Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

II wojna światowa. Wieś ciągle się bała

Marek Maciągowski
Krystyna Socha wciąż pamięta wojenny koszmar mieszkańców Gustawowa
Krystyna Socha wciąż pamięta wojenny koszmar mieszkańców Gustawowa Marek Maciągowski
Wojna w pamięci Krystyny Sochy z domu Pałosz, całe życie mieszkającej w Gustawowie niedaleko Stąporkowa, to ciągły strach o własne życie i ucieczka przed niebezpieczeństwem, obcowanie ze śmiercią, bieda i troska rodziców o to, żeby było co zjeść.

We wrześniu 1939 roku miała zaledwie 11 lat. Ale tamte dni wryły jej się w pamięć na zawsze. Jej ojciec, któremu udało się zdobyć pracę w odlewni w Krasnej miał wypadek i mocno potłuczoną głowe. To były pierwsze dni września, nie było lekarza ani w Skarżysku, ani w Radomiu, wszyscy pojechali z wojskiem. Ojciec leżał chory, a czwórką małych dzieci zajmowała się matka. W końcu ktoś poradził, by okładał głowę pijawkami i obrzęk mózgu cudem ustąpił.

1 września Krystyna z Helena Młodawska zobaczyły jak z samolotów lecą bomby. Modliły się jak nigdy w życiu i płakały. W domu matka powiedziała, że zaczęła się wojna. To była niedziela, ludzie opowiadali, ze Niemcy zbombardowali kościół w Odrowążu, ale to była plotka. Do Gustawowa przyjechała rodzina z Końskich, ale tu stanął front i zrobiło się niebezpiecznie. Żołnierze kopali okopy.

- Zobaczyliśmy, ze pali się Krasna, musieliśmy uciekać. Tato ledwo szedł, ja pamiętam ciągnęłam krowę, brat jałówkę, mama wzięła pierzyny i małą siostrę. Uciekaliśmy do lasów, po drodze zginęła babcia. Pamiętam kule, które świstały nad głowami, w końcu pod Pardołowem jakiś oficer mówi: ludzie, czyście powariowali, przecież wszystkich wystrzelają, gdzie wy idziecie - mówi Krystyna Socha. Pamięta żołnierza z rozerwanym brzuchem, któremu matka dawała wody. Ten żołnierz zaraz potem zmarł.

- Wracaliśmy, ale patrzymy ludzie uciekają od strony Krasnej, mówią, że Niemcy popalili tam żywcem ludzi. Znów ruszyliśmy do znajomych pod Szałas. Jakiś wojskowy powiedział, że tatuś umrze, taki był chory, ale ja modliłam się i nie wierzyłam w to - opowiada Krystyna Socha.

Po kilku nocach wrócili do domu do Gustawowa. Na szczęście nie spłonął.
- Patrzymy, jedzie niemieckie wojsko. Mama wyszła przed dom i mówi każdemu: dzień dobry, dzień dobry. Weszliśmy do domu, a ja mówię: mamusiu, po co ty mówisz dzień dobry. - Bo tak trzeba - mówi mamusia, żeby nas nie spalili i płacze, że już nie będzie Polski. Ze strachu tak witali ludzie Niemców, niektóre kobiety nawet rzucały kwiatki, ze strachu - mówi Krystyna Socha, bo to zapamiętała jako mała dziewczynka, a teraz nikt o tym nie mówi, że ludzie Niemców bali się okropnie.

Do polskiego wojska

Po jakimś czasie w Gustawowie rozeszła się wieść, ze w Szałasie jest polskie wojsko. Wacław Socha, późniejszy maż pani Krystyny miał wówczas 16 lat. Poszli z kolega na przełaj przez las do Szałasu, cztery kilometry. Po drodze zatrzymał ich patrol. PO co idą, gdzie. Chcą do wojska. W końcu zaprowadzili ich do jakiegoś oficera. Był wysoki, z broda, miał kożuch i szalik.- Coście chcieli?- Do wojska. - W tych drewniakach chcecie do wojska. W wojsku trzeba mieć buty.- Mamy buty, ale oszczędzamy dlatego chodzimy w drewniakach - mówią. Dowódca kazał im przyjść na drugi dzień.

- Długo potem dowiedzieliśmy się, ze ten oficer to byl major Hubal. Nie chciał chłopaków narażać, odesłał ich.
Ale kiedy wracali z Szałasu na polski oddział szła już niemiecka obława. Koło młyna natknęli się na Niemców. Uciekli, ale Niemcy zgrozili młynarzowei, że zamordują rodzinę i spala młyn, jak nie powie kto to był. Powiedział.
- Przyznał się do tego dopiero przed śmiercią - mówi pani Krystyna.
Bo Niemcy przyjechali do domu Sochów. Brat Wacława Józef uciekał, zastrzelili go niedaleko domu. Wacława i ojca Jana zabrali ze sobą.

- Na szczęście trafił się tłumacz, który powiedział, żeby nic o wojsku nie mówić, że szedł do dziadka i uciekał ze strachu. Cudem Niemcy go puścili.

Wielki strach

W Gustawowie zawiązywała się konspiracja. Do domu Pałoszów pewnego razu przyprowadzono na nocleg dwóch mężczyzn. To byli partyzanci, w okolicy operował oddział "Narbutta". Byli kilka dni, potem poszli.

Dla ludzi na wsi najważniejsze było przeżycie. Śródleśne piaski ledwo rodziły żyto i owies, pracy żadnej nie było, trzeba było handlować.

- Tato kupował worek zboża, połowę sprzedawał, połowa została - mówi Krystyna Socha.
W okolicach operowały oddziały partyzantów, Niemcy urządzali pacyfikacje.

- Myśmy ciągle się bali, że nas spalą. Spalili rodzinę Sochów z sąsiedniej Lutej. Zabili wszystkich, zostało ranne malutkie dziecko, leżało koło zabitej matki żaden Niemiec nie chciał go dobić. Przynieśli go do jakiejś kobiety, ona go tylko przeżegnała i dziecko życie skończyło. Tam w Lutej zginęło 12 osób. Spalili ich w stodole. Pozwolili potem ich pochować. Leżą na cmentarzu w Krasnej. Ja pobiegłam, patrzyła ma tych ludzi.Zabili rodzinę Lisowskich, Młodawskich. - PO coś ty tam poszła, mówił potem tato i miał rację. Ja tych ludzi widzę do dzisiaj - opowiada Krystyna Socha.

Gdy syn Młodawskich przyjechał z robót i dowiedział się, że cała rodzina nie żyje, zemdlał,
Strach o własne życie był coraz większy. Wokół operowali partyzanci, były obławy. Ale był też zwykły bandytyzm. Młodzi ludzi zgłaszali się do pracy w Niemczech, bo tam mieli większe szanse na przezycie.
- Mąż trafił do dobrego gospodarza. Jego jeden syn zginął gdzieś w lasach świętokrzyskich, a przed drugim, który był w SS, ojciec ostrzegał.

Później w Gustawowie stacjonowali Niemcy. Partyzanci Wiślicza Iwańczyka napadali na wieś. Znów były represje.

- Widzimy, jadą Niemcy. Będą palić. Tak ludzie mówili. Tata uciekł w ziemniaki, położył się w bruzdach. Nas z mama puścili, kazali iść przed siebie, ale mama wróciła się po krowę. Jakiś Niemiec wygonił ją, mówi - uciekaj. Wtedy w Gustwowie spalili 15 domów.Przez sześć tygodni mieszkaliśmy w lesie. Ludzie robili szałasy z gałęzi i tam się spało. Wróciliśmy dopiero jak odeszli Niemcy. Nasz dom na szczęście nie był spalony, ale wszystko było ograbione. Nawet sześć kilo cukru, które matka zakopała w ziemniaczysku były zabrane - mówi Krystyna Socha.

- Ta wojna to był ciągły strach o życie. Bali się wszyscy, a najbardziej kobiety i dzieci. Cała wieś się bała, że zamordują, ze spalą. Jak teraz mówią, ze byli sami bohaterowie to nieprawda- mówi pani Krystyna Socha. Ostatni raz uciekali do lasu w styczniu 1945 roku. Wacław Socha po wyzwoleniu wstąpił do amerykańskiej służby porządkowej. Do Polski wrócił w 1947 roku.

Pani Krystyna mówi, że nigdy nikomu nie życzyłaby, żeby przeżywał to, co ona musiała przeżyć jako dziecko i pamięta przez całe życie. Wojna jest tak silna w jej pamięci, ze pisze o niej wiersze, które drukowało "Echo Dnia", "Słowo Ludu", "Chłopska Droga".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na echodnia.eu Echo Dnia Świętokrzyskie