Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Andrzej Kozieja: Dobrze jest być kimś ważnym, ale ważniejsze być kimś dobrym

Agata Chrobot
Ostatni wywiad z wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, cenionym kulturoznawcą, miłośnikiem kina Andrzejem Kozieją, który zmarł nagle 7 maja. Miał 56 lat.

Dlaczego pan zajął się filmem i teatrem? Czy ktoś w panu zaszczepił tę pasję?
U mnie w rodzinie były kinowe tradycje. Mój dziadek – Roman Kozieja był kinooperatorem. Przed II Wojną Światową pracował w Skarżysku-Kamiennej. Znał się na filmach, kochał kino i tak na dobrą sprawę do samej wojny wyświetlał te projekcje. Może ta pasja została mi w genach. Zawsze chciałem być blisko filmu. Jako dzieciak bawiłem się w nagrywanie. Zawsze byłem reżyserem.

Kiedy był pan pierwszy raz w kinie i w teatrze?
Nie pamiętam, ale do tej pory wspominam, jak mnie z kina wyrzucili (śmiech). Miałem wtedy 13 lat i bardzo podobała mi się komedia „Zwariowany weekend” z Louisem de Funčs. Byłem na tym filmie 15 razy. Głośno się śmiałem, hałasowałem. Na 15 z kolei pokazie była para starszych ludzi. Poszli do kierownika kina i powiedzieli, że jak tego wariata nie wyprowadzą z sali, to oni wezwą milicję (śmiech). To było w kinie Świt w Skarżysku-Kamiennej – dzisiaj nie istnieje.

Jaki jest pana ulubiony film?
„Wielki Błękit” Luca Bessona. Historia szorstkiej, twardej przyjaźni dwóch mężczyzn, którzy są mistrzami w swobodnym nurkowaniu. Zanurzają się jak najgłębiej bez aparatów tlenowych. W opowieść wplątana jest dziewczyna, rywalizacja sportowa, piękna muzyka Érica Serry i tajemnica, bo ten film ma przedziwne zakończenie.

Jakby Pan mógł sobie wybrać dowolną postać, w dowolnym filmie, to kogo by pan zagrał?
Ojca w romantycznej komedii – „Bezsenność w Seatle”. Tom Hanks gra tam takiego ciepłego faceta i tę rolę chciałbym zagrać.

Wydaje mi się, że pan jest takim ojcem dla niektórych studentów...
Może i jestem, czasami tak mówią. Jak mi się zdarzy na nich nakrzyczeć, to mówią potem, że było im bardzo przykro, bo mieli wrażenie jakby tata krzyknął w domu. Studenci wiedzą, że tupię nogą, tylko wtedy jak mi jest źle. Ja nie ukrywam swoich emocji. To nie do końca dobre.

Dlaczego? Mężczyzna nie powinien taki być?
Mnie to czasami gubi. Powiem o dwa słowa za dużo i niestety wynik pójdzie w świat. Tak to już ze mną jest, że jak na przykład przychodzę do znajomych i jestem głodny, to otwieram lodówkę. Moja żona jest w szoku. Dziwi się, jak mogę wchodzić do obcego mieszkania i zachowywać się jakby było moje. Ale jak to są moi przyjaciele, to przecież oni wiedzą, że muszę zjeść coś i się czegoś napić (śmiech).

Od wielu lat jest Pan związany z kieleckim Festiwalem Filmów Dokumentalnych NURT. Jak zaczęła się ta przygoda?
Przyszedłem na studia do Kielc w 1980 roku. Już wtedy zajmowałem się upowszechnianiem kultury filmowej. Z dziekanem Januszem Detką, założyłem Studencki Dyskusyjny Klub Filmowy Lokator. Sam prowadziłem Klub Dobrego Filmu, potem były Premiery Studenckie w Kinie Moskwa i premiery teatralne w Teatrze Żeromskiego. Pewnego dnia poszedłem do Kieleckiego Centrum Kultury, a tam w Impresariacie była pani Teresa Orlikowska i powiedziała mi, że szukają osoby do Komisji Selekcyjnej na NURT i zapytała czy podjąłbym się tego. Miałem razem z innymi filmoznawcami wybierać spośród około 150 zgłoszonych filmów, 30 może 40, które obejrzy publiczność na pokazach festiwalowych. A ponieważ ja bardzo lubię robić w życiu rzeczy, których nie robiłem, żeby zobaczyć czy się nadaję, to się zgodziłem. Już od 20 lat, co roku prowadzę NURT i co roku wybieramy filmy dokumentalne, potem układamy je w 9 pokazach konkursowych. Trwa to 3 dni. Dwa pokazy organizujemy do południa, jeden po południu. Rano przychodzą uczniowie szkół, a po południu widz złakniony dobrego kina dokumentalnego. W tym roku przychodzili dorośli, seniorzy, sporo młodzieży i studentów. To jest widownia, której inne festiwale mogą pozazdrościć.

Czy to prawda, że na NURT przychodzą ludzie, którzy specjalnie biorą wolne w pracy na te trzy dni?
Tak i to wcale nie są humaniści, nauczyciele ani filmoznawcy, tylko na przykład kierowcy autobusu.

Jest pan absolwentem Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Kielcach, później trafił pan na studia do Łodzi. Dlaczego akurat tam?
Całe życie chciałem być blisko filmu, ale ja z robotniczej rodziny, bida w domu była zawsze. To mówię, że gdzie mnie do wielkiego świata, do tych salonów. Myślałem sobie, a może jakiś cud nastąpi. Zacząłem pracować w Kielcach na uczelni i w połowie lat 80. pojawiła się możliwość zrobienia studiów podyplomowych z wiedzy o filmie, teatrze i telewizji, na kulturoznawstwie w Łodzi. Miałem tam przyjaciółkę i zapytałem jej, czy pomoże mi znaleźć jakiś lokal. Powiedziała, że jej dom jest moim domem.

Dzięki niej trafił pan do łódzkiej „Filmówki”?
Właściwie tak. Pewnego dnia zadzwoniła i powiedziała, że przy Szkole Filmowej powstaje eksperymentalny kierunek edukacja filmoznawcza, gdzie mogłem zrobić specjalizację z reżyserii. Przyjechałem na egzamin bez świadomości że go zdam. Byłem chory i nie bardzo chciało mi się wchodzić.
Mój egzamin wstępny trwał godzinę i parenaście minut. Pani profesor Jolanta Leman, ubrana w czarny, skórzany żakiet, czarną spódnicę i kozaki, blondynka, wyglądała jak połączenie esesmanki z enkawudzistką. W czasie egzaminu dostawałem pytanie, odpowiadałem, a ona, że nie i że głupstwa mówię. Paliła papierosy i dmuchała mi dymem w twarz. W końcu się taka chmura zrobiła, że jej nie widziałem. Paliłem wtedy i chyba dzięki temu ten dym mnie nie zabił. Wiedziałem, że odpowiadam dobrze, ale po godzinie zacząłem się denerwować i świętej pamięci profesor Henryk Kluba, przewodniczący komisji i potem rektor Szkoły Filmowej, przerwał egzamin. Pani profesor powiedziała na odchodne, że według niej nie zdałem, więc nie przywiązywałem wagi do tej uczelni. I nikomu nic nie mówiłem. Wróciłem do Kielc, pracowałem i przysłali mi zawiadomienie, że się dostałem.

A pan chciał być wykładowcą? Wolał Kielce?
Napisałem pracę, obroniłem ją na piątkę. Profesor Kluba chciał, żebym został w Łodzi, ale jak zobaczyłem, jak wygląda świat filmu, to stwierdziłem, że to nie moje miejsce. Myślę, że najważniejsze jest to żeby człowiek wiedział, co chce robić. Ludzie żyją sobie i mówią: ja to powinienem być aktorem. A nie mają żadnych predyspozycji do tego. Więc po co ja całe życie miałem opowiadać, jakim byłbym świetnym reżyserem. Poszedłem, spróbowałem, nie nadaję się do tego. Żaden byłby ze mnie reżyser, chyba że telenowele bym kręcił. A ja wiem czy sprawiałoby mi to jakąś satysfakcję? Tutaj mam swoich studentów i jestem dumny z tego, że są mądrzejsi ode mnie, że widzę ich w telewizji, są aktorami, prezenterami a nawet scenarzystami.

Jest pan docenianym kulturoznawcą i filmoznawcą. Z której nagrody bardziej pan się cieszył: z Belfra Roku 2013 czy z nagrody Prezydenta Miasta Kielc, za promocję regionu?
Każda nagroda cieszy. Byłem bardzo zaskoczony jak dostałem Belfra Roku. To był mój dzień na Nurcie, prowadziłem wieczorny pokaz. Zadzwonili żebym przyszedł, ale powiedziałem, że nie, bo zajęty jestem. Pan Rektor do mnie zadzwonił, też nalegał, żebym przyjechał i koniec. Jak nawet on nie powiedział mi po co, to pomyślałem, że chcą mnie zwolnić. Zapowiedziałem pokaz konkursowy, zadzwoniłem po taksówkę i pojechałem na tę galę. Dostałem Statuetkę Belfra Roku. Byłem zupełnie nieświadomy.

Czy studenci interesują się w dzisiejszych czasach teatrem, filmem?
Są tacy, którzy się interesują i oni przyjdą do naszego Koła. Nie są to dzikie tłumy, ale dzisiaj kultura chyba nie jest dla mas, tylko dla elity. Jestem dumny jak 10 osób pójdzie do teatru i do kina.

Jaka jest dla Pana najważniejsza wartość w życiu? Wiara?
To prawda jestem wierzący. To się zmieniło, bo jak byłem młody, nie wierzyłem. Później miałem takie zdarzenie, że zmieniłem całkowicie swój stosunek do życia. A najważniejsza wartość? Życie. W każdym odcieniu.

Jakby jutro był koniec świata, to co by pan zrobił?
(śmiech) Byłem kiedyś na rekolekcjach, u Kapucynów. Przyjechał ksiądz z Wrocławia, tłumy ludzi, bo to przecież przed Wielkanocą. Uroczystość trwała dość długo, a na koniec ten ksiądz powiedział tak: „Proszę państwa, kto z was chciałby iść do nieba? Ręka do góry”. Wszyscy podnieśli ręce. „A teraz drugie pytanie. Kto chciałby pójść do nieba za dwie godziny? Przychodzę i mówię: musicie umrzeć, ale wiecie, że idziecie do nieba. Kto jest na to dzisiaj przygotowany?”. Podniosłem rękę tylko ja i taki łysy chłopak. Przywołał nas do siebie i pyta jeszcze raz: no to gotowi umrzeć? A ja zapytałem, czy daje gwarancję, że idziemy do nieba. On, że daje. No to ja, że spotykamy się w niebie. I ten ksiądz wtedy powiedział: „Uwaga, ludzie małej wiary was zapraszam na pozostałe dni rekolekcji” potem zwrócił się do mnie i chłopaka, i powiedział, że nas zwalnia, bo jesteśmy gotowi.

Co jest pana największym marzeniem?
Nie mam od życia wymagań materialnych, jestem minimalistą. Ja byle co zjem, byle co na siebie włożę, nie mam samochodu. A moim największym marzeniem jest to, żeby bliskie mi osoby były szczęśliwe.

Andrzej KoziejaPochodził ze Skarżyska-Kamiennej, studiował w Łodzi, był wykładowcą akademickim na Wydziale Humanistycznym Uniwersytu Jana Kochanowskiego w Kielcach. Od 20 lat związany z Festiwalem Filmów Dokumentalnych NURT. Został wybrany Belferem roku 2013, a także wyróżniony nagrodą Prezydenta Miasta Kielce za promocję regionu. Był przyjacielem studentów i człowiekiem o złotym sercu. 6 grudnia przebierał się w strój Świętego Mikołaja, kupował 3 kilogramy cukierków i rozdawał ludziom na Sienkiewce, głównej ulicy Kielc. Najważniejsza zasada, jaką kierował się przez całe życie to: Dobrze jest być kimś ważnym, ale ważniejsze jest być kimś dobrym. Rozmowa została przeprowadzona w grudniu 2015 roku.

Był jak pan ZagłobaAndrzej Kozieja prowadził Letnią Szkołę Kultury i Języka Polskiego dla mieszkańców ukraińskiej Winnicy. Gdy witał ich uczestników, zawsze ubierał się w strój pana Zagłoby. Robił tak dlatego, że gdy przyjechali po raz pierwszy i wysiedli z pociągu, zaczęli się śmiać i pokazywać palcami pana Kozieję. Nie wiedział dlaczego tak zareagowali, zapytał ich czy jest brudny. To byli Polacy, mieszkający w Winnicy, którzy chodzili tam do szkółki niedzielnej i czytali polskie książki. Odpowiedzieli, wtedy , że na ostatnich zajęciach, zetknęli się z Trylogią Sienkiewicza, a śmieją się dlatego, że według każdego z nich Andrzej Kozieja wyglądał jak pan Zagłoba.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie