MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Dwa miesiące po katakliźmie...

Marzena KĄDZIELA

Szwedzcy specjaliści od ekshumacji i kremacji zwłok nadal mają pełne ręce roboty. Mimo błyskawicznie postępującej odbudowy, dwa miesiące po szalejącym żywiole na "rajskich" plażach tajlandzkich wysp Phuket, Phi Phi czy Krabi wciąż przerażają wyrwane z korzeniami ogromne drzewa, ogromne wyrwy w ziemi, zrujnowane budynki hoteli, sklepów, restauracji. "Echo Dnia", jako jedyna z polskich gazet regionalnych, uczestniczyło w specjalnym spotkaniu, zorganizowanym dwa miesiące po katastrofie tsunami na wyspach Tajlandii.

Dwunastoletni Czula z prowincji Krabi stracił podczas tsunami całą rodzinę. Uśmiecha się, płynąc z nami na łódce i smakując polskie landrynki. Kobieta, zbierająca podczas odpływu kraby na skalistej plaży, od końca grudnia jest wdową. Jej dzieci tragicznego poranka na szczęście były w domu, oddalonym od morza o kilka kilometrów. Strażnik hotelowych bungalowów, obecnie całkowitej ruiny, mówi o szczęściu, jakie go spotkało 26 grudnia, gdy miał jeden z nielicznych wolnych od pracy dni.

Powrót z raju w paczuszkach

Z samego rana z hotelu na wyspie Phuket wyrusza ekipa, ubrana jednakowo w białe koszulki z czerwonymi krzyżami na plecach. To Szwedzi - specjaliści od identyfikacji zwłok i ekshumacji. Są tu od końca grudnia. Nie wiedzą, kiedy powrócą do swego kraju. Szwedzi kochają Tajlandię za jej klimat, cudowną roślinność, architekturę. Przedstawicieli tego kraju zginęło podczas tsunami najwięcej - kilka tysięcy. Kolejnych kilka tysięcy uważa się za zaginionych. Wiadomo, że nikt ich już nie znajdzie. Szwedzi, na podstawie szczątków przetrzymywanych w lodówkach i porównywaniu ich kodu DNA z dostarczonymi przez rodziny przedmiotami, na których mogą być fragmenty skóry, włosów, próbują zidentyfikować swoich obywateli. - Rodziny zaginionych nie mają już nadziei na powrót swych bliskich - mówi wysoki blondyn z opaloną od słońca i wiatru twarzą. - Teraz czekają jedynie na małe paczuszki, w których transportujemy zidentyfikowane i skremowane ciała. Cóż można jeszcze powiedzieć... Praca jest straszna, ale ktoś ją musi wykonać.

Kraby dla turystów

Rano plaża jest kilkakrotnie szersza niż po południu. Jest odpływ. Turyści spacerują w poszukiwaniu muszelek, tak samo jak 26 grudnia. Hotele nie ruszone przez kataklizm wyglądają tak samo rajsko jak przed końcem grudnia. Nieco dalej piasek przechodzi w ostre kamienie rafy koralowej. To "pole krabowe", z którego żyją miejscowi. Za pomocą metalowego, płaskiego pręta podnoszą kamienie, wydłubują w piasku dziury w poszukiwaniu ulubionych przez turystów owoców morza. Feralnego dnia na skalistym wybrzeżu pracowały całe tajskie rodziny. Za worek przysmaków otrzymują od hurtownika grosze, które pozwalają na bardzo skromne życie. Gdy podchodzę do pracujących kobiet, te z uśmiechem pokazują znaleziska. Jedna z nich pracowała tu podczas ataku żywiołu wraz z mężem. Nic nie wskazywało na to, by miało stać się coś złego. Potem nadeszła fala. Kobieta nie wie, jak znalazła się kilkaset metrów w głąb lądu. Ciała męża nie odnaleziono. Teraz sama musi utrzymywać czworo dzieci, które podczas tsunami zostały w domu, w wiosce oddalonej od wybrzeża o kilka kilometrów. Nie wie, gdzie jest Polska, ale prosi, by nasi rodacy znowu zaczęli powracać na Phuket. Bez turystów tysiące osób dotyka skrajna, niewyobrażalna bieda.

Rejs bez słów

Czula, przynajmniej tak z polska brzmi imię dwunastoletniego chłopca, płynie z nami na łódce, dryfującej między skałami wyrastającymi pionowo z turkusowego morza. Nieśmiało bierze moje kolorowe landrynki i uśmiecha się delikatnie. Przez kilka godzin nie mówi ani słowa. Nie mówi od dwóch miesięcy. Podczas tsunami wypłynął z ojcem na długiej łodzi wraz z turystami wzdłuż wybrzeża prowincji Krabi. Odnaleziono go po dwóch dniach na jednej z małych wysepek. Obok niego leżały rozkładające się zwłoki kilku osób. Gdy przywieziono go na Krabi, ktoś rozpoznał go i odtransportował do domu. Domu nie było. W miejscu, gdzie stał, była ogromna wyrwa. Nie było też matki, rodzeństwa, sąsiadów. Teraz znowu pływa z turystami. Pracuje wraz z wujkiem. Rzuca chleb do turkusowej wody, w której natychmiast pojawiają się ławice bajecznie kolorowych ryb. Turyści, wyposażeni w maskę i rurkę, pływają wśród tych cudów natury. Jest ich jednak stanowczo za mało, by wujek mógł utrzymać swoją liczną rodzinę i Czulę.

Nie rozbite lustro

Najbardziej znana plaża wyspy Phuket, Patong, jest już odbudowana. Znowu pomiędzy morzem a ulicą zalega żółty, drobny piasek. Nawieziono go z morza za pomocą ciężkiego sprzętu. Jeszcze kilka tygodni temu zamiast plaży był tu ogromy dół. Ocalałe hotele wabią turystów znaczącymi zniżkami.

Spacerując wzdłuż wybrzeża, natrafiam na coś, co jeszcze niedawno było hotelem złożonym z bungalowów. Teraz to kompletna ruina. Przy wejściu siedzi dwóch strażników. Pilnują, choć zupełnie nie wiem, czego. Zobaczywszy mnie, składają charakterystycznym gestem dłonie, kłaniają się i zapraszają z uśmiechem na dawny dziedziniec z resztkami basenu. Uśmiech znika, gdy strażnik pokazuje, jak wysoka fala przetoczyła się przez jego miejsce pracy. Sięgała dziesiątego piętra hotelu stojącego obok. Tamten ocalał. Bungalowy i ludzie, którzy w nich odpoczywali, nie. Stróż miał szczęście. Tego dnia miał urlop, choć to pojęcie jest dla niego dość egzotyczne. By utrzymać rodzinę, starał się wykorzystywać każdy dzień. Urlop dostał na prośbę żony - katoliczki, wyznawczyni religii bardzo rzadkiej na Phukecie. Koledzy i koleżanki z hotelu - bagażowi, kelnerzy, recepcjoniści, kucharze, sprzątaczki - zginęli.

Bungalowy wyglądają, jakby uderzyła w nie bomba. Przez otwory widać resztki muszli klozetowej, na dziedzińcu leżą oparcia od łóżek, stolik z lustrem, które nie wiedzieć czemu, nie rozbiło się. Strażnik ma nadzieję, że i jego hotel będzie odbudowany, podobnie jak te obok, w których znowu zaczyna tętnić wakacyjne życie.

Michał ocalał

Płyniemy wokół rajskich wysp Phi Phi. Z łódki oglądamy zniszczenia, jakie na brzegu wyrządziło tsunami. W zatoce stoją wojskowe okręty, nad lądem latają helikoptery. Wojsko wciąż ciężko pracuje przy usuwaniu gruzów, wzmacnianiu brzegów, odbudowywaniu plaż.

W innej części niewielkiego archipelagu dobijamy do jakże innego miejsca. Rajski hotel, złożony z domków stojących na plaży, jakimś cudem ocalał. Nikt odpoczywający w nim nie zginął. Nie widać śladów zniszczeń. Dyrektorem hotelu jest Michał, Czech przybyły do Tajlandii z Australii. - Nie wiem, jakim cudem fala zatrzymała się tuż przed domkami - mówi Michał. - Co ją zatrzymało przed nami? Dlaczego zmiotła inne części Phi Phi, a naszego terenu nie? Dziś z kilkudziesięciu domków, zamieszkałych jest tylko kilka. Modlę się, by wróciły czasy, gdy rezerwacji w naszym hotelu należało dokonywać na kilka miesięcy wcześniej. Bo czy nie jest tu jak w raju?

Michał wciąż nie może spokojnie opowiadać o tym, co widział przez wiele dni na sąsiednich plażach. Szczątki ciał - ręce, nogi, fragmenty innych części ciała, pozawieszane na drzewach, dachach, ogrodzeniach...

Musimy patrzeć w przyszłość

Tajlandczycy nie chcą już wracać do tragedii sprzed dwóch miesięcy. Myślą o przyszłości. A ich przyszłość to turyści. Po tsunami kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców południowej części kraju straciło pracę. Sprzedawcy pamiątek, poszukiwacze krabów, sprzątaczki, kucharze, kelnerzy, właściciele łódek będą mogli zacząć normalne życie tylko wtedy, gdy Tajlandia znowu będzie postrzegana jako raj na ziemi.

"Echo Dnia" jako jedyne

"Echo Dnia", jako jedyne z lokalnych polskich gazet, uczestniczyło w sympozjum, organizowanym kilka dni temu na Phukecie przez rząd Tajlandii i tajlandzkie linie lotnicze Thai Airways International, reprezentowane w naszym kraju przez warszawskie biuro Intrep Poland TPS.

Zginęło 300 tysięcy ludzi!

26 grudnia 2004 roku rano na brzegi kilku krajów azjatyckich uderzyła ogromna, kilkudziesięciometrowej wysokości fala, powstała na skutek trzęsienia ziemi na dnie morza. W niektórych rejonach wdzierała się z zawrotną prędkością w ląd nawet na odległość kilkuset metrów, zmiatając po drodze wszystko, co stało jej na przeszkodzie. Żywioł zwany tsunami, szalejący zaledwie kilka, najwyżej kilkanaście minut, zabił blisko 300 tysięcy ludzi - Azjatów i turystów wypoczywających w atrakcyjnych nadmorskich kurortach. Najwięcej osób zginęło w Indonezji na wyspie Sumatra, na Sri Lance i w Indiach. Liczbę ofiar w Tajlandii szacuje się na około sześciu tysięcy. Wciąż jednak tysiące osób są uważane za zaginione, choć w ich odnalezienie dziś już nikt nie wierzy. To jedna z największych tragedii, jakie dotknęły świat w ostatnich latach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie