Konstanty Miodowicz
Konstanty Miodowicz
Poseł na Sejm Platformy Obywatelskiej z regionu świętokrzyskiego, ma 61 lat. Z wykształcenia etnograf, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz podyplomowego studium dydaktyki i pedagogiki w krakowskiej AWF. Działacz opozycji demokratycznej, Niezależnego Zrzeszenia Studentów, w stanie wojennym internowany. Współtwórca pacyfistycznego Ruchu Wolność i Pokój. W latach 1990-1996 w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Urzędzie Ochrony Państwa, jako szef kontrwywiadu uczestniczył w budowie polskich służb specjalnych. W 1997 poseł na Sejm III kadencji z listy Akcji Wyborczej Solidarność. Do Sejmu IV, V i VI kadencji uzyskał mandat z listy Platformy Obywatelskiej w okręgu świętokrzyskim. Do 2008 r. był przewodniczącym świętokrzyskiej PO. Członek Rady Programowej Fundacji Instytut Lecha Wałęsy. Żona Małgorzata z domu Belon jest młodszą siostrą barda Wojtka Belona.
"* Ciekawa jestem, czy dobra kondycja to zasługa sportu, który pan wcześniej czynnie uprawiał, czy genów odziedziczonych po rodzicach?
- Myślę, że jednego i drugiego. Moi rodzice preferowali aktywny tryb życia i zdrowy model wychowania, w którym rozwój fizyczny był tak samo ważny jak umysłowy. Oboje chętnie uprawiali turystykę, mama była nauczycielem wychowania fizycznego.
* Dorastał pan w trudnych czasach powojennych.
- Nie przesadzajmy. Urodziłem się 6 lat po zakończeniu wojny. Oczywiście, łatwo nie było. Był to czas wielkiego strachu - wszyscy wszystkich się bali. Mama opowiadała mi, iż gdy miałem 2 lub 3 lata jechała ze mną pociągiem. Do przedziału dosiadło się dwóch smutnych panów, ponuro przyglądających się wszystkim wchodzącym do środka. A ja każdą wchodzącą osobę witałem słowem: "Klika". Mama domyśliła się, że chodzi po prostu o klamkę otwierającą drzwi, ale skóra jej cierpła. W tym czasie gazety i radio trąbiły o rozprawie z "renegacką kliką Kity". Ktoś mógłby zrozumieć moją dziecięcą paplaninę opacznie, a wtedy… Drugą rzeczą, którą pamiętam, był prezent dla nauczycielki na zakończenie roku. Dzieci kupowały kwiaty, a moja mama dała mi zdobytą gdzieś po znajomości cytrynę i powiedziała: "Zanieś to pani, zobaczysz, będzie zadowolona.". I rzeczywiście, była, bo wtedy cytryny i w ogóle owoce egzotyczne były rarytasem. W zasadzie nie kupowało się ich, je się zdobywało.
* Jak to dzieciństwo wpłynęło na pana?
- Myślę, że przede wszystkim zahartowało mnie i nauczyło, że nie wolno tracić nadziei. W żadnej sytuacji. Sporo nauczył mnie sport. Od najwcześniejszych lat uprawiałem gimnastykę i pływanie. Byłem nawet mistrzem juniorów Małopolski w pływaniu stylem klasycznym. Siostra zaraziła mnie wspinaczką. W 1973 roku ukończyłem kurs skałkowy oraz tatrzański. Pierwszą moją samodzielną wspinaczką była legendarna droga klasyczna na Zamarłej Turni. Już po 2 latach wyjechałem w Alpy. Debiutowałem na ścianach szczytów grupy Mount Blanc; na Auguille de Bliattiere i direttissimę amerykańską na zachodniej ścianie Petit Dru. To było mocne otwarcie. Z czasem - już w ramach wyjazdu centralnego Polskiego Związku Alpinizmu - znalazłem się na Kaukazie, gdzie pokonałem drogę przez "Bastion" na Szczycie Szczurowskiego i drogę Chergianiego na Sheldzie Centralnej. Zawsze wracałem w Tatry. Ostatni raz wspinałem się w nich w 1989 r. Ale jeszcze przez szereg lat nosiłem na przegubie ręki pętelkę-sznurówkę umożliwiającą założenie na linie węzła ratowniczego - tzw. Prusika.
* Przydała się na coś?
- Tak. Dwa razy. Po wielometrowych odpadnięciach od ściany. Co prawda najpoważniejszej kontuzji doznałem nie w górach, lecz w trakcie jazdy konnej, wybijając sobie palec o łęk siodła.
* Zmienił pan góry na konie?
- Jeździectwem zainteresowałem się przypadkowo i rychło trafiłem do stajni prowadzonej przez pana Pawła Żeromińskiego w Pińczowie. Paweł nauczył mnie nie tylko jeździectwa, ale szacunku do tego sportu, szacunku do przyjaciela, którym jest koń.
* Ma pan własnego wierzchowca?
- Nie, bo prowadzę bardzo niestabilny tryb życia. A takim przyjacielem trzeba zajmować się codziennie, to nie samochód, który może stać w garażu przez kilka dni. Zwierzę wymaga uwagi i opieki. Jeżdżę na koniach użyczonych.
* Wszystkich teraz opanowało szaleństwo nordic walking, wielkie odchudzanie. Pan też chodzi z kijkami?
- Kiedy się wspinałem, trzy razy w tygodniu biegałem crossowo z obciążeniem. Teraz wystarczają mi spacery z moją suczką Rudzią. Pies zachęca mnie do regularnego ruchu trzy razy dziennie, niezależnie od pogody i okoliczności. Rezultat: przypadłości kardiologiczne są mi obce. Suczka wyczuwa kiedy wybieram się do Warszawy i pilnuje samochodu, żeby mi towarzyszyć.
* Chodzi pan z nią na posiedzenia sejmu, jak Ludwik Dorn z Sabą?
- Nie, Rudzia czeka na mnie w pokoju sejmowym, a potem idziemy na długi spacer. Można powiedzieć, że wysiłek fizyczny i stres utrzymuje mnie w dobrej formie.
* Jak już jesteśmy przy sercu, to jestem ciekawa, czy preferuje pan dietę zdrową dla serca?
- Lubię tradycyjną kuchnię polską, ale odpowiada mi też kuchnia wegetariańska. Ogólnie mam jedną zasadę: wstaję od stołu z uczuciem lekkiego niedosytu. I nie lubię eksperymentów kulinarnych.
* Angażuje się pan w popularyzowanie idei transplantologii, czy to dlatego, że bliska panu osoba przez wiele lat musiała być dializowana?
- Tak. Należę do współzałożycieli ogólnopolskiej fundacji Zjednoczeni dla Transplantacji. Przecież przeszczep to nowe życie. Wielu z nas może je podarować potrzebującym. Dlatego też podpisałem deklarację protransplatacyjną - noszę ją zawsze przy sobie.
Dziękuję za rozmowę.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?