Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Niemiecki żołnierz zagrał polski hymn

Piotr KUTKOWSKI [email protected]
Stanisław Matysiak za swoją działalność został odznaczony wieloma medalami, dostał też awans na porucznika.
Stanisław Matysiak za swoją działalność został odznaczony wieloma medalami, dostał też awans na porucznika. Fot. archiwum prywatne
Wspomina Stanisław Matysiak ze wsi Brzeźce w powiecie białobrzeskim.

Wybuch wojny w 1939 roku zastał mnie w Warszawie. Miałem wtedy 19 lat, pracowałem tam w fabryce neonów na Nowym Świecie. Po kilku dniach mój zakład pracy stanął, jak zresztą wiele innych. Była wielka niepewność, ale warszawiacy byli pełni optymizmu.

Wierzono oficjalnej propagandzie i nie dopuszczano myśli, że wróg może w jakiś sposób zagrozić miastu. Rzeczywistość okazała się jednak inna. Nocą z 5 na 6 września na radiowy apel pułkownika Umiastowskiego wszyscy młodzi mężczyźni zdolni do noszenia broni poszli się na zbiórkę na Plac Inwalidów na Żoliborzu.

Dla usprawnienia koncentracji podstawiono bezpłatne tramwaje. Też tam byłem. Na skutek szaleńczych ataków wroga i wynikającego stąd zagrożenia dla Warszawy zapadła decyzja ewakuacji młodych mężczyzn z miasta na wschód, za Wisłę. W ostatniej jednak chwili odwołano tę decyzję. Niemieckie wojska szybko jednak postępowały, wywołując panikę wśród mieszkańców. Ponieważ uparcie krążyła fama, że Niemcy mordują ludność, zebrała się nas kilkuosobowa paczka i postanowiliśmy opuścić rowerami miasto i przedzierać się w kierunku Rumunii.

WIELKA UCIECZKA

W dniu 9 września wieczorem opuściliśmy Warszawę, wyruszając w podróż pełni młodzieńczego animuszu i najlepszych nadziei. Po drodze w Alei Waszyngtona pomogliśmy żołnierzom w budowie barykady, wreszcie traktem lubelskim wydostaliśmy się z zatłoczonego miasta. Szosa była zawalona wojskiem oraz tłumem przerażonych uciekinierów jadących na wozach i idących pieszo. Jazda rowerem stawała się coraz trudniejsza, czasami z powodu ogromnego tłoku wręcz niemożliwa.

Nocowaliśmy pod Garwolinem u chłopa w stodole, następnego dnia przejeżdżając przez to doszczętnie spalone miasto. Widziałem tylko dwa ocalałe budynki: kościół i plebanię.
Z powodu wzmagających się trudności aprowizacyjnych i w obawie przed nalotami wrogich samolotów postanowiliśmy kontynuować nasz marsz bocznymi drogami, mniej zapchanymi wojskiem i uciekinierami. Kilka kilometrów zza Garwolinem, w Gończycach skręciliśmy w lewo w podrzędną drogę, w kierunku Żelechowa.

Było znacznie luźniej, nie widać było już w rowach ciał zabitych żołnierzy i cywilów. Jechało nam się znacznie lepiej a co najważniejsze czuliśmy się bezpieczniej. Nocowaliśmy tym razem przed Radzyniem. Nocą widać było dookoła łuny pożarów, było więc jasne, że wszędzie tam są już Niemcy. Nie wiedzieliśmy co robić, gawędziliśmy z gospodarzem, kopaliśmy ziemniaki, a uczynna gospodyni ugotowała nam strawę. Stwierdziliśmy beznadziejność naszej wyprawy i postanowiliśmy wrócić do Warszawy. Nasza paczka rozpadła się: część udała się na Międzyrzec i Białą Podlaską, a ja z bratem i kuzynem zdecydowaliśmy przeprawić się przez rzekę i dostać się do rodziców w Brzeźcach.

POWRÓT DO STOLICY

Wracaliśmy przez Łuków i Żelechów, wybierając kierunek marszu na Maciejowice. W Gończycach przy drodze lubelskiej oglądaliśmy niechlubne ślady niemieckiego barbarzyństwa. Na rozległym polu leżało kilkadziesiąt, a może nawet sto zabitych, rozkładających się krów. Co one, bidule, były winne niemieckim lotnikom, nie mogliśmy nijak dociec. Minęliśmy Sobolew, potem Maciejowice. Powoli zapadał wieczór, robiło cię coraz ciemniej. Dobra droga skończyła się, brnęliśmy po kostki w piachu. Przechodząc przez spaloną wieś, której nazwy nie zapamiętałem czuliśmy jeszcze ciepło od pogorzelisk.

Napotykani mieszkańcy wsi i żołnierze ostrzegali nas przed dalszym marszem w kierunku Wisły, bo tam właśnie miały toczyć się walki. Zmieniliśmy więc po raz kolejny kierunek, idąc tym razem w stronę Warszawy. Świt zastał nas w drodze, puste żołądki coraz natarczywiej domagały się o swoje prawa. Zastanawialiśmy się, kto będzie szybciej w Warszawie: Niemcy czy my. Byliśmy szybsi. Miasto bardzo cierpiało od codziennych nalotów, a najgorsze miało jednak dopiero nadejść. W poniedziałek 25 września, nazwanym później "lanym poniedziałkiem" nalot trwał 10 godzin.

SZMUGLOWAŁEM ŻYWNOŚĆ

Gdy Warszawa skapitulowała i wkroczyli do niej Niemcy, wróciłem do rodziców mieszkających w Brzeźcach. Nie chciałem być dla nich ciężarem, dlatego zająłem się handlem. Po wsiach skupowałem sery, masło, jaja, czasami cielaka i woziłem to wszystko do Warszawy. Było to ryzykowne, bo Niemcy za "szmugiel" bardzo karali. Wreszcie doigrałem się. W końcu czerwca 1940 wracając z handlu rowerem zostałem złapany przez volksdeutschów.

Zawieziono mnie i inne ofiary łapanki do Warszawy, do budynku szkoły na ulicy Skaryszewskiej na Pradze. Po dwóch dniach znalazłem się w przygotowywanym transporcie do Niemieć. Postanowiłem za wszelką cenę z niego uciec. Taka okazja nadarzyła się gdzieś pod Żyrardowem. Gdy pociąg zwolnił na zakręcie zaryzykowałem i wyskoczyłem z wagonu. Udało się. Noc przespałem w stercie słomy, skoro świt ruszyłem w drogę. Minąłem Żyrardów, aż zielony od Niemców, potem dotarłem do Mszczonowa, Grójca i byłem już prawie w domu.

Pech jednak się nie skończył. Niemcy po raz drugi schwytali mnie na roboty, tym razem, gdy byłem w Gołkowie. Znowu trafiłem na ulice Skaryszewską, ale uciekłem nie czekając na transport.

W KONSPIRACJI

W dniu 6 stycznia 1942 roku zostałem zaprzysiężony przez księdza Szczęsnego z parafii w Białobrzegach do Związku Walki Zbrojnej, który później przekształcił się w Armię Krajową. Przyjąłem pseudonim "Rafał". We wsi powstała komórka AK, pod dowództwem przedwojennego kaprala Jana Kalbarczyka. Utrzymywałem stały kontakt z księdzem Szczęsnym, dostarczając mu żądane informacje z mojego środowiska i o wrogu i otrzymując wytyczne, co do dalszej działalności wywiadowczej. Wraz z kolegami stworzyliśmy grupę. Znaleźli się w niej mój brat Janek, Bronek Dembowski, późniejszy biskup włocławski i Piotr Zięba.

W miarę regularnie czytywaliśmy Biuletyn Informacyjny wydawany przez Komendę Główną AK. Dostarczycielką tajnej prasy była matka Bronka Dembowskiego i jej córka Małgosia. Obie zginęły w obozie koncentracyjnym. W 1943 roku panowała coraz większa bieda. Niemcy nie byli już tak butni, działania wojenne przesuwały się coraz bardziej na wschód. Wróg kopał okopy, było więc widać, że spodziewają się walki na ziemiach polskich. Do pracy łapali ludzi z całej okolicy, nawet z Białobrzegów.

Budowali też stanowiska karabinów maszynowych i bunkry dla ich obsługi. Trwał intensywny pobór młodych chłopców do pracy. Z obozu dla junaków uciekli między innymi mój brat Janek i Piotr Zięba.

POLSKI HYMN

Prawie bez przerwy gościliśmy wtedy Niemców. Tuż przed Bożym Narodzeniem 1944 roku ulokowała się tam jakaś formacja tyłowa. Wśród niemieckich żołnierzy był też Polak, Ślązak o nazwisku Jakubowski. Niemcy mówili o nim "Jakubowski lump" - wariat, głupi. Pamiętam, że miał harmonię, z którą się praktycznie nie rozstawał. Jednego wieczoru zebraliśmy się w czworakach, przyszło tam też kilku niemieckich żołnierzy, a wśród nich Jakubowski. Niemcy próbowali nawiązać z nami kontakt, a Jakubowski wyciągnął harmonię i zaczął na niej grać.

Zagrał nasz hymn: "Jeszcze Polska nie zginęła". Zdumieni patrzyliśmy po sobie mniemając, że to podstęp, prowokacja. Jakubowski uspokoił nas: "nie bójta się, te barany nie widzą, co ja grom. Jo jestem Polok, jak wy. Nienawidzę tego munduru, co go nosze, ale musze. Mnie siłą zabrali do niemieckiej armii, bo mój ojciec mieszka po niemieckiej stronie. Nienawidzę Niemców i ucieknę, jak tylko będę mógł".
Święta Bożego Narodzenia spędziliśmy z czterema niemieckimi żołnierzami przydzielonymi nam na kwaterę jakoś się dogadywaliśmy, bo byli przychylnie do nas nastawieni. 12 stycznia 1945 roku nadszedł upragniony dzień: na wiślanych przyczółkach zagrzmiały polskie i radzieckie działa. Niemcy w panice ustępowali.

Pierwszych żołnierzy radzieckich ujrzeliśmy przechodzących na lewy brzeg zamarzniętej Pilicy. Uszczęśliwieni podbiegliśmy grupą, by ich przywitać. Oni wycelowali w nas swoje pepesze i wrzeszczeli, byśmy zawrócili. Tak to nie my, lecz oni nas przywitali. Ot, taki to był sojusznik.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Radomskie