w dół po schodach. Krzyczałam, żeby zbudzić sąsiadów. Ktoś inny też krzyczał, ktoś płakał.

Kluczyk w popiele

Na dole ktoś powiedział, żeby ratować samochody stojące przed blokiem. Anna Mularz zorientowała się, że kluczyki do jej auta zostały w mieszkaniu. Była w takim szoku, że nie potrafiła racjonalnie myśleć. Wbiegła do bloku.

- Byłam na bosaka, metalowe schody już były bardzo ciepłe od ognia - Anna Mularz z trudem tłumi łzy. - Potem straciłam przytomność. Gdy ją odzyskałam, zobaczyłam strażaka z aparatem tlenowym, który mnie wynosił z płonącego bloku. Potem znów zemdlałam. Pamiętam, że krzyczałam w karetce pogotowia, że chciałam wracać do mieszkania po kluczyki.

Kobieta dość poważnie podtruła się czadem. Gdyby z córką obudziły się kilka minut później... Pani Anna być może już dziś opuści szpital. Poprosiła rodzinę, aby wróciła na pogorzelisko. Do mieszkania numer 30, do kupy popiołu, która z niego została. I żeby poszukała tych kluczyków, tych cholernych kluczyków do samochodu. Długo szukali, aż znaleźli kawałek metalu.

Dorobek dziewięciu lat

Mieszkanie numer 27, na rogu budynku. Te zgliszcza to pozostałość po domu państwa Gesingów. Nie ocalało zupełnie nic, płomienie strawiły meble, sprzęt gospodarstwa domowego i radiowo-telewizyjny. Wszystko. Właścicieli nie było wtedy w środku. O pożarze poinformowała ich siostra mieszkająca na niższym piętrze. Gdy przyjechali, mogli tylko bezradnie patrzeć, jak ogień niszczy ich dobytek.

- Na weekend wyjechaliśmy do rodziców, na wieś. Całe szczęście w nieszczęściu, bo mogliśmy tam zostać, na tym pogorzelisku - mówi Sławomir Gesing, który wraz z rodziną mieszkał w tym bloku od półtora roku. - Straciliśmy w jednej chwili cały dorobek dziewięciu lat małżeństwa.

Teraz z żoną Aliną i ośmioletnim synem Danielem mieszkają u rodziców, w Jadachach. Potrzebują wszystkiego. Zostało im tylko to, w co byli ubrani tamtego tragicznego dnia.

- Właściwie została nam tylko nadzieja, że kiedyś znowu będziemy mieli swój dom - mówi Sławomir Gesing. - Została tylko nadzieja.

Bliźniacza tragedia

Magdalena Majda i Elżbieta Rutyna - bliźniaczki, które wraz z mężami i dziećmi mieszkały po sąsiedzku, pod numerami 31 i 32. Teraz wszyscy schronili się u rodziców. W sumie pod jednym dachem jest dziesięć osób.

- To wszystko, co zostało z pożaru - pani Magda pokazuje kilka zeszytów córki i jej buty. - Uciekliśmy stamtąd w piżamach i na boso. Przez półtora dnia moja jedenastoletnia córka nie wyszła nawet przed blok, bo nie miała w co się ubrać.

Magdalena jest załamana. Podobnie zresztą jak jej siostra Ela, żona, matka dwójki dzieci w wieku siedmiu i czterech lat. Byli na pogorzelisku. Mieli nadzieję, że chociaż z jednego z mieszkań coś się uda uratować. W mieszkaniu Rutynów zostały zalany wodą komputer i zniszczone ciuchy w nadpalonej szafie, które nadają się jedynie do wyrzucenia.

- Nie wiem, jak mam ułożyć sobie życie od nowa - mówi Elżbieta, zasłaniając twarz dłońmi. - Po prostu nie wiem. Gdyby sąsiadka z dołu, Iwona Kotulska, nas nie obudziła, już by nas pewnie teraz nie było.

Z mieszkania Magdaleny zostały jedynie sterczące futryny okien. Wszystko inne spłonęło doszczętnie. Jej mieszkanie było przez ścianę z mieszkaniem, gdzie zaczął się pożar...

Źle się nie mówi

Pod zgliszczami w mieszkaniu numer 33 strażacy znaleźli zwęglone ciało. Sekcja zwłok ma ustalić, czy to zwłoki 33-latka, który tam mieszkał. Ludzie ze zniszczonego bloku są pewni, że to on zginął w płomieniach. Zginął, bo - jak przekonują - sam podpalił dom.

- W sobotę o godzinie 23 wracałam z pracy. On siedział na ławce przed blokiem z koleżkami od kieliszka i pili - mówi jedna z kobiet. - Dwie i pół godziny później wybuchł pożar.

Inny lokator wspomina, że nawet wymienił kilka zdań z pijanym 33-latkiem. Tamten miał mu się żalić, że ma kłopoty i stracił sens życia. Słowa zostały odebrane jak pijacki bełkot. Nikt nie przypuszczał, co się wkrótce wydarzy.

O zmarłych zwykle nie mówi się źle. Nie wypada. Ale o 33-latku dobrego zdania nie ma żaden z lokatorów spalonego bloku. Dwa lata temu też był pożar w jego mieszkaniu. Na szczęście straż szybko ugasiła płomienie. Prokuratura sprawdza też "wątek warszawski", bo 33-latek w stolicy podobno spalił komuś mieszkanie. Przebywał tam kilka miesięcy.

Nie płacił cztery lata

Zarządca bloku przy ulicy Kwiatkowskiego 3A mówi, że gdyby przepisy były nieco inne, być może nie doszłoby do takiej tragedii. - Ostatni czynsz zapłacił za marzec 2002 roku, a więc od czterech lat zalegał z opłatami - mówi Wojciech Brzezowski, prezes Tarnobrzeskiego Towarzystwa Budownictwa Społecznego, zarządzającego blokiem. - Jego czynsz wynosił od 75 do 78 złotych miesięcznie. To z pewnością nie jest duże obciążenie.

Do dziś uzbierało się ponad cztery tysiące złotych długu. Od kilkunastu miesięcy Tarnobrzeskie Towarzystwo Budownictwa Społecznego próbowało egzekwować należności. Nie pomagały prośby i groźby. A zarządca nawet mając w ręce wyrok sądowy na wykonanie eksmisji, był bezsilny.

- Prawo jest takie, że nie można nikogo wyrzucić na bruk, nawet takiego lokatora - dodaje Brzezowski. - A miasto nie miało wolnych lokali socjalnych. Za prąd nie płacił, więc dwa lata temu zakład energetyczny odciął mu dopływ energii elektrycznej. Ja nie mogłem nic zrobić.

Komornik nie zdążył

Jesienią ubiegłego roku znalazł się w końcu lokal socjalny. Komornik sądowy mógł wreszcie wznowić procedurę eksmisyjną - najpierw pisma nakazujące zapłatę zobowiązań, potem wizyty. Lokatora nigdy nie było w domu. Nie było, a może nie otwierał komornikowi.

- W sobotę przyszedł komornik. Tamten mu nie otworzył. Komornik zostawił na drzwiach kartkę informującą o eksmisji siłą - mówi jedna z kobiet. - Gdy komornik poszedł, sąsiad otworzył drzwi i powiedział, że "tą kartka to sobie mogą d... wytrzeć".

Ludzie dopiero teraz przypominają sobie, jak ich sąsiad wyzywał do innych mieszkańców bloku zarządcę i komorników od najgorszych. Mówił, że nikogo się nie boi, że nikt mu nic nie zrobi. Kilka dni przed pożarem miał też do kogoś powiedzieć, że jeśli go stąd wyrzucą, to nikt nie będzie w tym bloku mieszkał...

"Kanadyjczyk" w ogniu

W nocy z 6 na 7 maja, około godziny 1.30 wybuchł pożar w narożnym mieszkaniu trzykondygnacyjnego bloku komunalnego przy ulicy Kwiatkowskiego w Tarnobrzegu. Budynek miał dziewięć lat, wykonany został systemem kanadyjskim - na metalowej konstrukcji z drewna, płyt wiórowych i kartonowo-gipsowych. Ogień szybko objął cały dach (kryty papą) i poddasze, które doszczętnie spłonęło. Płomienie przepaliły też drewniany strop i przedostały się na niższą kondygnację. W czasie akcji gaśniczej wylano kilkadziesiąt tysięcy litrów wody, która przeciekła do samego parteru, zalewając wszystkie mieszkania.

I Ty możesz pomóc

Do akcji pomocy pogorzelcom włączyło się wiele firm, instytucji i osób prywatnych, których nie sposób wymienić. Wciąż jednak potrzeby są ogromne. Mieszkańcy zniszczonego bloku nie mają sprzętu domowego, odzieży, a przede wszystkim mebli. Potrzeba właściwie wszystkiego. Każdy, kto zechce wspomóc poszkodowanych, proszony jest o kontakt z naszą redakcją w Tarnobrzegu, telefon 015-823-26-02. Pomożemy w skontaktowaniu się bezpośrednio z pogorzelcami lub zorganizujemy transport darów.

Można wpłacać pieniądze

Od dwóch dni działa Specjalne Konto Pomocy Pogorzelcom z ulicy Kwiatkowskiego 3A. Pekao SA oddział Tarnobrzeg, numer: 05 1240 2744 1111 0010 1005 3341.

Dziesięć miesięcy

Prawie na pewno wybudowany zostanie nowy blok dla wszystkich pogorzelców, choć ostatecznej opinii ekspertów odnośnie stanu technicznego zniszczonego budynku jeszcze nie ma. Nowy blok kosztowałby około 2,5 miliona złotych i jego budowa miałaby trwać do dziesięciu miesięcy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Podkarpackie