Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dwaj mieszkańcy świętokrzyskiego zdobyli Elbrus, najwyższy szczyt Kaukazu. Chcą zdobyć Koronę Świata. Zobacz unikalne zdjęcia

Lidia CICHOCKA
Flaga Świętokrzyskiego załopotała na Elbrusie.
Flaga Świętokrzyskiego załopotała na Elbrusie. archiwum prywatne
W grupie, która na początku sierpnia wyruszyła z Polski na Elbrus było dwóch mieszkańców regionu - Lech Segiet i Romuald Sadowski. Obaj zdobyli szczyt.
Kielczanie na Elbrusie

Kielczanie na Elbrusie

Jako pierwsi chcą zdobyć Koronę Świata

Jako pierwsi chcą zdobyć Koronę Świata

Romuald Sadowski i Lech Segiet zapowiadają wspólne zdobycie Korony Świata, czyli najwyższych szczytów wszystkich kontynentów. Dotychczas dokonało tego zaledwie 11 Polaków. Żaden z nich nie był związany z regionem świętokrzyskim. Romuald Sadowski w lutym zdobył Kilimandżaro, teraz planuje atak na Mount Blanc. Tę górę zdobył już Lech Segiet.

- Nie znaliśmy się wcześniej - mówi Romuald Sadowski. - Kiedy zobaczyłem na liście nazwisko Lecha Segieta z Kielc ucieszyłem się, że będzie dwóch scyzoryków.
Grupa była z całej Polski, a najliczniejszą reprezentację stanowili mieszkańcy Pomorza. Każdy marzył o zdobyciu Elbrusa, najwyższego szczytu Kaukazu. Lech Segiet starał się przygotować do wyprawy: - Biegałem, grałem w piłkę, jeździłem na rowerze. Nic specjalnego.
Romuald Sadowski był przekonany, że na Elbrus wejdzie z łatwością. - Jest przecież niższy od Kilimandżaro, na który wszedłem w lutym, tłumaczyłem sobie. Potem okazało się, jak bardzo się myliłem.

ŁAPÓWKA ZAŁATWI WSZYSTKO

Do podnóża Elbrusa docierali różnie. - Chciałem zobaczyć Ukrainę, więc wybrałem pociąg - mówi Lech Segiet. Podróż trwała 46 godzin, była mecząca. Jedyną pociechą były rozmowy z ludźmi spotkanymi w pociągu, a poza tym brud i nic miłego. Na dodatek łapówkarstwo na każdym kroku. Jechaliśmy całą grupą i wiadomo, że każdy w plecaku miał butlę z gazem, której przewozić nie wolno. Rosyjski pogranicznik wsadził rękę do pierwszego plecaka i wyciągnął butlę. Awantura byłaby i trzepanie bagaży, ale 50 dolarów załatwiło sprawę.

Romuald Sadowski przesiadając się na lotnisku Szeremietiewo w Moskwie do Tu 154 z niepokojem patrzył na ubytki w blasze zamalowane po prostu farbą. - Wyglądało to fatalnie - mówi.

Obie grupy spotkały się w Azau. Mieszkali w hotelu Meridian, który był na europejskim poziomie. Czysty, ładny, ze smacznym jedzeniem. Była to ostoja europejskości i to za niewielkie pieniądze. Nocleg kosztował 500 rubli, czyli 50 złotych.

KOLEJKA NA GWOŹDZIE

Wyprawa na Elbrus, ponieważ góra liczy ponad 5 tysięcy metrów wysokości była tak zaplanowana, by uczestnicy przeszli wysokogórską aklimatyzację. Pierwszego dnia wjechali więc na Czegiet, górę liczącą 3761 metrów. Jednak nie wysokość zrobiła wrażenie a stan kolejki wożącej turystów połatanej drutami, gwoździami. Sami się dziwili, że coś takiego jeździ.
W górach kolejny raz przekonali się, co znaczy łapówkarstwo. Ponieważ w pobliżu przebiega granica z Gruzją pogranicznicy pod byle pretekstem łapią turystów i czekają na łapówkę. Lepiej ją dać niż tracić czas w areszcie. Jeden z uczestników wyprawy, doświadczony himalaista Jarek opowiadał o plemieniu, które żyje w tych górach. Swanowie, to lud znany z tego, że napada na turystów. Grożąc obrzynami zabierają wszystko puszczając ludzi w majtkach. Oni nie zapuszczali się na tereny Swanów, ale opowieści robiły wrażenie. - Już w Azau raził nas wszechobecny brud, cała dolina przepiękna zresztą jest brudna, zaniedbana - mówi Lech Segiet. Jednak szybko się okazało, że to, co braliśmy za brud i bałagan było niczym w porównaniu z tym, co czekało w górach.

NOCLEG W BECZCE

Zdobycie Elbrusa zaczęło się do wjazdu kolejką na 3520 metrów do Krabaszi, gdzie znajdują się beczki. To zbiorniki po paliwie lotniczym przerobione na sypialnie. W wybitym sklejką niewielkich pomieszczeniach śpi po 8 osób. - Słychać jak myszy harcują po ścianach, toaleta jest taka, że lepiej nie mówić, góra śmieci przed wejściem. Jakby nikt za to nie odpowiadał - mówi Sadowski. Po noclegu w beczkach ruszyli do Prijuta i tam czekało ich wyzwanie w postaci smrodu. W schronisku śmierdziało niemożebnie. Po przeszukaniu sali okazało się, że ktoś zostawił resztki jedzenia, gnijące mięso musiało leżeć z miesiąc, bo cuchnęło niewyobrażalnie. Nie było jednak rady, trzeba było spać w smrodzie, bo nawet po wyrzuceniu torby zapach został.

Z Prijuta trzech członków wyprawy zdecydowało się nie czekając dłużej ruszyć na Elbrus. - Dziwne, bo byli to doświadczeni w górach ludzie. Jeden z nich był nawet lekarzem - opowiada Sadowski. - Wrócili w fatalnym stanie, z objawami choroby wysokościowej. Reszta grupy próbowała podejść, na 4850 metrów, ale zatrzymał ich deszcz, który szybko przeszedł w grad. Wracali zbici przez lodowe igły, które kaleczyły twarz.- Podstawą naszego jedzenia w górach były słynne zupki chińskie i liofilizowane jedzenie. Nie wiadomo, co gorsze - przyznają panowie.

KOSZMARNA ŚCIANA

Do dalszego ataku wyszli podzieleni na dwie grupy, słabsza wcześniej. W nocy panował mróz i wschód słońca powitali z ulgą. Udało się trochę rozgrzać. - Najgorszy odcinek w podejściu na Elbrus to długi, prawie niekończący się trawers, na którym przeraźliwie wiało. Szło się ciężko - przyznają. O wiele ciężej niż się spodziewali.

Kiedy doszli na siodło między Małym i Dużym Elbrusem wszyscy zadzierali głowy do góry patrząc na ośnieżony szczyt. - I to robiło fatalne wrażenie. Pionowa ścina, czapa śniegu na górze wydawały się nie do zdobycia - mówi Lech Segiet. Ten widok odstraszył wiele osób. Byli wykończeni długim podejściem. - Warto sobie uświadomić, że idzie się w rakach, uważając by nie zboczyć, bo obok ścieżki znajdują się szczeliny, niektóre głębokie na 100-200 metrów. Na Elbrusie jest sporo tragicznych wypadków - dodaje Sadowski.

Ci, którzy mimo kiepskich widoków zaryzykowali wejście na szczyt nie żałowali. - Okazało się, że ścieżka trawersuje omijając tę ścianę, a na samej górze jest kawałek prostej drogi i szczyt widziany z dołu wcale nie jest szczytem - mówi Lech, który dotarł na górę jako jeden z pierwszych. Został tam zresztą godzinę nie mogąc nacieszyć się widokami i zapłacił za to. Schodził z pierwszymi objawami choroby wysokościowej. - Bo na takiej wysokości po 10 minutach trzeba uciekać - mówi.

Romuald Sadowski był rozsądniejszy. Ponieważ wiało niemożebnie, nawlókł na kij trekkingowy flagę województwa świętokrzyskiego, którą dostał od wojewody, a ta w ułamku sekundy rozwinęła się. - Na górze wiało strasznie - przyznaje. - Po serii pamiątkowych zdjęć schodziłem jak najszybciej. Wykorzystałem nawet matę, którą zabrałem i na niej zjeżdżałem do schroniska. Byłem koło 16, 20 minut przed odejściem ostatniej kolejki, ale postanowiłem zaczekać na grupę. Jeszcze jedną noc spędziłem w smrodzie, ale w dobrym towarzystwie. Poza tym nawet łóżko w smrodzie po tylu godzinach wędrowania wydawało się czymś wspaniałym.

W Azau, w tym samym dobrym hotelu, mogli się wykąpać, wyspać i najeść do woli. Wyprawa zakończyła się sukcesem, bo chociaż z 23 osób 9 nie zdobyło szczytu, to jednak wszyscy cali zeszli na dół. - Góra okazała się o wiele bardziej wymagająca niż Kilimandżaro - przyznaje Sadowski. Cóż z tego, że niższa, skoro warunki na niej są znacznie surowsze.

Lech Segiet i Romuald Sadowski

Lech Segiet i Romuald Sadowski

Lech Segiet
Emerytowany nauczyciel wychowania fizycznego, przewodnik PTTK, instruktor samoobrony. Pracownik Świętokrzyskiego Centrum Terapii i Edukacji, gdzie pracuje między innymi jako pedagog uliczny, jest twórcą programów profilaktycznych dla młodzieży..

Romuald Sadowski
Przedsiębiorca z Pierzchnicy, zakochany w górach, który niedawno na dobre wrócił do pasji z młodzieńczych lat.

NAPADŁ NA ROSJĘ

Powrót do Polski obaj odbyli różnymi drogami. Lech Segiet przez Soczi, które nie zrobiło na nim dobrego wrażenia. Z tego etapu zapamiętał szaleńczą jazdę busem z Kijowa na granicę, kierowca jechał o 3 godziny krócej niż w przeciwną stronę.

Romualda Sadowskiego najbardziej ekscytująca przygoda czekała na lotnisku. - Tak jak wracając z Kilimandżaro zabrałem ze sobą kamienie do szkoły, tak i teraz miałem ich trochę w plecaku. Kiedy celniczka zaczęła pytać w różnych językach o nie, udawałem, że nie rozumiem. Sprawa kamieni odeszła jednak na dalszy plan, gdy obok pojawił się milicjant zainteresowany moim nożem myśliwskim, także wpakowanym w plecak. Uznał, że napadłem militarnie na Rosję. Na pewno chciałem kogoś zamordować i zażądał bym poszedł z nim. W pokoju na zapleczu dowiedziałem się o przestępstwach, które popełniłem, a pokutą miało być 5 tysięcy rubli. Nie miałem tyle, oferowałem tylko dwa tysiące, ale milicjanci uznali - było ich trzech, że to za mało.

Dobrze, powiedziałem, to ja przez tydzień będę tu spał, po tygodniu przyślą mi z Polski pieniądze i wtedy wam zapłacę - stwierdziłem. Byli wściekli, ale oddali mi paszport i puścili.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie