Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bertus Servaas - tajemniczy Holender z Kielc nie miał przed nami tajemnic

Lidia CICHOCKA [email protected]
Fot. Dawid Łukasik
Bertus Servaas - Holender, który postanowił pokazać ,ze można w Kielcach zbudować europejską potęgę w sporcie. Dziś mówi, że w Polsce jest u siebie.

Bertus Servaas - holenderski przedsiębiorca z Kielc jest właścicielem jednej z największych świętokrzyskich firm. Ale znają go wszyscy z innego powodu - pod jego wodzą powstał klub piłki ręcznej, który bardzo szybko stał się jedną z europejskich potęg i dziś podziwia go cała Polska.

Jest człowiekiem bardzo otwartym, mimo to rzadko można dowiedzieć się więcej o jego życiu prywatnym, hobby, poglądach. Dziś jednak nie miał przed nami i Państwem tajemnic.

Lidia Cichocka:- Pamięta pan swoją pierwszą w życiu pracę?

Bertus Servaas: - Tak, pamiętam. Zacząłem pracować w Urzędzie Skarbowym.

- A wcześniej, w wieku szkolnym? Nie pracował pan?

- Pracowałem, jak wszyscy. Grałem w piłkę i pracowałem w weekendy, robiąc to, co można robić w tym wieku.

- A jakim był pan dzieckiem?

- Bardzo spokojnym. W domu było dużo dzieci, mam trzy siostry i brata. Rodzice wychowywali nas w dyscyplinie. I bardzo dobrze. Pochodzę z domu, w którym nie przelewało się. Tata i mama zarabiali na podstawowe rzeczy a my, by mieć na swoje potrzeby musieliśmy sami dorobić. I to było bardzo dobre. Uczyliśmy się wartości. Myślę, że dzisiaj młodzieży brakuje czegoś takiego, takiej walki o życie.

- Swoje dzieci też pan tak wychowuje, czy chroni je i rozpieszcza?

- Nie, wręcz przeciwnie. Ja mam opinię wymagającego taty. Oczywiście, dostają różne rzeczy, ale muszą wiedzieć, że trzeba na nie zapracować.

- A jak pan trafił do Urzędu Skarbowego i co pan tam robił?

- W czasach, gdy grałem, jednocześnie uczyłem się, skończyłem studia ekonomiczne i kiedy po kontuzji kolana musiałem zrezygnować z kariery sportowej pracowałem w Urzędzie Skarbowym, kontrolując podatki firm. Ale nie lubiłem tego. Mnie zależało na tym by nie zniszczyć firm a moje szefostwo zainteresowane było tylko efektami finansowymi. Ja chciałem by firmy porządkowały swoje sprawy, by ludzie pracowali a moim szefom zależało na wpływach.

- To można zrozumieć. Skąd jednak u pana zainteresowanie odzieżą. To mało męskie zajęcie...

- Kiedy ja zawsze lubiłem odzież. Zacząłem pracować w firmie zajmującej się używaną odzieżą i to mi się podobało. W swojej ojczyźnie prowadziłem firmę Agrotex. Odzież kupowałem od organizacji charytatywnych, takich jak Armia Zbawienia, a potem odsprzedawałem między innymi na polskim rynku. Początkowo na bardzo mała skalę. Dwa lata pracowałem w Wielkiej Brytanii, rok na Węgrzech. Do Polski przyjechałem w 1991 roku z 3 tonami używanych ubrań z Holandii.

- Dzisiaj kielczanie daliby panu chętnie, jak to wynikało z naszej sondy, honorowe obywatelstwo Kielc, mówią o panu: Bertus, nasz Scyzoryk, ale czy przyjeżdżając do Polski w 1991 roku wiedział pan cokolwiek o Kielcach?

- Nie. Ja nie wiedziałem, co to Polska.

- W jaki więc sposób się pan tu znalazł?

- Trafiając palcem w mapę. Chciałem coś robić w innym kraju, poza Holandią i wybrałem Polskę.

- Kielce też zostały wybrane przypadkiem?

- Nie, tu znaleźliśmy partnera biznesowego.

- I jakie były początki? Przyjechał pan bez znajomości języka, samo wymówienie nazwy Górek Szczukowskich musiało panu sprawiać kłopot.

- Nie było tak źle. Zresztą wiadomo, jeśli chcesz gdzieś żyć, to musisz przyjąć zasady obowiązujące w danym kraju, uczyć się języka, używać go. Trzeba się dopasować, ja od początku próbowałem mówić po polsku nie po angielsku. Teraz żałuję tylko, że nie poszedłem do szkoły, bo mam kłopoty z gramatyką. W Kielcach ludzie mnie rozumieją, ale gdzie indziej bywa gorzej.

- Czy trudno było założyć firmę w Polsce?

- Nie, Polska nie jest takim trudnym krajem. Biurokracja jest jak wszędzie, może wtedy była trochę większa. Nie pamiętam żadnych szczególnych trudności.

- A kiedy zdecydował pan tu pozostać, uznał, że jest to dobre miejsce na życie?

- To, co mnie na początku zachwyciło to były koszty pracy, o wiele niższe niż w Holandii. Warto było tu zainwestować. Firma rozwijała się szybko, ale potem przyszedł rok 2002. Bo swoje życie dzielę na etapy: do 2002 roku i po nim. Do 2002 roku wszystko szło tak jak chciałem.

- A potem, w ciągu jednej nocy stracił pan wszystko. Pożar strawił hale w Górkach Szczukowskich. Jak udało się panu nie zwariować w takiej sytuacji? Jak w ogóle można się podnieść po takiej stracie?

- Ja byłem załamany. Tylko dzięki najbliższym i moim pracownikom podniosłem się. Dużo pomogli mi członkowie Klubu Stu, biznesmeni. Kiedy ja nie miałem siły moi pracownicy pokazali niezwykłą wolę walki i dzięki nim jestem tutaj dzisiaj. Ja sam nie znalazłbym w sobie tyle siły. Kiedy zobaczyłem jak oni walczą by firma istniała powiedziałem, ok., walczymy razem, nie poddam się. Wiedziałem, że to ja jestem głową, ja muszę dać przykład, ale to oni mnie zmotywowali. Trwało to kilka tygodni. Przecież straciłem wszystko, co tak ciężko budowałem przez 10 - 11 lat. Ale miałem zdrowie. Dzisiaj, po kolejnych kilku latach już wiem, że zdrowie jest ważniejsze.

- W ciągu roku udało się wrócić do poprzedniej pozycji. To jest jak cud.

- Byliśmy w dobrej sytuacji, bo nie mieliśmy długów. Cieszyliśmy się zaufaniem dostawców, bo zawsze płaciliśmy na czas. Oni, zdecydowana większość, zgodziła się tym razem zaczekać. Współpraca trwała. Mieliśmy szczęście, bo dzięki pomocy innych udało nam się wynająć halę i tam zainstalować maszyny. Bardzo szybko wznowiliśmy produkcję. Połowa załogi zgodziła się odejść z pracy bez odpraw, bo miała zagwarantowane, że do nas wróci i rzeczywiście, po pół roku każdy, kto chciał pracował ponownie.

- To była niesamowita lekcja biznesu.

- Także, ale nie tylko, również wartości życia. Wtedy dowiedziałem się, kto jest prawdziwym przyjacielem a komu zależy tylko na pieniądzach.

- Ilu zostało z licznego grona?

- (śmiech) Wielu ludziom ja pomagałem i wielu okazało mi serce, tak po ludzku. Dlatego myślę, że jestem dobrym człowiekiem skoro tyle osób tak mnie potraktowało. Ale byli i tacy, dla których pieniądze były ważniejsze niż wzajemne relacje i żądali szybkiej spłaty, bo bali się stracić na przykład 5 tysięcy złotych. Ale takich dostawców już nie mam. Sami się skreślili.

- Została grupa przyjaciół?

- Przyjaciel to wielkie słowo. Zostali ludzie, do których mam zaufanie, do których można się zwrócić, z którymi jestem blisko i nawzajem możemy na siebie liczyć. Przyjaciół mam bardzo niewielu, jeden z nich mieszka daleko, czasami nie mamy kontaktu ze sobą bardzo długo, ale wiemy, że w razie potrzeby, ten drugi będzie zawsze. To jest ważniejsze.

- A co pan chce osiągnąć w biznesie?

- Stabilizację. Teraz, w kryzysie to bardzo ważne. Wydaje się co prawda, że kryzys nie dotyczy odzieży używanej, bo także teraz ludzie kupują więcej ubrań używanych, jednak zdecydowanie mniej się ich pozbywają. W porównaniu z tym, co kupowaliśmy kilka lat temu widać różnice w ilości i jakości. Ludzie wolą zaoszczędzić na ubraniach, zatrzymać dobre rzeczy a wydać na podróże czy jedzenie. Chciałbym teraz poprawić atmosferę w firmie. Chciałbym by każdy był dumny, że pracuje dla firmy Vive, a teraz tak nie jest. Firma się rozwija, mam mniej kontaktów z załogą, widzę mniej problemów. A wiem, że firma funkcjonuje dobrze wtedy, kiedy załoga się z nią utożsamia. Menedżerowie muszą pamiętać, że ludzie są najważniejsi, gdyby nie oni, kierownicy nie mieliby pracy. Ważne jest znaleźć wspólny język i to jest do zrobienia.

- 2002 rok był także ważny, bo właśnie wtedy został pan głównym sponsorem klubu sportowego Vive. Co sprawiło, że podjął pan taką decyzję?

- Ja jestem sportowcem z potrzeby serca. Zaczynałem jako zawodnik grający w piłkę nożną. Przez osiem lat w Holandii uczyłem się piłkarskiego rzemiosła, poznawałem organizację klubu i chciałem tego spróbować w Polsce. Na początku byłem tylko sponsorem szczypiorniaka, ale kiedy wycofał się główny sponsor, firma Kolporter, mieliśmy dwa wyjścia, albo przejąć ich rolę albo szukać kogoś innego. I zdecydowaliśmy, że spróbujemy ich zastąpić i to właśnie robimy.

- Czy dzisiaj podjąłby pan taką samą decyzję?

- Myślę, że tak, chociaż to jest trudne. Klub sportowy nie jest łatwo prowadzić. W klubie jest wielu właścicieli, każdy ma swoje zdanie i trzeba się z nim liczyć. Teraz, kiedy klub ma taką wysoką pozycję, jego prowadzenie jest jeszcze bardziej wymagające

- Łatwiej jest prowadzić firmę?

- Tak, bo robisz, co chcesz. W klubie tak się nie da. Firma ma ustaloną organizację, rozwija się, ale nie tak szybko jak klub, tam zmian jest więcej. Poza tym klubowi mogę poświęcić tylko trochę czasu. To jest jednak hobby a podstawą jest firma. Co prawda mam tendencje do kontrolowania wszystkiego i tak niegdyś robiłem, a to ma swoje plusy i minusy. Teraz od tego są ludzie, którzy znają się na swojej pracy. Są bardziej samodzielni i o to chodzi by podejmowali decyzje i tylko błędów nie powtarzali. Poza tym menadżer, nawet najlepszy, nie musi znać się na sporcie.

- Rzadziej widać pana na meczach.

- W kraju bywam na wszystkich. Rzadziej wyjeżdżam za granicę, bo więcej czasu poświęcam rodzinie. Kiedyś było inaczej, były wyjazdy, imprezy, ale teraz dzieci są w takim wieku, że trzeba ich dopilnować. Ale jest i inny powód - mam pełne zaufanie do Bogdana (trenera Bogdana Wenty - przyp. red.). Kiedyś moje role, także na wyjeździe, były inne, większe, próbowałem pomagać. Teraz on nie tylko daje radę sam, ale także mnie uczy, tłumaczy, że nie ma potrzeby bym przeszkadzał. I mnie się to podoba. Teraz już nie denerwuję się na sędziów (śmiech). Bo jak jesteś bardzo blisko drużyny, to żyjesz inaczej. Jestem spokojniejszy, wystarczy jak przyjdę 10 minut przed rozpoczęciem meczu na trybunę.

- A pan sam uprawia sport?

-Teraz już nie, zdrowie mi nie pozwala. Uwielbiam biegać, ale nie mogę. Jestem po 20 operacjach kolana. Lekarze powiedzieli, że albo zdecyduję się na zabieg albo będę miał coraz większe problemy z chodzeniem. W konsekwencji nie mogę jednak uprawiać sportów, poza pływaniem. Kilka razy w tygodniu jestem na basenie.

- To także dlatego zaczął pan dbać o dietę?

- Tak, straciłem 30 kilogramów. Teraz już nie idzie tak łatwo. (śmiech)

- A inne przyjemności? Kiedyś był pan koneserem win.

- Ale lekarz zabronił mi pić alkohol. Nawet wino. Muszę uważać na serce. Moją największą przyjemnością jest wspólne spędzanie czasu z najbliższymi. Oboje z żoną pracujemy dużo, ale staramy się mieć więcej czasu dla siebie. Od kilku lat tak mam ułożony dzień, że od godziny 17 i weekendy mam wolne dla rodziny. Rodzina to jest najważniejsze, co posiadam, to jest największa wartość. Uwielbiam rozmawiać z żoną, dziećmi, być z nimi. Ale lubię też spokój, czytanie książek. Lubimy razem podróżować.

- Macie ulubione miejsce, w które chętnie wracacie?

- Nie, nie wracamy w to samo miejsce, świat jest tak duży i tak ciekawy, że za każdym razem ruszamy gdzie indziej.

- A jak się pan widzi w wieku 70 lat?

- Mam nadzieję, że będę zdrowy, bo myślę: możesz być stary, ale bądź sprawny. Jak umysł będzie sprawny, to już dobrze. Ja uwielbiam czytać a ponieważ teraz nie bardzo mam na to czas, bo jak mam, to wolę go poświęcić najbliższym, więc wtedy będę nadrabiał zaległości. Będę też podróżować, no i na pewno będę coś robił. Może będę pomagał ludziom a może poprowadzę jeszcze klub sportowy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie